Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 184 —

żliwy na odczyt Bronieckiego upływa 10 grudnia. — Kiedyż to? — dzisiaj właśnie!
Bez czapki tylko, lecz jeszcze przybrany w swą włochatą wilczurę, siedział pań Józef przez chwilę nad otwartemi listami, z miną wilka, pokutującego po obżarciu się. Sapał ciężko i prychał, jakby z obrzydzenia do siebie samego. Zerwał się nareszcie do dzwonka i zadzwonił tak energicznie, że numerowy zjawił się natychmiast.
— Antoś, wannę galopem!
— O, mój Boże! — dziwował się Antoni — jak też jaśnie pan wygląda w tych kudłach!
— Nie ze mie wyrosły — nie masz się czego rozdziawiać — pomóż mi to ściągnąć — i zaraz kąpiel!
— W wannie dla panów siedzi numer szósty.
— To go wylej! — No, Antoś, galopa z lewej!
Gdy wkrótce łazienka została uporządkowana dla Bronieckiego, zamknął się w niej i długo zmywał podróżne kurze i grzechy. Ubrał się zaraz potem i wyszedł na miasto, dziwiąc się względnej świeżości powietrza porannego, której nie zaznał prawie przez cały ostatni w Warszawie.
Niespokojny i skruszony, zadzwonił, do mieszkania pani Obichowskiej — wszyscy byli w domu. Nasamprzód chciał się rozmówić z panią Rozalją, i ona także miała ten zamiar, więc się odosobnili w małym saloniku.
— Gdzież to byłeś tak długo, Józiu?
— Ach!... proszono mnie gdzieś o założenie płodozmianu... wszystko jedno. Ale co tam z Mańką?
— Cała awantura — —