Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 179 —

— Ładne mi drobne! — burczał Klonowicz, oddając kilkaset rubli.
Przychodzili do pana Józefa, gdy się zagnieździł w swoim hotelu, przyjaciele bardzo liczni i bardzo odmiennych gatunków: poważni rolnicy i hreczkosieje ogólno-szlacheckiego typu; mózgowcy i ludzie bezmyślnie weseli; hrabiowie i chłopi. Tylko kobiety, gdy się czasem zamieszały do towarzystwa, były wszystkie jednego gatunku. Córce zakazał wyraźnie pan Józef odwiedzania go w hotelu. — Czasem ci goście, gdy się spotkali znienacka, spoglądali na siebie wzajemnie z nieufnością; jeden dziwił się, że Broniecki toleruje takich lekkoduchów, drugi nie mógł zrozumieć, dlaczego „Żozio” zaprasza takich nudziarzy, Ale niewyczerpana werwa gospodarza wyrównywała te wszystkie różnice stanów i usposobień. Był to rodzaj demokratyzacji za pomocą butelki.
— Bo łącznik, nazywany przez uprzejmego gospodarza szkiełkiem, flakonikiem i mnóstwem jeszcze pieszczotliwych przezwisk, spajał i dopasywał różne humory gości, zatrzymanych, czasem przemocą, na śniadanie w numerze. Pił, kto co chciał: gohę, czerwieńca, renia, szampidruta czyli białego. Tradycyjny węgrzyn zjawiał się już rzadziej na stole.
Ktoby nie znał Bronieckiego ze wsi, gdzie wstawał ze słońcem, dozorował bacznie, liczył dobrze i przezornie, pomyślałby, widząc go podejmującego w hotelu gości, że polsko-saski Bachus jeszcze żyje między nami.
Tym razem zasiedział się Broniecki w W arszawie: szósty już tydzień rezydował w niej bez