Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 177 —

— Z czego tu dać? Grosza na tabakę niema w kieszeni.
— Mówiłem ci, arcybyku: gdy potrzeba co zapłacić dla mnie, rznij do pana Klonowicza, administratora, który komenderuje moją flotą.
— Będę wiedział. — A jeszcze telefonowała tam jakaś... zdaje się, że Janka.
— Która Janka?
— Zdaje się, że ta kulawa — —
— To mnie nie znasz! Kulawych tam żadnych nie przyjmuję. Bucik jej dolegał, jak tu była. — Czegóż chciała?
— Ha, pewnie tego, co i zawsze — — Powiedziałem jej, żeby zadzwoniła później, bo pan wyszedł.
— Nie powiedziałeś, że śpię? Brawo, Antoś! Widać, żeś służył w dobrym pułku. No, teraz kawunia —
— W mig będzie.
Podczas gdy pan Józef golił się i ubierał, przychodził do niego pan Klonowicz, minister finansów, szlachcic starożytny, brodaty, z pozoru okrutny, tylko gdy się rozweselili, śmiał się do łez, jak człowiek pogodnego sumienia. Był to przyjaciel wtajemniczony w sprawy i sprawki Bronieckiego, niby zrzęda i moralista, lecz w gruncie bardzo czuły i pobłażliwy powiernik.
— Stary Klon wygląda mi dzisiaj coś niebardzo — — witał go pan Józef — musiał wieczorkiem bawić się czemś niezdrowem?
— Gdzie mnie tam! — opędzał się Kłonowicz ręką od podejrzeń. — Po sobie pan sądzisz.
— Cóż? patrzę na księżą oborę? — pytał Bro-