Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 174 —

prawdę? Dlaczego nie siedzi, naprzykład, na wsi?
— Owszem, bywam i w swoim majątku. A że tam nie pracuję, jakbym mógł? — No, to dlatego, że nie jestem doskonały. Jeżdżę, rozglądam się po świecie, szukam ludzi i poznaję ich zajęcia. — — Gdybym na wsi miał dla kogo pracować, dla jakiejś wspólnej przyszłości... Zresztą nie mam jeszcze lat trzydziestu.
Jakoś ten Oleś wydał się Manieczce w tej chwili mniej wstrętnym. Słuchała dość ciekawie jego wynurzeń, mniej wspaniałych, niż zwykle, zato szczerszych. A on wróżył sobie coraz lepiej z jej zaciekawienia.
— Gdyby pani chciała trochę przyjaźniej mnie traktować, lepiej poznalibyśmy się. Ale pani traktuje mnie, jak zbrodniarza.
— Co znowu?! gdzież tam!
— No, to przynajmniej, jak jakieś podejrzane indywiduum, zepsute przez życie miejskie, obce... A my przecież jesteśmy trochę krewni... Powinnaby mi pani mówić „Olesiu”. —
— To znowu nie wiem, dlaczego — —
— Więc inaczej, ale w ten sens: to mi się w panu nie podoba, a tamto podoba. Przyjąłbym od pani z radością każdą naganę, gdybym tylko wiedział, że panią choć trochę obchodzę...
Manieczka milczała.
— A znowu gdyby pani przywiązywała choć trochę znaczenia do mego zdania, czy jabym doradzał same kadryle, spacery, wizyty? Z pewnością — że nie. Mówiłbym z panią o wszystkiem