Gromada/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Gromada
Rozdział XIII.
Wydawca Księgarnia A. Gmachowskiego
Data wyd. 1925
Druk F. D. Wilkoszewski
Miejsce wyd. Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

Fatalnym szkopułem dla cnoty Bronieckiego była mnogość jego przyjaciół. Gdy przyjeżdżał do Warszawy, do hotelu, w którym zwykł był stawać od ćwierci wieku, napełniał cały hotel zgiełkiem swych spraw rozlicznych. Krzyżowali się posłańcy od i do jaśnie pana, telefony napełniały powietrze dreszczem prawie nieustannym. Były w tem i sprawy ważne: rolnicze, kredytowe i parlamentarne, ale dużo też spraw wesołych, lekkich, był i nadmiar polskiego gadania. Czasami górował nad wrzawą donośny głos pana Józefa:
— Antoś! wypucować mi buty, ubranie — i kawy białej — duchem! No, ruszaj-że się Antoś!
Służący, z pozoru weteran wojsk polskich, chyba dlatego tak pieszczotliwie nazywany, że zaczynał dziecinnieć, łyżwował wtedy jak najśpieszniej do pokoju gromkiego pana dziedzica i, zabierając manatki, zdawał jednocześnie raport z wypadków, które zaszły przed południem, podczas gdy Broniecki spał jeszcze, bo o ile na wsi był rannym ptakiem, o tyle w Warszawie — nocnym.
— Odnieśli tryb do maszyny — ciężki jucha! postawiłem w łazience.
— Dałeś co posłańcowi na piwo, Antoni?
— Z czego tu dać? Grosza na tabakę niema w kieszeni.
— Mówiłem ci, arcybyku: gdy potrzeba co zapłacić dla mnie, rznij do pana Klonowicza, administratora, który komenderuje moją flotą.
— Będę wiedział. — A jeszcze telefonowała tam jakaś... zdaje się, że Janka.
— Która Janka?
— Zdaje się, że ta kulawa — —
— To mnie nie znasz! Kulawych tam żadnych nie przyjmuję. Bucik jej dolegał, jak tu była. — Czegóż chciała?
— Ha, pewnie tego, co i zawsze — — Powiedziałem jej, żeby zadzwoniła później, bo pan wyszedł.
— Nie powiedziałeś, że śpię? Brawo, Antoś! Widać, żeś służył w dobrym pułku. No, teraz kawunia —
— W mig będzie.
Podczas gdy pan Józef golił się i ubierał, przychodził do niego pan Klonowicz, minister finansów, szlachcic starożytny, brodaty, z pozoru okrutny, tylko gdy się rozweselili, śmiał się do łez, jak człowiek pogodnego sumienia. Był to przyjaciel wtajemniczony w sprawy i sprawki Bronieckiego, niby zrzęda i moralista, lecz w gruncie bardzo czuły i pobłażliwy powiernik.
— Stary Klon wygląda mi dzisiaj coś niebardzo — — witał go pan Józef — musiał wieczorkiem bawić się czemś niezdrowem?
— Gdzie mnie tam! — opędzał się Kłonowicz ręką od podejrzeń. — Po sobie pan sądzisz.
— Cóż? patrzę na księżą oborę? — pytał Broniecki, przeglądając w lustrze swą twarz od brzytwy lakierowaną, wąs do góry i oczy pijane życiem już od rana.
— Ogniotrwałe zdrowie! — mruczał Klonowicz, niby oburzony. — Miesiąc z górą takiego życia, a innego pochowaliby już — słowo daję! Ale Kasia chora — —
— Kasia?
— Ta żelazna, z czterema zamkami. Złożyłeś mi pan w końcu października trzy tysiące w depozyt — wczoraj frunęła ostatnia setka. —
— O psia! — Ale nie bój się, Klonosiu. Nadpłynęła flotylla za jęczmień. O, patrz tu — —
Dobył z pod poduszki grubą kopertę i rzucił na stół. Klonowicz wziął do rąk i zaczął liczyć banknoty.
— Po czemuż pan sprzedałeś?
— Po ośm rubli korzec, ale tylko połowę. Na wiosnę będzie droższy.
— Bój się pan Boga! podwójna cena w porównaniu z targową!
— Bo jęczmyk „prima Sławoszewo”; rozchwytają te ziarenka na siew.
Klonowicz osłupiał, wiedząc, że Broniecki lubi wywoływać osłupienie przez słowa swe i czyny.
— Zaraz tu przyjdzie parę, osób — zaczął pan Józef z innej beczki — zjedz z nami śniadanie, stary.
— Padam do nóg, uciekam! — zerwał się Klonowicz z miejsca, zagarniając wszystkie pieniądze za jęczmień.
— Hola, hola, jegomość! schowaj mi pan tysiące, ale zostaw te drobne.
— Ładne mi drobne! — burczał Klonowicz, oddając kilkaset rubli.
Przychodzili do pana Józefa, gdy się zagnieździł w swoim hotelu, przyjaciele bardzo liczni i bardzo odmiennych gatunków: poważni rolnicy i hreczkosieje ogólno-szlacheckiego typu; mózgowcy i ludzie bezmyślnie weseli; hrabiowie i chłopi. Tylko kobiety, gdy się czasem zamieszały do towarzystwa, były wszystkie jednego gatunku. Córce zakazał wyraźnie pan Józef odwiedzania go w hotelu. — Czasem ci goście, gdy się spotkali znienacka, spoglądali na siebie wzajemnie z nieufnością; jeden dziwił się, że Broniecki toleruje takich lekkoduchów, drugi nie mógł zrozumieć, dlaczego „Żozio” zaprasza takich nudziarzy, Ale niewyczerpana werwa gospodarza wyrównywała te wszystkie różnice stanów i usposobień. Był to rodzaj demokratyzacji za pomocą butelki.
— Bo łącznik, nazywany przez uprzejmego gospodarza szkiełkiem, flakonikiem i mnóstwem jeszcze pieszczotliwych przezwisk, spajał i dopasywał różne humory gości, zatrzymanych, czasem przemocą, na śniadanie w numerze. Pił, kto co chciał: gohę, czerwieńca, renia, szampidruta czyli białego. Tradycyjny węgrzyn zjawiał się już rzadziej na stole.
Ktoby nie znał Bronieckiego ze wsi, gdzie wstawał ze słońcem, dozorował bacznie, liczył dobrze i przezornie, pomyślałby, widząc go podejmującego w hotelu gości, że polsko-saski Bachus jeszcze żyje między nami.
Tym razem zasiedział się Broniecki w W arszawie: szósty już tydzień rezydował w niej bez przerwy dla dwóch pozorów: wprowadzania córki w „świat“ i odczytu w towarzystwie rolniczem. Ale córkę widywał tylko u pani Obichowskiej, coraz rzadziej, a odczytu dotąd nie przygotował należycie; upominano się z towarzystwa natarczywie o termin. Pan Józef, obiecywał sobie opracować przygotowany materjał w trzeźwem świetle którego poranku, tylko tych poranków jak gdyby nie było wcale w mętnych dniach zimowych, zajętych całkowicie przez przyjaciół. Można wprawdzie pracować i przy lampie, ale znowu, gdy zabłysły światła, narzucała się nieprzeparcie konieczność biesiady obiadowej, teatru, teatrzyku, aż do godzin bardzo późnych, zawsze w towarzystwie jakichś przyjaciół. Radośnie wchodził „Żozio“ na czele ich szwadronu, naprzykład do restauracji. Zapalały się wszystkie lampy i serca, a usłużne „byki“ zwijały się ochoczo, pewne sutego napiwku i przyjaznego traktowania. Tylko czasem z kąta sali jaki znajomy statysta zezował z przekąsem ku bachicznej kompanji i mruczał:
— Ależ ten Broniecki przepije Sławoszewo!
Mylił się statysta, bo pan Józio szumiał jako „Żozio“, dopóki starczyło nabranego fermentu, nie zaciągał długów i powracał znowu do usilnej roboty na roli. Trwało to już ćwierć wieku niechybnym systemem. I nawet — o dziwo! — było z tem Bronieckiemu nieźle do twarzy, choć coraz bardziej zaokrąglał się w pasie, czerwieniał na nosie i siwiał na skroniach. Niweczył poglądowo nowożytne teorje o higjenie w wieku dojrzałym. Niejeden jego rówieśnik chwiał się w przekonaniu do swych leków i kuracji, patrząc na pana Józefa, dającego żywy przykład triumfującej niewstrzemięźliwości:
— Choroba takiego nie zmoże — mruczał z podziwem i zazdrością.
Jednak w tym roku krytykowano szumne życie Bronieckiego z innego stanowiska: w kraju było zbyt smutno i groźnie, aby dojrzały obywatel mógł się tak weselić — —
Z Petersburga ziało ku nam nienawiścią czynną, zgubną dla wszystkich dobrych poczynań; zaprowadzono u nas „porządki“, jakby umyślnie obliczone na przyśpieszenie skrajnego zamętu; postęp narodowy znieprawiały zdradzieckie działania Żydów, zalewających coraz nowe obszary ziemi i myśli polskiej; młodzież, w istocie dość obojętna na roboty ogólne, ogłaszała swe buńczuczne zakazy i programy nieżywe — — Kłóciła się załoga nawy publicznej między sobą, zamiast walczyć zgodnie z nawałnicą, wszystkim grożącą — —
Widział to wszystko Broniecki, ale tak nie cierpiał stanu przygnębienia, że, spełniwszy na wsi swe obowiązki, hulał w mieście dla pokrzepienia ducha. To dążenie do równowagi nie obchodziło się bez pewnych odchyleń na stronę wybujałej zabawy.
Zdarzyła się taka okazja w dniu imienin Ambrożego Dowbutta, 7 grudnia. Był to Litwin, osiedlony zdawna w Królestwie, w willi, którą nabył niedaleko od Warszawy, kawaler wesoły, broniący się od starości ciągłą wprawą w młode zabawy, więc oczywiście i przyjaciel pana Józefa. Narwali się „Brozio i Żozio“, a gdy się zetknęli, łyskały iskry dowcipu, strugi szampana i nawet awantury. Raz się nawet strzelali, choć bez krwi rozlewu, o jakąś damę, która już dawno poszła za kimś trzecim, — i pozostali następnie w tem ściślejszej ze sobą komitywie. — Pan Dowbutt, postawy i fantazji rycerskiej, służył niegdyś w pułku ułanów i dotąd czuł słabość do barwnego munduru, przypominającego mu, jak twierdził, polskie czasy, ale bardziej minioną młodość, mniej polską, niż buńczuczną. Uczta w willi Dowbutta nie mogła się też obejść bez udziału młodych oficerów, nadzwyczaj dobrze wychowanych i usposobionych dla Polski, póki się nie urżnęli ostatecznie, lub dosięgli wyższego urzędowania.
Co się działo tego roku na imieninach u Dowbutta — niebardzo wiadomo, gdyż pan Józef nie opowiadał o tem wcale. Wiedziano tylko w hotelu, że Broniecki wyjechał samochodem w okolice Warszawy i miał powrócić nazajutrz, lecz nie wrócił. Dopiero czwartego dnia o dziewiątej rano ukazały się na ulicy cztery imponujące samochody.
Pierwszy prowadził osobiście pan Józef, ubrany w wilczurę włosem na wierzch, w czapce z okularami, może nie bez celu tak ukryty pod przebraniem. Obok siedział Dowbutt w czapce mundurowej, którą „miał prawo nosić“, w głębi dwóch cywilnych, jeden ułan i postać, okutana w aksamity, mieszająca do swędu benzynowego mocny ciąg perfum kobiecych.
W następnych samochodach jechali sami wojskowi z paru jeszcze paniami, w ostatnim trębacze pułkowi, bez dźwięku trąb, dla przyzwoitości.
Pędził ten pociąg czterowagonowy szybko, roztrącając sygnałami dorożki i przechodniów, jakby czereda uprowadzała porwane panny przed spodziewanym pościgiem. Poranek był jasny i mroźny, dużo ludzi na ulicach. Przechodnie, czy nędznie, czy dobrze ubrani, ścigali samochody oczyma niechętnemi. —
Chociaż z postaci pana Józefa widać było tylko rubin nosa, wąsy i energiczną szczękę, kilku panów, porządnie ubranych, zatrzymało się na chodniku, przyglądając się pilnie dowódcy niezwykłego korowodu, I Broniecki zwrócił twarz w przelocie na tę grupę.
— O psia! — zawołał, wtulając szyję w wilczurę.
— Cóż to, Zoziu? — Zagadnął Dowbutt — paluszek tobie zabolał w nóżce — a?
— Nic... nic — odburknął pan Józef, zapominając ciętego języka.
Poznał na chodniku Godziembę, Młockiego i paru innych, dążących in gremio, prawdopodobnie na posiedzenie. Czyżby i oni go poznali? — — I trzebaż było właśnie tych spotkać! — —
Stanąwszy przed swoim hotelem, Broniecki oddał kierownik Dowbuttowi i prawie bez pożegnania towarzystwa wpadł do swego numeru.
Kilka listów leżało na stole, z których jeden od pani Obichowskiej samym adresem ukłuł nieprzyjemnie pana Józefa: „siostrunia“ nie pisała nigdy do niego z ulicy na ulicę Warszawy — mieli przecie telefony — więc musiała go szukać już dawno, skoro... Naturalnie! jakaś komplikacja z Manieczką — i to niepokojąca, sądząc po treści pisma — — Drugi list był od prezesa towarzystwa rolniczego, który oświadczał, że ostatni termin możliwy na odczyt Bronieckiego upływa 10 grudnia. — Kiedyż to? — dzisiaj właśnie!
Bez czapki tylko, lecz jeszcze przybrany w swą włochatą wilczurę, siedział pań Józef przez chwilę nad otwartemi listami, z miną wilka, pokutującego po obżarciu się. Sapał ciężko i prychał, jakby z obrzydzenia do siebie samego. Zerwał się nareszcie do dzwonka i zadzwonił tak energicznie, że numerowy zjawił się natychmiast.
— Antoś, wannę galopem!
— O, mój Boże! — dziwował się Antoni — jak też jaśnie pan wygląda w tych kudłach!
— Nie ze mie wyrosły — nie masz się czego rozdziawiać — pomóż mi to ściągnąć — i zaraz kąpiel!
— W wannie dla panów siedzi numer szósty.
— To go wylej! — No, Antoś, galopa z lewej!
Gdy wkrótce łazienka została uporządkowana dla Bronieckiego, zamknął się w niej i długo zmywał podróżne kurze i grzechy. Ubrał się zaraz potem i wyszedł na miasto, dziwiąc się względnej świeżości powietrza porannego, której nie zaznał prawie przez cały ostatni w Warszawie.
Niespokojny i skruszony, zadzwonił, do mieszkania pani Obichowskiej — wszyscy byli w domu. Nasamprzód chciał się rozmówić z panią Rozalją, i ona także miała ten zamiar, więc się odosobnili w małym saloniku.
— Gdzież to byłeś tak długo, Józiu?
— Ach!... proszono mnie gdzieś o założenie płodozmianu... wszystko jedno. Ale co tam z Mańką?
— Cała awantura — —
Pani Obichowska opowiedziała o tajemniczej wyprawie Manieczki na zebranie młodzieży, zakończone wtargnięciem policji. Pan Józef wysłuchał ze spokojem, właściwym ludziom odważnym, pozbył się tylko swej żartobliwej fantazji i chciał się dowiedzieć dokładnie, jak dalece sprawa dotyczy jego córki.
— Popowrocie Mańki nie było u was nikogo z policji? Nie zapytywano o nic?
— Dotychczas nie.
— Ale wymieniła swe nazwisko tam, na zebraniu?
— Nie przyszło mi do głowy zapytać ją o to. Wogóle jest tajemnicza ze mną od tego czasu. Wszystkiego tu nabroił ów Czemski, wasz przyiaciel.
— Hm — — —
— A jeszcze muszę ci powiedzieć, Józiu: zdaje się, że Manieczka dała kosza Leśniowelskiemu, ho wyszedł z mego czwartku, jak zmyty. Broniecki nabierał tych powiadomień w zmarszczki twarzy, coraz wyrazistsze i groźniejsze. Rzekł wreszcie:
— Teraz bądź łaskawa przysłać mi Maniusię.
— Zaraz, Tylko jej nie łaj zanadto — —
— To mnie nie znasz, Rozalko! Ja sam się boję.
Rzeczywiście, pan Józef doskonale stawiający czoło niebezpieczeństwom zewnętrznym, bał się córki, to jest nie wiedział obecnie, jak się ma zachować wobec jej postępków samodzielnych, wystających aprobacji lub potępienia? — Ojcowskie jego serce dyktowało jednak pobłażliwość; we wszystkiem, czego się dowiedział, nie znajdował marnych pobudek, owszem, widział może śmiałe, lecz szlachetne instynkty Manieczki. Ale znowu niepodobna było pochwalić takiej samowoli, takiego rządzenia się, jak szara gąska.
Przyszła do niego poważna, bledsza, niby dojrzalsza, niż tydzień temu. Pochylającą się jej główkę ojciec uściskał i ucałował we włosy. Sędzia i podsądna spojrzeli sobie w oczy z oczekiwaniem, on — buntu, ona — gniewu; ale dojrzawszy tylko wzajemną chęć uniknięcia urazy, uśmiechnęli się do siebie miłośnie.
— Wiem już od ciotki wszystko, co zmalowałaś, Maniu. Nie miałaś złych zamiarów, jestem pewien, tylko główka — no! Powiedz mi teraz ty sama, dlaczego poszłaś na to zebranie, kto ci to pozwolił... Widzisz: nie gniewam się, a wierzysz chyba, że cię zrozumiem, bom ćwik i jesteś mi najmilszą na świecie osobą.
Manieczka położyła znowu główkę na ramieniu ojca, a on ją przytulił do twarzy.
— No, powiedz, córuś — — pan Stefan tak pięknie gadał?...
— Na zebraniu? — już tatuś słyszał o tem?
— Nie; wiem tylko, że w ciupie siedzi. Pytam, czy cię namawiał, abyś poszła?
— Ja go prosiłam o kartę wstępu. On przecie sam bardziej się jeszcze narażał...
— A nie broń-że tego kawalera przede mną! Jakby kaczuszka chciała skrzydełkami zasłonić konia — — ja go nie powieszę.
— Tatuś taki kochany, że go nawet wydobędzie z więzienia! I prezes obiecał mi starać się o to.
— Prosiłaś prezesa o uwolnienie Czemskiego?!
— Prosiłam.
— A tam, w tej ptaszkami, nakrytej przez policję, powiedziałaś swoje nazwisko?
— Kiedy mnie zapytali, powiedziałam. Jakże miałam zrobić? powiedzieć inne?
— I odpaliłaś Leśniowolskiego?
— Nie, ale zrozumiał, że nie warto o mnie się starać — —
Pan Józef zachmurzył się na dobre:
— Hm, hm... Toś ładnego piwa nawarzyła. Maniuś: powiedzą, żeś... zaręczona z Czemskim.
— Czy to tak straszne, tatusiu?
— Jakto?! — wybuchnął Broniecki — bez poradzenia się ze mną, bez mojej zgody zaręczyłabyś się z tym wartogłowem?! Tegom się po tobie nie spodziewał!
— Nie jestem zaręczona — odrzekła smutno Mańka.
— Mam nadzieję! Ale dosyć i tego, żeś obrosła po świecie nasze nazwisko, połączone z tym jegomością. Nie wiesz nawet, kto on taki, skąd się przydyndał w okolice Sławoszewa...
— To bardzo porządny człowiek — zaryzykowała Mańka.
— Porządny! — sąpał pan Józef, chodząc po pokoju — to nie dosyć, że nikogo nie zabił, ani okradł! — — Przewrócona głowa, nie szlachcic... Zresztą, co ty wiesz o nim, dziecko? Kocha się na prawo i na lewo...
— Jakto?! — zawołała Mańka, blednąc.
— A tak sobie — — Ma na wsi jakąś... narzeczoną, chłopkę, a po świecie ogląda się za każdą ładną kobietą. Spotykam go w Kownatach, pokazuję mu koronkową robotę szlachecką — kręci mi nosem przez cały czas i zadurza się wreszcie w gospodyni domu! Chłopoman po wierzchu, a w gruncie rzeczy fircyk. Ulokowałaś też rarytnie swoje sympatje, Maniuś, proszę, proszę — —
Fulminowałby dalej, gdyby nie spostrzegł, że wielkie łzy, szybkie, jak deszcz wiosenny, spływały po twarzy Mańki.
— No, no, córuś! Nie jestem ludożercą. Wiesz, że dla ciebie żyję, dla ciebie pracuję; wiesz, że pragnę ci dogodzić we wszystkiem — chyba żebyś chciała kapitalnego głupstwa — — No, czy wierzysz, że ci nikt serdeczniej nie życzy?
— Wierzę, ojcze.
— „Ojcze?“ — możesz mnie i tak nazywać; nie jestem ci wujem. Musisz mi obiecać jedno, moja pani córko; że bez mojej wiedzy nie pryśniesz na żadne zebranie, nie będziesz się zmawiała i odmawiała. Masz przecie ojca, który i zrozumie, i poradzi.
— Jabym o wszystko się radziła, jak zawsze, ale odkąd-że tatusia nie widziałam? —
Broniecki chrząknął, pono się i zaczerwienił. Niewiadomo, kto bardziej nabroił w ostatnich dniach: on, czy córka?
— Tak się złożyło — rzekł — od dzisiaj będzie inaczej.
— Codzień rano przyjdę do tatusia — dobrze?
— Nie. Ja tu będę bywał codzień. Najprzód dowiem się o Czemskim.
— O tak, tatusiu!
— Postaramy się wydobyć pana Stefana z loszku, a w światełku zobaczymy, jak wygląda. Że ma ładne oczy i wąsy — to nie dosyć. Pięknie gada, kocha ludek — to także dopiero jest w gębie. Ale skąd się wziął, co robił, z kim się trzyma? — to bystrem oczkiem przejrzymy. Weźmiemy go pod nadzór naszej policji.
— Więc tatuś się dowie i o tych jego zaręczynach?
— To furda, moje dziecko. Takie zaręczyny łatwo się zrywa.
— Bo z chłopką? — — jakto?
— Bo... różne są na świecie zaręczyny. Wszystko ci powiem wkrótce, gdy będę wiedział dokumentnie.
Manieczka, jeszcze nieuspokojona, nowe postawiła pytanie:
— A pani Godziembina ładna?
— Masz tobie! — Dosyć ładna, ale matka trojga dzieci i najzacniejsza niewiasta! Ja przecie nie o niej cośkolwiek — tylko o tym twoim pomylonym ideale!
Manieczka odęła usta i spojrzała na ojca z wymówką, a pan Józef rzekł serdecznie i poważnie:
— Dowiemy się najprzód wszystkiego, co wiedzieć potrzeba o panu Stefanie. A wiesz, Maniuś, że — co w twojem sercu, to i w mojem — —
Wyszedł szybko, rozrzewniony i pełen energii, niepomny już hulanki, jak niegdyś jego imiennik, książę Józef Poniatowski, który zrywał się od uczty, aby śpieszyć na zagrożony posterunek.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.