Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 186 —

wszystkiem, czego się dowiedział, nie znajdował marnych pobudek, owszem, widział może śmiałe, lecz szlachetne instynkty Manieczki. Ale znowu niepodobna było pochwalić takiej samowoli, takiego rządzenia się, jak szara gąska.
Przyszła do niego poważna, bledsza, niby dojrzalsza, niż tydzień temu. Pochylającą się jej główkę ojciec uściskał i ucałował we włosy. Sędzia i podsądna spojrzeli sobie w oczy z oczekiwaniem, on — buntu, ona — gniewu; ale dojrzawszy tylko wzajemną chęć uniknięcia urazy, uśmiechnęli się do siebie miłośnie.
— Wiem już od ciotki wszystko, co zmalowałaś, Maniu. Nie miałaś złych zamiarów, jestem pewien, tylko główka — no! Powiedz mi teraz ty sama, dlaczego poszłaś na to zebranie, kto ci to pozwolił... Widzisz: nie gniewam się, a wierzysz chyba, że cię zrozumiem, bom ćwik i jesteś mi najmilszą na świecie osobą.
Manieczka położyła znowu główkę na ramieniu ojca, a on ją przytulił do twarzy.
— No, pewiedz, córuś — — pan Stefan tak pięknie gadał?...
— Na zebraniu? — już tatuś słyszał o tem?
— Nie; wiem tylko, że w ciupie siedzi. Pytam, czy cię namawiał, abyś poszła?
— Ja go prosiłam o kartę wstępu. On przecie sam bardziej się jeszcze narażał...
— A nie broń-że tego kawalera przede mną! Jakby kaczuszka chciała skrzydełkami zasłonić konia — — ja go nie powieszę.
— Tatuś taki kochany, że go nawet wydobędzie z więzienia! I prezes obiecał mi starać się o to.