Gromada/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Gromada
Rozdział XII.
Wydawca Księgarnia A. Gmachowskiego
Data wyd. 1925
Druk F. D. Wilkoszewski
Miejsce wyd. Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

Zapomina się o wsi w Warszawie tem łatwiej, im pora roku surowsza. Opuszczają człowieka nagle pragnienia dotknięć bezpośrednich do żywiołu pierwotnego, inaczej człowiek czuje i muśli, mądrzej i skuteczniej — zapewniają mieszchuchy, — powierzchowniej — twierdzą zagorzali wieśniacy. Ten, który po zbożach dojrzałych puszczał oko spokojnie szczęśliwe i podsłuchiwał, co kłosy szepczą o wieczystej harmonji i zgodzie; który wchodził między źrebce rozhulane na grodzi i skupiał do ręki ich oczy, rżące życiem, ich ciała gniade i kare, pachnące potem centaurów; który widywał, jak dzień gaśnie u siebie, na swoich włościach bezgranicznych; który zasypiał, jak dziecko, a budził się z ptakami o świcie — ten znalazł się dzisiaj w mieście, w hotelu.
Obudził się późno, bo poszedł spać po północy. Zechciał przez otwarte okno wpuścić do pokoju świeże powietrze, ale dostał w twarz zapachem węglanu cebuli, a po uszach turkotem kół tak przeraźliwym, jakby całe miasto zajeżdżało mu przed hotel. Zamknął okno. Już dziennik poranny przynosi ten zamęt wypadków, którymi ludzkość, stłoczona po miastach i stelegrafowana po świećcie, zaprząta sobie niespokojnie głowy.
Oszołomiony wieśniak wchłania wiadomości krajowe, zagraniczne, teatralne, literackie, polityczne, osobiste — — wszystko to czytało się i na wsi, ale było niby powieścią o dalekich, niedościgłych stronach. Tutaj wypadki są dzisiejsze osoby takie, z których niejedną można zaraz obejrzeć, do drugich łatwo dojechać. Ze steku bezładnych powiadomień pozostaje w głowie szum ogromnej zgiełkliwości spraw ludzkich, a zarazem przyzwyczajenie do powszędy panującego Grzechu. W wielkiem mieście nie zdybać nigdzie cnoty, wszędzie gorączkę i zmaganie się ludzi między sobą, „rekord“, którego celem rozkosz, sława lub potęga. Ten dąży do bieguna ziemi, ten w niezwiedzione wyżyny powietrza; ten legalnie wydziera bliźnim pieniądze, ów dla swych celów handluje ideami. Mężczyźni wyglądają na gładkich a przemyślnych zbójów, kobiety na głodne dreszczów i wydziwów nierządnice. Wszystko, co ludzie urządzili rzekomo dla dobra ogółu, od tronów do przytułków nocnych — tchnie obłudą haseł i prawdą żądzy człowieczej — wszędzie stary Grzech tryumfalny na czele zabiegów ludzkich, pojedyńczych i zbiorowych! — To w mieście. Ale na wsi są jeszcze wielkie pola niewinne, dworki i chaty, których gad jadem swym nie oślinił. Gdy się zaś sumiennie poszuka, Wszędzie są jeszcze dobrzy ludzie.
Do takich należą ludzie z sercem wiejskiem a z umysłem ciekawym, którzy, folgując obu tym instynktom, pół roku siedzą na wsi, pół w mieście, a z piekła miejskiego nie czerpią zgorszenia, lecz ostrzegający przykład. Do takich też należy pani Rozalja z Bronieckich Obichowska, stryjeczna siostra pana Józefa. Majętna wdowa, oprócz dóbr ziemskich, posiada w Warszawie dom, do którego powraca stale późną jesienią i zajmuje w nim całe drugie piętro od frontu, bardzo obszerne, zdolne do pomieszczenia licznych zebrań i rozszerzonego koła domowników, po wiejsku. Przy matce mieszka najstarsza córka, Zosia rówiennicka Mańki Bronieckiej; młodsi synowie są w szkołach zagranicznych.
Ciocia Rozalka, u której Manieczka pozostaje już kilka tygodni, jest wcale pokaźną i miłą osobą, chociaż już kilka tygodni, jej włosy zaczęły już tracić połysk. Bujna krew Bronieckich utrzymuje jej zdrową cerę i zalety towarzyskie, a ponieważ zarazem żywi zbytecznie jej cielesne wdzięki, ciocia szuka namiętnie ruchu i jeździ do Marienbadu, „aby nie ociężeć”. Umie jednak nie być śmieszną w gustownie dobranych strojach i usposabiać do siebie przychylnie. Pan Józef lubi, w przypadkach naglących uczuć familijnych, objąć „siostrunię“ za kibić mocno pancerną i wrazić serdeczny pocałunek w loczek około uszka. Jako niedrodna Broniecka, musi pani Rozalja gadać, słuchać, sprawiać bliźnim przyjemność, karmić ich i poić; skoro się tylko zjawia w Warszawie, salon jej przyciąga liczne koła uradowanych gości.
A jednak wiadomości publiczne, głośne i szeptane, niewesołe były w tym roku. Uciskały wszystkich jak więzy, osłabiały, jak choroba. — — Tylko dobrze było odpocząć od nich czasami w salonie pani Obichowskiej. Chociaż nie tańczono w nim, lecz ogrzewano się przy jego cieple wiejskiem, żywem, zwłaszcza z powodu dwóch panien na wydaniu. Pani Rozalja miała i tę wyższość, oprócz wielu innych, nad pospolitemi matkami, że nie była zazdrosna o Mańkę, bogatszą od jej Zosi i bardziej pociągającą młodzież przez swój spryt przyjazny. Zosia była inna, brunetka, pogardliwa i wybredna, podobna do nieboszczyka ojca, Zbigniewa Obichowskiego, który poczuwał się do arystokracji z powodu starożytnego podania, że Obichowscy herbu Wieniawa byli jedni z królewskim rodem Leszczyńskich, tylko przez cały ciąg naszych dziejów oczekiwali na sposobność odznaczenia się. Więc w salonie pani Rozalji spotkać było można dużo karmazynowej szlachty, nierzadki przeciągał hrabia, a comesów, których przodkowie za Piastów trzęśli krajem, było co niemiara. Spotykało się tam przecież i ludzi, którzy obecnie znaczą coś w kraju, oprócz cyfry swych fortun.
W początku grudnia Manieczka, przyczyniająca dotąd ciotce tylko zadowoleń i gości, nabawiła ją kłopotów: samowolnie poszła na jakiś odczyt, z którego powróciła zagadkowo podniecona, może nawet zapłakana, w każdym razie tajemnicza. Niepokój ciotki wzmógł się szczególnie od następnego dnia, gdy się wieść rozeszła, że na zebranie młodzieży, która urządziła odczyt bez pozwolenia władzy, wtargnęła policja i aresztowała kilkunastu uczestników, mężczyzn i kobiet. Wprawdzie Manieczka powróciła do domu, ale jej niezwykłe usposobienie i parę poprzednich spostrzeżeń obudziły niepokój pani Rozalji. Zatelefonowała do hotelu, gdzie mieszkał pan Józef, lecz dowiedziała się że właśnie wyjechał gdzieś na wieś. Wogóle coraz rzadziej odwiedzał córkę i stryjeczną siostrę. Trzeba więc było, z obowiązku opiekunki i z ciekawości, rozmówić się gruntownie z Mańką.
Nastąpiła ta rozmowa zaraz po śniadaniu dnia czwartkowego, wyznaczonego na regularne przyjęcia pani Obichowskiej.
— Powiedz mi, Mamuś, otwarcie, jak starszej przyjaciółce, czy nie byłaś czasem na tem zebraniu, przerwanem przez policję, o którem wszyscy dziś mówią?
— Byłam, ciociu — odrzekła bez wahania panna.
— Masz tobie! poco?!
Pani Rozalja nie była bynajmniej trwożliwa, przejrzała też prędko w myśli swe wpływy i stosunki, zapewniające, w razie potrzeby, wykręcenie siostrzenicy od odpowiedzialności za czyn nierozważny. Ale ubódł starszą, dobrą krewną brak zaufania, okazany jej przez Mańkę.
— Więc pocóż bez mojej wiedzy, ani ojca? — —
— Bo możeby ciocia nie pozwoliła, a ja musiałam tam być.
— Jaka to pilna potrzeba?
— Nie można ciągle żyć w salonie; gdzieindziej są rzeczy bardziej zajmujące.
— Maniuś, Maniuś! Ja nie jestem taka stara, jak ci się zdaje. Wszystko rozumiem, poszłabym może z tobą... ale trzeba przecież choć zapytać ludzi doświadczeńszych i z twojego towarzystwa! Oleś Leśniowolski pewnoby ci nie pozwolił.
— Ten ananas ma mi co pozwalać?!
Zaczerwieniła się nie ze wstydu, lecz z rozdrażnienia.
— Mamuś! jak ty się wyrażasz? — — mówię, że masz w nim bardzo życzliwego człowieka i młodego — — mógłby ci objaśnić, jaka młodzież tam się zbiera i czy to pannie Bronieckiej wypada.
— Dużo on tam wie! Wie tylko, co robią hrabiowie i że nic nie robią.
— Cóż tam znowu, moje dziecko? — zawołała żywo pani Obichowska — w główce ci się przewróciło? Mamy przecie, Bronieccy, dużo krewnych hrabiów, są jednej z nami krwi — gorsi nie jesteśmy, w żadnym razie od jakichś panów... Czemskich.
Manieczka, ugodzona w punkt wrażliwy serca i sumienia, spojrzała na ciotkę nieprzyjaźnie. I z nadąsaniem odparła:
— Ja jestem z ludu...
— Co takiego?!... Aha, rozumiem: to są idee tego pana, któregoś do mnie wprowadziła. On cię też namówił na ten odczyt?
— Może być — odrzekła krnąbrnie Mańka.
— Ale u mnie dziać się to nie może, Manieczko; — odrzekła sucho pani Obichowska — poczekamy na zdanie twego ojca.
Po odejściu ciotki Manieczka obrachowała swe sumienie, mocno jednak obciążone. Jeszcze samo wprowadzenie do ciotki Czemskiego było stosunkowo niewinną intrygą. Panna Broniecka spotkała go na ulicy, idąc z Magdusią do bliskiego sklepu, zaczepiła go i w krótkiej, lecz celowej rozmowie ułożyli się z sobą, że Stefan w najbliższy czwartek zjawi się u pani Obichowskiej z jakiemiś wiadomościami ze wsi, jako sąsiad Sławoszewa. Był to już poniekąd spisek. Czemski przyszedł w ów czwartek, został przedstawiony ciotce Rozalji i przyjęty przez nią uprzejmie, ale zaraz po pierwszej przedłużonej wizycie zbudził nieufność pani domu i jej stałych gości. Odosobnił się w salonie z Manieczką co najmniej na pół godziny, co zwróciło ogólną, uwagę, a dotknęło Olesia Leśniowolskiego, który nawet wyraził się, że ten pan z zupełnie innego świata jest niebezpieczny nie sam przez się, lecz z powodu należenia do grupy ludzi, pilnie przez władze obserwowanej. Czemski wrócił jeszcze w następny czwartek, potem się już nie pokazał u pani Obichowskiej. Lecz przez dwa długie popołudnia daleko zaszło porozumienie między nim a panną Broniecką. Stefan, mówiąc długo i sprawnie, jakby przez tydzień przygotowywał się do miłej audjencji, zdołał gorąco, zająć Mańkę i sobą, i robotami młodzieży, w których brał udział. Tutaj kowano przyszłość demokratyczną, ludową, obrachowaną na wielkie i zbawienne przewroty; promienie tej akcji na wsi są jeszcze słabe i chwiejne — tutaj grzeje i wzmaga się płomień centralny, dobroczynny w zjednoczonych sercach młodzieży. Z tych rozmów wynikło, że Mańka musi pójść na zebranie młodych, na które też otrzymała od Stefana kartę wstępu i wczoraj — poszła. Ten pierwszy krok czynny zakończył się tragedją faktyczną, a większą jeszcze w wyobraźni dziewczyny. Spotkała tam Stefana pośród swoich, słyszała jego mowę płomienną, której jeden ustęp zdawał się płynąć z ich wspólnych wspomnień, a zwracać się prosto do niej, do Manieczki.
Mówił:
„Żyje sprawa postępu i gorące ukochanie ludu w wielu umysłach i sercach, które mieliśmy za stracone. W szeregach bogatego ziemiaństwa, pośród ludzi znieprawionych przez tradycje wyzysku pracy włościanina i przez zamrocza klerykalizmu, zdarzają się dusze zdrowe i jasne, niepodejrzane o sobkostwo klasowe, pełne szczerości i ofiary. Sam poznałem takie siostry i towarzyszki, bo mówię o kobietach“...
Słuchałaby tak długo jego męskiego głosu, dźwięcznego, jak wiosenne gromy, patrzyłaby w oczy, odbijające daleką, umiłowaną wizję, a czasem złagodzone dla niej, w nią prosto mówiące. — — Poszłaby po tej przemowie z nim, gdziekolwiek on każe, pewna, że nie zawiedzie jej zapału, ani zaufania. — — Wtem — dreszcz elektryczny i mroźny zarazem: dzwonek policji do prywatnego mieszkania — oniemienie kilkudziesięciu zebranych osób — dobycie przez Stefana z zanadrza jakiegoś zeszytu, przygotowanego na wypadek, rozpoczęcie czytania zgoła innego przedmiotu — wejście paru urzędników i żandarmów — cisza — groźne zapytania i krótkie odpowiedzi, dźwięczące jednak Podobnie do nabijania broni — strach i gniew — zapisywanie nazwisk.
— Marja Broniecka, córka obywatela — wymieniła pierwszy raz w życiu Manieczka swe nazwisko przed policją, a uczyniła to tak jasno i twardo, że Stefan, na którego w tej chwili spojrzała, zmarszczył czoło po bohatersku, a oczyma roziskrzonemi powiedział niezawodnie, że ją kocha — —
Rozpłakała się dopiero wtedy, gdy samotna spieszyła do domu w zakrytej dorożce. I dosięgła w tym dniu świadomości swych przeznaczeń; poczuła w sobie dzielność i postanowienie, a także rozwagę, ona która dotychczas poddawała się kolebaniu swego pogodnego życia.
Po rozmowie z ciotką zastanowiła się odraza nad tem, co ma czynić. — Nie trzeba się poróżnić z ciotką, która zresztą jest dla niej bardzo dobra — należy zaś dowiedzieć się dokładnie o losie Stefana, zobaczyć go, a potem?... Nie domawiała dalszych pragnień, choć stały się one naraz głównym bodźcem jej działań, treścią jej życia. Na dzisiaj program jest ten: wejść między ludzi, nic nie dać poznać po sobie i zasięgnąć informacji. Więc z twarzą wesołą, choć przybladłą, ukazała się na przyjęciu w salonie ciotki.
Siedzącym tam już paru paniom Oleś Leśniowolski opowiadał plotki klubowe, dotyczące znajomych osób: ten się z tym pogniewał; ów dużo wygrał w karty; jakaś pani otrzymała anonim, który ją odstraszył od urządzenia skatingu na cel dobroczynny i wogóle od spraw krajowych... Te anegdoty wydały się Manieczce wstrętnemi, ale pomyślała:
— Muszę być dzisiaj uprzejma dla Leśniowolskiego, bo należy do klubu, więc zna z pewnością różne urzędowe figury. Może mi być potrzebny.
Słuchała więc, powstrzymując swe niezależne usposobienie do prawdomówności, a gdy jeszcze przyszło parę osób i konwersacja jeszcze się rozdrobniła, fruwając, jak rój much bezmyślny z przedmiotu na przedmiot, Manieczka wdała się w rozmowę z Leśniowolskim, który oddawna już starał się jej podobać. Nie był głupi, tylko inteligencję swą przystosowywał do zbyt pospolitych pragnień: chciał powierzchowną swą dystynkcją, raczej krawiecką, niż głębszą, zyskiwać sobie uznanie wszystkich naraz: dorożkarzy, kokot, paniczów — słowem, całego narodu, z którym obcował. Przystojny był — przyznawały to niektóre kobiety — gdyby nie te oczy, zbyt piękne, fałszywie szlachetne i pełne zagadkowej wyższości, Manieczka nie cierpiała tych oczu, szczerych tylko w zmysłowej propozycji, obrażających jej dumę dziewiczą; świadomość, że Leśniowolski jest „dobrą partją“, że stara się o jej rękę, że dużo osób, nawet najbliższych, życzliwie popiera jego zaloty, drażniła ją aż do gniewu. Dlatego tylko nie dała mu dotąd kosza, że przezorny Oleś nie wypowiadał się wyraźnie, darzył ją jakimś sentymentem, niby kuzynowskim (krewny był Obichowskich), i nie śpieszył się z oświadczynami. Przyszło dzisiaj Mańce do głowy okazać się bardziej łaskawą dla swego konkurenta, na wszelki wypadek.
— ...Więc może się pani da namówić na karuzel w maneżu? — w kostjumach Louis quinze — Poprowadzi nas hrabina Granowska z księciem Dołgorukim — będzie wspaniały!... Jakże, panno Manniu?
Manieczka nie cierpiała też wypieszczonego akcentu Leśniowolskiego. Raz już zwróciła jego uwagę, że imię jej zdrobniałe jest od wyrazu Marja, nie manna. Ale dzisiaj pominęła tę poprawkę i weszła w szczegóły propozycji:
— Czy trzebaby mieć amazonkę z tej epoki, czy zwyczajną, a tylko strój głowy?
— A nie! koniecznie amazonkę stylową! Ja pani dostarczę modeli rozmaitych — mam taką książkę francuską: Les sports à travers les âges.
— Dobrze... Któż tam będzie jeździł? Znam panią Granowską, ale tego księcia — nie.
— Przedstawię go pani — — Zresztą niekoniecznie trzeba znać wszystkich, tylko, swoją parę — — Jeżeli pani pozwoliłaby służyć sobie za rycerza... albo nawet za pachołka?...
— Naturalnie; gdybym jeździła, to tylko z panem.
Oleś skłonił się, mocno zadowolony, bo nie przywykł do nadmiernej uprzejmości panny Bronieckiej, i sądząc, że już posiadł obietnicę udziału w karuzelu, który mógł być stanowczy w jego życiu, mówił z ożywieniem:
— W takim razie, możeby pani była już tak łaskawa wybrać kostjum i dla mnie, dostosowany do pani stroju?
— Niech pan najprzód pokaże tę książkę — — Nie wiem, jakbym wyglądała w takich fiokach — nie jestem ani trochę Louis quinze...
— Owszem! widzę panią doskonale — — jako pasterkę. A ja się znam na tem, śmiem powiedzieć.
— Na czem się pan zna?
— Na tem jak może wyglądać piękna kobieta... przestawiona w inne warunki. Pani jeździ dobrze konno? prawda?
— Jeżdżę tam... naturalnie, że jeżdżę. Najlepiej lubię po męsku.
Três moderne! ale w tej kombinacji niemożliwe. Pani może cudownie wyzyskać swój typ piękności w przebraniu. Pracujemy nad tem, — czy zgoda, panno Manniu?
— Ja wiem, jakbym się przebrała! — rzekła Manieczka, zapominając o dyplomacji, pociągnięta nagle przez samą treść zabawy — za Łowiczankę.
— Za Łowiczankę? chłopkę? — — Wie pani, że mogłoby to być bardzo oryginalne — i kolorowe i odbijające od całego kadrylu — odpowiedział Leśniowolski, byle się godzić.
Ale wejście do pokoju nowego gościa przerwało te układy i inne rozmowy, gdyż gość był dość rzadki, człowiek bardzo zajęty i ogólnie znany, jeden z prezesów instytucji ziemiańskiej. Przyszedł głównie w celu otrzymania adresu Józefa Bronieckiego, bo nie mógł go od paru dni zastać w hotelu. Choć człowiek w sile wieku, uprzejmy, prezes wnosił zawsze z sobą niby memento spraw publicznych do zebrań towarzyskich. Przywykł już do tego, więc nie zdziwił się i tutaj, że po paru minutach wstępnej, rozstrzelonej rozmowy, zapytała go jedna z pań:
— Słyszał zapewne pan prezes o nowych aresztowaniach w mieście?
— Czytałem rano w dzienniku — odpowiedział prezes dość niechętnie.
I pani Obichowska starała się ominąć ten przedmiot, proponując gościowi różne ciastka do herbaty. Ale przedmiot był, widać, nieunikniony, zaraz odezwał się Leśniowolski:
— Mieliśmy i w klubie o tem wiadomość; porobiono dużo rewizji; między aresztowanymi jest i jakiś Czemski.
— Czemski?! — zawołała jedna z pań — ten może, któregośmy poznali tutaj w zaprzeszły czwartek?
— Zdaje się, że ten sam — tłumaczyła pani Obichowska — to sąsiad od Sławoszewa Bronieckich, więc go raz, czy dwa przyjęłam — — znam go mało.
— Ależ to bardzo interesujący młody człowiek! — wołała poprzednia pani. — Czy pan prezes go zna?
— Trochę, Jeżeli zabrnął głęboko, to szkoda go, bo tęgi młodzieniec i wykształcony, tylko jeszcze niewytrawny. Nieszczęście, to ten brak normalnego porozumienia między dzielnymi ludźmi. —
I rozmowa przeszła na wymianę ogólników, mniej lub więcej trafnych, o życiu publicznem u nas.
Na Manieczkę uderzyły żary. Jednychby zgromiła głośno za niechętne wzmianki o Stefanie, a naprzykład prezesa uściskałaby za życzliwość dla „tęgiego młodzieńca“, Ale musiała milczeć, bo była sama skompromitowana, i to „politycznie“! Na szczęście, nikt o tem nie zdawał się wiedzieć, oprócz cioci Rozalii, Ale on, Stefan, jeżeli „zabrnął głęboko”, może siedzi w okropnem, podziemnem więzieniu?! Może będzie badany okrutnie, sądzony na pozbawienie wszystkich praw?!... Dreszcz chwycił dziewczynę, ale nie dreszcz lęku, lecz siły i odwagi. Trzeba koniecznie mu pomóc, wydobyć go z więzienia! —
Szukała między obecnymi sprzymierzeńców. Ten Leśniowolski zna tylu potentatów... Ej nie — Leśniowolski zrobiłby coś dla niej, ale nie dla Czemskiego; gotówby jeszcze zdradzić — takie ma oczy... Ta pani, która jakąś tam głupią sympatję okazała dla Stefana? — — Cóż ona może? baba! — — Ale właśnie ten miły, dobry prezes! — o! —
Odrazu powzięła zamiar prosty i serdeczny: czyhała na wyjście prezesa, który wkrótce powstał rzeczywiście i pożegnał się. Pani Obichowska odprowadziła go do progu, Zosia także, a Manieczka,, jako panna domowa, pośpieszyła też z odprowadzeniem i nikt bardzo nie zadziwił się, że poszła za odchodzącym aż do przedpokoju. Mrugnęła na Zosię, aby wróciła do salonu, i sama przystąpiła do prezesa:
— Pan szukał mojego ojca? — — Jak tylko powróci ze wsi, powiem mu... to pewno z powoda odczytu o hodowli i o sztucznych nawozach?
— Tak jest. Nie wiedziałem, że mamy w pani tak uprzejmą i fachową sojuszniczkę!
Spojrzał wesoło na panienkę która garnęła się do niego ze ślicznem zaufaniem.
— Ale ja także chciałam pana prezesa zapytać... jakby można pomóc panu Stefanowi Czemskiemu, który tam... siedzi — —
Prezes spojrzał uważniej w oczy dziewczęcia:
— Nie jest to łatwe, proszę pani, ale... Czy Pani zna dobrze Czemskiego?
— Jakże? sąsiad ze wsi!
— Zamieszał się do robót, niezupełnie trafnych.
— Jednak tęgi człowiek — sam pan mówi?
— I nie cofam tego. Teraz gdy wpadł w nieszczęście, godzien jest, oczywiście współczucia i pomocy.
— On chce tylko dobra ludu. On jeszcze z nami będzie pracował — zobaczy pan.
— Jeżeli pani go nawróci — bardzo wierzę. No... ja mogę spróbować... nie jestem wprawdzie w dobrych stosunkach z ludźmi, od których to zależy — ale znam takich, którzy tamtych znajdą.
— Panie prezesie! — — Manieczka złożyła ręce błagalnie z tak gorącem zaufaniem do człowieka, którego zaledwie znała, tak jasno, i kobieco, i dziecinnie patrzyła iskrzącemi oczyma, a świeżemi ustami rzeźbiła serdeczne słowa, że preses rozrzewnił się i pocałował dziecko w rękę.
— Spróbuję napawno; w każdym razie, dowiemy się dokładnie o sprawie. Niech pani nie miesza tu swego nazwiska... to trzeba robić ostrożnie, Mnie pani powiedziała dobrze; innym nie warto tymczasem. A z naszej rozmowy nabrałem przekonania o Czemskim, ze to porządny człowiek. Do widzenia — dam pani znać.
Powróciła Mańka do salonu, promienna od rozbudzonej nadziei. Spojrzał Leśniowolski na pannę i nic nie zgadł; nie mógł jej przecie posądzać o zalotne konszachty z prezesem; ale zauważył napewno, że jest ładniejsza jeszcze, niż zwykle, — nietylko posażna jedynaczka, lecz kobieta, pełna zdrowej i pociągającej siły, z którą wartoby się sprzymierzyć. Wydało mu się, że dzisiaj należy wyjaśnić, czy może liczyć na wzajemność Manieczki. Zaledwie powróciła do salonu i usiadła zamyślona, słuchając tylko pozornie rozmów, przysiadł: się do niej ze swobodą większą, niż wprzódy.
— Więc jakże, panno Maniusiu? Mam się ubrać za markiza czy za chłopa?
— Dlaczego ma się pan przebierać? — zapytała Manieczka, jak zbudzona ze snu.
— No... na ten kadryl w menażu.
— Ach! niechże pan da spokój! Tutaj mówiono o ważniejszych sprawach, a pan znowu z tym? głupim kadrylem! Wstyd doprawdy!
— No, dobrze... — wahał się oszołomiony Oleś — ale cóż kadryl przeszkadza? — i jakim, sprawom?
— Nie słyszał pan, co mówiono o aresztowaniach najlepszej młodzieży?
— Najlepszej? nie wiem. Przyznaję, że to niewesołe — ale tymczasem można przecie konno jeździć; to zabawa rycerska.
— Można, można — odrzekła Manieczka niecierpliwie — tylko ja nie pojadę.
— To i ja nie! — ja tylko chciałem w to się wdać z panią i dla pani.
Ten zwrot mowy energiczny i szczery nierozrzewnił Manieczki, ale ją rozbroił. Spojrzała zadziwiona na Leśniowolskiego, który mówił dalej z przekonaniem, a nawet mniej pretensjonalnym, niż zwykle, akcentem:
— Myli się pani, jeżeli myśli, że ja jestem tylko światowcem i niczem więcej. Żyję w towarzystwie, w którem się urodziłem, biorę udział w jego zajęciach i zabawach; ale nie wystarczają mi; sam czuję pustkę tego życia.
— Więc dlaczegóż pan nie robi czegoś na prawdę? Dlaczego nie siedzi, naprzykład, na wsi?
— Owszem, bywam i w swoim majątku. A że tam nie pracuję, jakbym mógł? — No, to dlatego, że nie jestem doskonały. Jeżdżę, rozglądam się po świecie, szukam ludzi i poznaję ich zajęcia. — — Gdybym na wsi miał dla kogo pracować, dla jakiejś wspólnej przyszłości... Zresztą nie mam jeszcze lat trzydziestu.
Jakoś ten Oleś wydał się Manieczce w tej chwili mniej wstrętnym. Słuchała dość ciekawie jego wynurzeń, mniej wspaniałych, niż zwykle, zato szczerszych. A on wróżył sobie coraz lepiej z jej zaciekawienia.
— Gdyby pani chciała trochę przyjaźniej mnie traktować, lepiej poznalibyśmy się. Ale pani traktuje mnie, jak zbrodniarza.
— Co znowu?! gdzież tam!
— No, to przynajmniej, jak jakieś podejrzane indywiduum, zepsute przez życie miejskie, obce... A my przecież jesteśmy trochę krewni... Powinnaby mi pani mówić „Olesiu”. —
— To znowu nie wiem, dlaczego — —
— Więc inaczej, ale w ten sens: to mi się w panu nie podoba, a tamto podoba. Przyjąłbym od pani z radością każdą naganę, gdybym tylko wiedział, że panią choć trochę obchodzę...
Manieczka milczała.
— A znowu gdyby pani przywiązywała choć trochę znaczenia do mego zdania, czy jabym doradzał same kadryle, spacery, wizyty? Z pewnością — że nie. Mówiłbym z panią o wszystkiem szczerze: o ludziach, o kraju, o polityce — — mówiłbym nietylko, jak z cudowną kobietą...
— O nie! proszę już tylko nie o mojej cudowności, bo nie wierzę. Mogę być dla kogoś... przyjemna, ale potrafię być i nieznośna.
— To właśnie pytanie ogromnie ważne — une question palpitante — jaka pani chce być dla mnie?
Manieczka pomyślała przydługo, sumiennie:
— Dla pana chcę być... uprzejma. Ale pan jest zupełnie inny, niż ja — pewnie wyższy — —
— Chciała pani powiedzieć: daleki?
— Daleki — powtórzyła Manieczka i utkwiła spojrzenie w swe ręce złożone i kurczące się od nerwowego napięcia.
Urwało się, jakby wątła nić, którą bawili się oboje, pękła. I wtedy właśnie zwrócono uwagę z paru stron na Leśniowolskiego i Manieczkę, zanotowano ich miny niepowszednie.
Po wyjściu gości pani Obichowska wzięła żywo na bok siostrzenicę.
— Przyznaj się, Maniuś: odpaliłaś Leśniowolskiego?
— Nie, ciociu; nie było mowy o takich rzeczach.
— Aleś go zniechęciła... no, do projektu?
— Starałam się go zniechęcić.
— Wiesz co, Maniuś? Bardzo cię kocham ale od paru dni robisz mi same głupstwa! A tu jeszcze twego ojca, jak niema, tak niema!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.