Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 178 —

niecki, przeglądając w lustrze swą twarz od brzytwy lakierowaną, wąs do góry i oczy pijane życiem już od rana.
— Ogniotrwałe zdrowie! — mruczał Klonowicz, niby oburzony. — Miesiąc z górą takiego życia, a innego pochowaliby już — słowo daję! Ale Kasia chora — —
— Kasia?
— Ta żelazna, z czterema zamkami. Złożyłeś mi pan w końcu października trzy tysiące w depozyt — wczoraj frunęła ostatnia setka. —
— O psia! — Ale nie bój się, Klonosiu. Nadpłynęła flotylla za jęczmień. O, patrz tu — —
Dobył z pod poduszki grubą kopertę i rzucił na stół. Klonowicz wziął do rąk i zaczął liczyć banknoty.
— Po czemuż pan sprzedałeś?
— Po ośm rubli korzec, ale tylko połowę. Na wiosnę będzie droższy.
— Bój się pan Boga! podwójna cena w porównaniu z targową!
— Bo jęczmyk „prima Sławoszewo”; rozchwytają te ziarenka na siew.
Klonowicz osłupiał, wiedząc, że Broniecki lubi wywoływać osłupienie przez słowa swe i czyny.
— Zaraz tu przyjdzie parę, osób — zaczął pan Józef z innej beczki — zjedz z nami śniadanie, stary.
— Padam do nóg, uciekam! — zerwał się Klonowicz z miejsca, zagarniając wszystkie pieniądze za jęczmień.
— Hola, hola, jegomość! schowaj mi pan tysiące, ale zostaw te drobne.