Przejdź do zawartości

Gasnące słońce/Część pierwsza/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Gasnące słońce
Podtytuł Powieść z czasów Marka Aureliusza
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

Publiusz zabawiał dalej lud rzymski...
Nakarmiwszy go i napoiwszy obficie po egzekucyi chrześcian, ucieszył jego oczy walką stu zwierząt, które szarpały się i pożerały z taką wściekłością, że piasek areny stracił szybko swoją barwę.
Zapach krwi unosił się w górę, a panowie świata wdychali go z rozkoszą smakoszów, odurzających się silnym narkotykiem. Oczy ich świeciły, nozdrza latały.
Ryk dzikich bestyj i okrzyki publiczności tworzyły wrzawę tak ogłuszającą, iż sąsiad nie słyszał głosu sąsiada. Dopiero kiedy się mordowanie skończyło, mógł się Publiusz zwrócić z zapytaniem do Serwiusza:
— Czy nie mylą cię ślady, które odnalazłeś?
— Wiem na pewno, że Tusnelda żyje i przebywa w Rzymie — odpowiedział Serwiusz — uprowadził ją z więzienia pasztetnik Fabiusza, który się nad jej dolą ulitował i ukrył ją gdzieś na przedmieściu. Wiadomości te mam od jednego z wyzwoleńców poborcy.
— Gdyby ów wyzwoleniec chciał świadczyć, mógłbyś wnieść skargę przeciw Fabiuszowi — zauważył Publiusz.
— Właśnie z tym zamiarem wróciłem do Rzymu.
— Ponieważ z dniem jutrzejszym obejmuję urząd pretora, przeto zanieś skargę przed mój trybunał, a możesz być pewnym, że ci sprawiedliwość będzie wymierzona.
— Córka Fabiusza jest żoną twojego krewnego, Publiuszu.
— W obliczu sprawiedliwości nie istnieją uczucia rodzinne.
Publiusz wygłosił te słowa tak obojętnie, jak gdyby się jego bezwzględność sama przez się rozumiała.
— Uczynię, jak każesz — mruknął Serwiusz.
— Jutro dam ci do pomocy szpiegów urzędu petorskiego, którym zapowiem sowitą chłostę, jeżeli kryjówki twojej narzeczonej nie wynajdą. Mam nadzieję, że moja groźba poskutkuje lepiej od pieniędzy Fabiusza.
Marek, siedzący obok Publiusza, słuchał bardzo uważnie, chociaż udawał, że rozgląda się po lożach sąsiednich. Uśmiechając się do znajomych patrycyuszek, wyciągał uszy i zapisywał sobie każde słowo krewnego w pamięci.
Nie przeraziły go wieści, grożące jego teściowi. Zdawał się być przeciwnie zadowolony z tego, co słyszał.
Właśnie nachylił się znów Serwiusz do Publiusza, kiedy do loży wszedł jeden z podkomorzych Lucyusza Werusa i zwróciwszy się do Germanina, odezwał się:
— Boskiemu imperatorowi podobało się w łasce swojej zaprosić ciebie, znamienity prefekcie, na obiad dzisiejszy.
— Stanie się podług rozkazu boskiego imperatora — odpowiedział Serwiusz.
A kiedy się podkomorzy oddalił, zapytał:
— Czy i ciebie imperator zaprosił?
— Będziemy razem u Lucyusza — odpowiedział Publiusz — ale ja stawię się dopiero pod koniec obiadu, muszę bowiem wytrwać w amfiteatrze aż do zamknięcia widowiska. Boski lud rzymski (uśmiechnął się szydersko) nie przebaczyłby mi nigdy, gdybym uchybił obowiązkom gospodarza. Tobie jednakże radzę udać się wcześnie na biesiadę imperatora, abyś mógł z przedstawicielami władzy pomówić o swej sprawie, zanim kielich zacznie krążyć. Nie zaszkodzi nigdy, gdy się oprócz mnie, inni senatorowie za twoją krzywdę upomną. Byłoby także dobrze, gdyby Lucyusz Werus wiedział o gwałcie Fabiusza.
Na arenie szły teraz szybko po sobie widowiska mniej wrzaskliwe. Jakiegoś ojcobójcę, skazanego na śmierć przez ogień, ubrano w suknie, nasycone materyałem palnym. Płomienie buchnęły, ogarniając nieszczęśliwego, a motłoch śmiał się i dowcipkował, wołając: niewygodna tunika! Z innego zbrodniarza, przybitego do krzyża, darły dwa lwy krwawe szmaty, kłócąc się o jego kości. Trzeci smażył, pod groźbą miecza, zawieszonego nad jego głową, rękę w rozżarzonych węglach.
Pod wieczór zaczęły się dolne piętra amfiteatru powoli wypróżniać. Za Lucyuszem Werusem wyszła znaczna część senatorów, za purpuratami rycerstwo. Gdy majtkowie cesarscy, pełniący służbę na piętrach najwyższych, wypuścili z góry olbrzymią obręcz, w której tkwiło tysiące świec woskowych, konali winni i niewinni już tylko dla motłochu. Nienasycony, widoku ciągle świeżej krwi spragniony plebs rzymski witał każdą nową męczarnię ludzi i zwierząt z niegasnącym zachwytem.
Ale nareszcie wyczerpał się program dnia. Motłoch zaczął się ruszać z miejsc, kiedy go ostatnia zatrzymała niespodzianka. Obfitym żegnał patrycyusz swoich gości złotym deszczem.
Bójki, którą jego hojny dar wywołał, nie widział już Publiusz. Wsiadłszy do lektyki, kazał się zanieść na Palatyn.
Imperator Lucyusz Werus zajmował lewe skrzydło pałacu cesarskiego, urządzone tak samo, jak prawe, w którem mieszkał Marek Aureliusz. I tu wchodziło się wprost z przedsionka do sali przyjęć.
Ale w tym przedsionku i przed bramą roiło się wojsko służby. Stu pretoryanów w złoconych szyszakach i zbrojach opuściło przed Publiuszem miecze, gdy wstępował w progi siedziby młodszego imperatora. Niewolnicy różnych narodowości snuli się po wszystkich kurytarzach tak gęsto, że trzeba się było przez ich tłum przeciskać.
Publiusz, który znał rozkład mieszkania Lucyusza Werusa, szedł za odgłosem śpiewu, dochodzącego z dalszych pokojów. Nikt go nie zatrzymywał. Przed ciekawością niewolników bronił go strój senatora.
Nawet dwaj wyzwoleńcy syryjscy, pełniący służbę podkomorzych, nie zapytali go o nazwisko.
Niezaczepiony przez nikogo, stanął na progu dużej sali, w której biesiadował imperator ze swoimi gośćmi.
Naokoło trzech długich stołów, złożonych w podkowę, spoczywało na purpurowych łożach pięćdziesięciu mężów, znanych Rzymowi i prowincyom z głośnego imienia. Wieńce z róż zdobiły głowy prefektów, pretorów, trybunów, doradców cesarskich i słynnych filozofów.
Oparci łokciami na poduszkach, słuchali śpiewu niezwykłej urody Egipcyanki, której wdzięki zasłaniała tylko przejrzysta opaska, oplatająca jej biodra.
Artystka mogła posłużyć za wzór rzeźbiarzowi, rozmiłowanemu w liniach bez zarzutu, ale gości Lucyusza Werusa nie zachwyciło widocznie jej piękne ciało, spoglądali bowiem na nią obojętnym, tępym wzrokiem ludzi, przesyconych krasą niewieścią.
Każdy z tych dygnitarzy miał u siebie własne śpiewaczki i tancerki i cieszył się względami wielu dam rzymskich. Prawie wszyscy służyli w latach młodych gorliwie bogini miłości, zdobywając jej łaski bez względu na drogi i środki.
Nic nowego nie pokazał Lucyusz Werus gościom swoim. Balet widzieli, śpiew słyszeli senatorowie i filozofowie już tyle razy, iż klaskali tylko z obowiązku grzeczności.
I cóż, że taniec afrykański wykonywało dwustu chłopców murzyńskich, a po andaluzyjsku pląsało sto dziewcząt prześlicznych!
I wielka ilość skoczków nie była dla panów rzeczą obcą.
Nuda i przesyt unosił się nad świetnem zebraniem, któremu usługiwał tłum niewolników. Obok każdego z gości stał grecki krajczy, wychowany w szkole sycylijskiej. Tylko jemu wolno było podawać złote naczynia, dostarczane przez murzynów.
Obiad miał się już końcowi. Obnoszono właśnie owoce, ciasta, cukry i wino.
Kiedy artystka zamilkła, wynagrodzona niedbałym oklaskiem, zbliżył się Publiusz do imperatora.
Lucyusz Werus spoczywał w środku podkowy w purpurowej tunice, z wieńcem złotym na głowie, mając po jednej stronie prefekta miasta, a po drugiej Awidyusza Kassyusza, naczelnego wodza legionów wschodnich.
I on nie bawił się ani urodą, ani śpiewem Egipcyanki. Czerwony od nadmiernego użycia wina, ziewał bezustannie.
Ujrzawszy Publiusza, wyrzekł głosem ochrypłym:
— Witaj nam, cnotliwy Rzymianinie ze spojrzeniem Brutusa, zatruwającem każdą uciechę. Zajmij miejsce obok prefekta Serwiusza, którego wzorowa miłość zgodzi się doskonale z twoją cnotą wzorową. Warto was obu pokazywać codziennie na rynku, aby się lud rzymski uczył od was cnót rodzinnych i obywatelskich.
Znaczna część zebranych uważała sobie za obowiązek podkreślić słowa imperatora pogardliwym uśmiechem. Tylko Awidyusz Kassyusz ściągnął brwi, a Maryusz Pomponiusz, pretor cudzoziemców, przygryzł wargi.
Publiusz, uchyliwszy lekko głowy przed imperatorem, zajął wskazane miejsce, nie odpowiedziawszy ani słowa.
A Lucyusz Werus mówił dalej:
— Bo może nie wszyscy wiecie, że prefekt Serwiusz szuka już od dwóch miesięcy narzeczonej, którą mu jakiś zuchwalec sprzątnął z przed nosa. Dwa miesiące! Za wiele to czasu, aby wyssać i cisnąć najsłodszą miłość, a on tęskni ciągle. Niewiasty cesarstwa powinny mu wystawić pomnik w świątyni Wenery i modlić się do niego, jako do bóstwa wierności. Takich kochanków mało dziś w złotej, wiecznej Romie.
Senatorowie uważali sobie znów za obowiązek dziwić się stałości Serwiusza, a on, oparłszy głowę na dłoni, patrzył z pod czoła na czerwoną, nabrzmiałą twarz imperatora.
W jego spojrzeniu nie było uległości rzymskich dygnitarzów. Źle ukrywana pogarda czaiła się w niebieskich źrenicach germańskich, które miały w tej chwili połysk stalowy.
— Za taki wzrok — mówił Lucyusz Werus — zdjąłby ci Kaligula, Neron albo Domicyan z szyi piękną głowę, ale ja wypiję zdrowie twojej miłości najstarszym falernem, jaki przechowują piwnice cesarskie, bo imperatorów cieszy czasami duma poddanych. Za wiele oklasków słyszymy naokoło siebie i zawiele pokłonów widzimy.
Skinął na ochmistrza dworu.
— A ty — zwrócił się do prefekta miasta — spraw, żeby Serwiusz Klaudyusz Kalpurniusz nie szukał dłużej nadaremnie swojej narzeczonej. Chcę ujrzeć jaknajprędzej kobietę, która wzbudziła w naszym dzielnym prefekcie uczucie tak gorące i trwałe, iż nie ostygło nawet w Rzymie. Nędznych przestępców politycznych, fanatycznych chrześcian, umiecie wydobyć z pod ziemi, ale gdy idzie o to, aby wymierzyć sprawiedliwość mężowi, zasłużonemu Rzymowi, wówczas tracą wasze psy wiatr i czujność. Narzeczona Serwiusza jest warta, żeby się jej losem imperator zajął. Musi to być niewiasta wyjątkowo piękna i powabna.
Po ustach senatorów przewinął się uśmiech znaczący, a w oczach Serwiusza zamigotały błyski ponure. I on domyślił się przyczyny łaskawości cesarza. Kobieta tak wiernie kochana podrażniła ciekawość rozpustnika.
— Stanie się podług twojego rozkazu, boski imperatorze — mruknął prefekt miasta, rzucając Markowi spojrzenie pytające.
Wesoły pretor odpowiedział nieznacznem pochyleniem głowy, dając tem do poznania, że nie będzie krępował zabiegów prefekta.
Podnosząc do góry ogromny puhar murryński, napełniony stuletnim falernem, zawołał Lucyusz Werus:
— Na cześć twojej miłości, Serwiuszu!...
Przyłożył naczynie do ust i pił... Pił długo, z przerwami, krztusząc się, coraz czerwieńszy. Nabrzmiały mu żyły na czole i na szyi, a oczy stawały się coraz większe. Kiedy skończył, cisnął drogocenny puhar, chlubę skarbca cesarskiego, o mozaikową posadzkę i opadł na poduszki łoża.
— Pijcie! — zachęcał głosem, przerywanym czkawką.
Nadworny lekarz, stary Egipcyanin, który stał obok niego, pochylił się nad nim troskliwie.
— Głupiś! — mruknął Lucyusz Werus. — Nie takie miarki wychylałem. — Pijcie!
Nowy puhar krążył wokoło, a imperator spoglądał na swoich gości błędnym wzrokiem. Bezbrzeżna pogarda siadła na jego ustach.
Dźwignął się, oparł głowę na dłoni i odezwał się:
— Twoja słodka, pobłażliwa mądrość cyrenejska zawodzi, Arystomedesie.
Filozof Arystomedes, młody, przystojny Grek, ubrany w płaszcz z cienkiego sukna, z głową utrefioną, pachnący olejkami, błyszczący pierścieniami, które zdobiły jego ręce i ramiona, uniósł się na łożu i odrzekł:
— Moja mądrość odbiera strach przed nicością pośmiertną i uczy wyssać wszelki miód z kwiatu życia. Uczniowie Arystypa zmieniają rozkosz, gdy im zużyta obrzydła.
— Ale rozkoszy niezwykłych stworzyć nie potrafią — mruknął Lucyusz Werus — te zaś, które fatum odmierzyło człowiekowi, wyczerpują się zbyt szybko. Kobieta, śpiew, wino, biesiada, kości... kości, biesiada, wino, śpiew, kobieta... zawsze to samo w kółko, i nic więcej. Twoja mądrość zawodzi, Arystomedesie, bo nuży.
— Bo nie umie zachować miary w pogoni za szczęśliwością — odezwał się inny filozof, epikurejczyk Pytyasz, tłusty, czerwony Aleksandryjczyk. — Nie to jest rozkoszą, co drażni, lecz to, co zadowala, uspokaja.
— Mnie zadowala i uspokaja w tej chwili doskonały falern — zawołał Arystomedes, podnosząc do ust puhar.
— A jutro będziesz mu złorzeczył.
— Troskę o jutro zostawiam tobie...
Filozofowie rzucili sobie spojrzenie kogutów, zabierających się do walki.
Zmęczoną twarz imperatora ożywił uśmiech szyderski. Spojrzał na Marka Kwintyliusza porozumiewająco i kazał podać nowy dzban wina.
— Piję zdrowie dostojnych mędrców, którzy zaszczycili moją nudną biesiadę — zawołał. — Cześć wam, jasne słońca cesarstwa Antoninów! Blask wasz zagasił bogów i rozwidnił wszystkie tajemnice życia. Wyście zamordowali mieszkańców Olimpu językami, bo te stare niedołęgi nie były warte broni innej, wy rozproszyliście mroki strachów, które nas otaczały, wy daliście nam swobodę myśli i czynu: na cześć waszą piję!
Przyłożył puhar do ust, ale nie pił, spoglądając na filozofów.
Tylko Arystomedes i Pytyasz poszli za jego przykładem. Reszta filozofów mierzyła nieufnym wzrokiem ogromne naczynia. Stary falern zaczął już działać.
— Lękasz się marnego płynu — mówił Lucyusz Werus dalej, uśmiechając się ciągle. — Nie miałażby filozofia środków na siłę soku winnego? Ona taka mądra i potężna, ona wie i potrafi wszystko. Imperator na was czeka...
Wezwani tak wyraźnie do spełnienia puharu, pili filozofowie, cedząc wino przez zęby. Po żyłach ich krążyły już całe dzbany różnych mocnych trunków. Ten i ów oparł ociężałą głowę na poręczy.
Ale nie tego chciał Lucyusz Werus.
— Znużony mądrością Arystomedesa i Pytyasza — wyrzekł — których rady wykonywałem tak gorliwie, iż zaczynam się chwiać, jak spróchniałe drzewo, postanowiłem zmienić sposób życia. A do kogoż mam się udać po nowe wskazówki, jeśli nie do was, których głowy uginają się pod ciężarem wiedzy a łysiny promienieją, niby latarnie morskie? Udzielcie mi swojej mądrości, abym mógł dorównać choć w części boskiemu bratu i teściowi. Zaczynaj, Filipie! Powiedz, co umiesz.
Skinął na służbę. Zanim się filozof Filip, zwolennik Pytagorasa, zdołał unieść na łożu, pochwyciło go już czterech drabów i postawiło na stole, ku powszechnej uciesze zebranych.
Huknęły oklaski, rozbrzmiał pusty śmiech, a filozof oglądał się zakłopotany wokoło.
— Chcę się od ciebie dowiedzieć, jaka jest istota wszechrzeczy! — zawołał Lucyusz Werus.
— Najwyższą istnością jest liczba i dźwięk — bełkotał Filip — a świat składa się z czterech żywiołów: z ziemi, wody, powietrza i ognia.
— W twoich żywiołach niema wina, a między najwyższemi istnościami braknie imperatora. Jakże to? Dźwięk i liczba mają być mocniejsze od imperatora? Pierwszy lepszy grajek lub rachmistrz rozumniejszy odemnie? Twoja mądrość obraża majestat imperatora. Ile dajecie za nią? — zapytał Lucyusz Werus, zwracając się do gości.
— Dwa asy! — zawołał Marek.
— Za wiele — odezwał się ktoś drugi wśród ogólnego śmiechu.
— Chryzypa mi dajcie! — wyrzekł imperator.
I znów dźwignęło czterech niewolników mędrca na stół. Był nim zwolennik nauki sokratesowej.
Ten, nie czekając na zapytanie, jakby się chciał pozbyć czemprędzej nieprzyjemnego zadania, wygłosił jednym tchem:
— Idee są odwiecznemi prawidłami świata, wszystko bowiem, co widzimy, jest tylko naśladowaniem rzeczy nieistniejących w przyrodzie.
— A gdzież są owe rzeczy? — wtrącił Marek
— Nigdzie, bo żeby były, toby nie były.
Głośny śmiech przerwał wywody Chryzypa. To śmiał się Polygenes, uczeń Demokryta.
— Idee... idee... — przedrzeźniał, patrząc urągliwie na wielbiciela Sokratesa. — On widzi idee... rzeczy, które nie istnieją... ma wzrok doskonały... może być augurem. Wszystko próżność. Człowiek jest zbiorem atomów, igrzyskiem losu... życie warte tylko śmiechu.
— Wszystko próżność i nicość — wtórował mu inny filozof, należący do szkoły Heraklita. — Niema nic na świecie trwałego, rozkosz jest boleścią, rozum głupstwem, szlachetność podłością, szczerość obłudą, świat dzieckiem, co się fraszkami bawi. Płaczcie nieszczęśliwi, albowiem wszystko jest nicością...
— Oprócz miłości i wina — odezwał się Arystodemes.
— Oprócz rozumnej szczęśliwości — dodał Pytyasz.
— Głupstwo... nicość — bełkotał uczeń Heraklita, któremu falern język obezwładnił.
— Nic nie wiedzieć, nie słyszeć, nie rozumieć — mruczał sceptyk Polikrates, pijany już zupełnie — Ten mądry, kto zazdrości rozumu zwierzęciu...
— Głupcy — warczał dobrze wypasiony cynik Arystides. — Pragną rozkoszy... Złączcie się z ubóstwem, pracą i głodem... Jeżeli macie pieniądze, rzućcie je do wody, jeżeli odziedziczyliście dom, zburzcie go i zamieszkajcie w beczce, rowie, grobie...
Filozofowie, podnieceni winem, zaczęli się kłócić. Pijani wyrzucali z siebie urywane zdania, podchmieleni wykrzykiwali swoje doktryny, najtrzeźwiejsi toczyli bój na języki. Słowa: liczba, dźwięk, cztery żywioły, atomy, śmiech, nicość, próżność, płacz, idee, dusza, ciało, istota wszechrzeczy, głupstwo, rozkosz, szczęśliwość, bogactwo, ubóstwo, wolność, obojętność... unosiły się nad stołami z wrzaskiem spłoszonego ptactwa. Każdy chciał czego innego, drwiąc z teoryi przeciwnika. Ten i ów, gorętszego temperamentu, uniósł się na łożu, groził pięścią, wymyślał, wrzeszczał.
Wrzawa szynku zapełniała salę, a Lucyusz Werus, porzucony na poduszkach, dławił się ze śmiechu.
— Bawcie mnie, bawcie — wołał.
— Bawcie nas — wtórowali mu senatorowie.
— Worki, nadmuchane wiatrem pustych słów — odezwał się Marek.
— Hołota — mruczał Awidyusz Kassyusz.
Było w całem towarzystwie tylko czterech mężów, na których szczególne to widowisko nie działało rozweselająco: Publiusz i pretor Maryusz Pomponiusz spoglądali zgorszeni to na imperatora, to na filozofów, zachowujących się, jak pijany motłoch.
Odgadli oni zamiar Lucyusza Werusa.
Przesycony uciechami życia rozpustnik wymyślił sobie niezwykłą rozrywkę kosztem godności uczonych, sprowadzonych do Rzymu przez Marka Aureliusza. Zaprosił ich na biesiadę, upoił świadomie, poszczuł jednego na drugiego i podał ich na pośmiewisko nietylko senatorów, ale i służby. Jutro będzie sobie cała stolica opowiadała o nowym figlu młodszego imperatora, a Marek Aureliusz, dowiedziawszy się o pohańbieniu swoich ulubieńców, zmartwi się, jak zawsze po każdym wybryku Lucyusza.
Więc to była owa niespodzianka, jaką Werus zapowiedział! Ładnie się bawi imperator rzymski, chwytający skwapliwie każdą sposobność w celu obrażenia uczuć starszego brata.
Serwiusz nie oburzał się, lecz dziwił się coraz więcej. Wszystko, co widział dotąd w Rzymie — jego teatry, walki gladyatorów, biesiady, zebrania towarzyskie, senatorów i kobiety — nie zgadzało się bynajmniej z obrazem, jaki sobie prowincye wytworzyły o stolicy państwa.
Godność, siłę i powagę spodziewał się Germanin znaleźć w mieście miast, a zastał swawolę, rozpustę i rozkład moralny.
I znów lęgły się pod czaszką Serwiusza myśli groźne. Wszakże był synem i wnukiem wojowników, którym dopiero niemocna starość wytrąciła broń z ręki.
Spoczywając obok Publiusza, cichy, skupiony, daleki od pijanej wrzawy senatorów i filozofów, obliczał w duszy siły swojego ludu i porównywał je z legionami Rzymu. Gdyby się cała Germania przewaliła przez góry, zalałaby Italię powodzią straszliwą. Nie potrzeba nawet całej... Połowa, byle karna, rozumiejąca potęgę zjednoczenia, zamieniłaby w perzynę stolicę cesarstwa i jej złote pałace...
Ale pozwoląż się te dzikie dzieci lasów okiełznać i poprowadzić w szyku bojowym na odwiecznego wroga, ugnąż się te harde barki pod jarzmo jednej woli?
Serwiusz znał zanadto dobrze niesforność plemienia, do którego należał krwią, aby się mógł pod tym względem łudzić. Arminiusza kiedyś własna rodzina odstąpiła, a tylu innych śmiałych wodzów zgubiła samowola drużyn germańskich.
A jednak.
Krew naczelników ludów zdeptanych, rozgrzana winem, uderzała na mózg Serwiusza i budziła w nim myśli coraz zuchwalsze.
Od pogromu Arminiusza minęło przeszło sto lat. Krocie Germanów służyły od tego czasu w legionach rzymskich, ucząc się karności i sztuki wojskowej. Może dzieci gór i lasów już dojrzały, może potrafią złożyć osobiste zawiści i nienawiści na ołtarzu wspólnej sprawy. Gdyby tak było...
Serwiusz podniósł głowę nagłym ruchem. Było tyle groźby w jego chłodnem spojrzeniu, tyle siły w jego męzkiem obliczu, iż pusty śmiech utkwiłby przerażony w gardle Rzymian, gdyby wiedzieli, co się w tej chwili działo w duszy Germanina.
Ale goście imperatora nie zwracali uwagi na barbarzyńcę. Bawił ich ciągle spór filozofów, kłócących się z rosnącą gwałtownością.
Jeden tylko z pomiędzy uczonych nie brał udziału w bezładnej wrzawie. Oparty czołem o poręcz łoża, przypatrywał się gorszącemu widowisku ze smutkiem w oczach,
Dostrzegł jego milczenie Lucyusz Werus, bo, zwróciwszy się do niego, zapytał:
— A ty, poważny stoiku, ze wzrokiem płaczącego krokodyla i z brodą bawołu, czy mi nic nie powiesz? Tak dalece jest ci szczęśliwość imperatora obojętną, iż nie masz dla mnie ani jednej wskazówki? Powiedz i ty, czego twoja mądrość uczy? Uciszcie się!
Stoik, nie zmieniając postawy, odparł, kiedy filozofowie zamilkli:
— Nauka moja nie potrzebuje słów. Mówi za nią dostatecznie postępowanie boskiego Marka Aureliusza, naszego ucznia i wyznawcy.
Nazwisko starszego cesarza wpadło jak przestroga pomiędzy biesiadników. Obejrzeli się wokoło, jakby się obawiali, że wymówione imię może przywołać jego właściciela. Nawet Lucyusz Werus stracił na chwilę swobodę.
Ale tylko na chwilę.
— Że masz rozum chytry, a język ostry i giętki — wyrzekł — o tem wiemy wszyscy. Syllogizm jest siłą twojej mądrości.
— Niech nas zabawi jakim syllogizmem — zawołał Marek.
— Syllogizmem, syllogizmem — domagali się senatorowie.
Stoik uśmiechnął się złośliwie.
— Chcesz, żebym ci dowiódł, że jesteś bydlęciem? — zapytał, zwracając się do Marka.
Wesoły pretor zawahał się, nie wiedząc, co na zuchwalstwo filozofa odpowiedzieć.
Ale już wołano zewsząd:
— Dowiedź mu, dowiedź!
— Słucham — mruknął Marek, udając zaciekawienie.
— Bydlę ma głowę i nogi, i ty masz głowę i nogi: więc jesteś bydlęciem — mówił stoik głosem spokojnym.
— Jako żywo! — wyrzekł Marek, przygryzając wargi. — Ale teraz wróć mi dawną postać.
— Zaraz się stanie, o co prosisz — odparł filozof. — Bydlę pije tylko wtedy, kiedy czuje pragnienie, ty zaś pijesz zawsze: więc nie jesteś bydlęciem.
Marek podniósł się żywo na łożu, ale go ruch ręki imperatora powstrzymał.
— A mnie w co zamienisz? — zapytał Lucyusz Werus.
— Ty, boski imperatorze, jesteś bogiem na ziemi — odpowiedział filozof — stoicy zaś, jak ci wiadomo, wyłączają bogów ze swoich rozpraw.
Wyrzekłszy to, pochylił głowę przed imperatorem.
— Pozwól mi odejść — mówił — lata bowiem moje sędziwe nie znoszą długich biesiad. Boski Marek Aureliusz czeka na mnie.
Lucyusz Werus pochwycił ciężki, złoty puhar... Zdawało się, że go ciśnie na filozofa... Salę zaległa duszna cisza, zwiastun burzy...
W tej przykrej ciszy rozległ się głos Publiusza:
— I mnie pozwól odejść — wyrzekł. — Jestem znużony całodziennym trudem w amfiteatrze.
— I mnie — odezwał się Awidyusz Kassyusz.
— I mnie — dodali Serwiusz i Maryusz Pomponiusz.
Powstali wszyscy czterej i zastawili sobą filozofa.
W sali zrobiło się tak cicho, że słychać było przyciszony oddech imperatora. Jego oczy nabiegły krwią, jak ślepie podrażnionego zwierzęcia.
Nagle roześmiał się ochrypło i wycedził przez zęby:
— Jest przywilejem królów przebaczać zuchwałym i nie rozumieć obelg. Tak uczy Antistenes, a powtarza za nim mój boski brat.
Odsapnął, postawił puhar na stole i dodał.
— Niewolników i złote naczynia, które wam służyły, zechcecie przyjąć odemnie na pamiątkę dnia dzisiejszego. Abyście zaś nie byli narażeni na spotkanie z motłochem, w którym igrzyska rozbudziły złość głodnych psów, czeka na każdego z was przed pałacem powóz, zaprzężony w cztery muły. I tę drobnostkę przyjmijcie odemnie.
Skinął ręką na znak, że zwalnia filozofa z reszty biesiady i kazał podać świeżą amforę.
Kiedy się stoik i czterech jego obrońców oddalili, zawołał:
— A teraz, kiedy nam ponure spojrzenia tych głupców nie będą zatruwały boskiego falerna, pokażcie, że umiecie szanować dary Bachusa. Kogo wino przepełniło, niech je odda, aby było miejsce dla nowych puharów.
Sala jadalna imperatora stawała się coraz podobniejszą do szynkowni, odwiedzanej przez gmin. Świeże ciągle dzbany, wnoszone przez służbę, a wypróżniane przez panów, zniosły wkrótce różnicę stanowisk i majątków, pomieszały języki i stargały miękkie linie ogłady towarzyskiej. Ubogi filozof całował bogatego senatora; wytworny elegant rzucał się, jak ulicznik; mądry śmiał się głupkowato, a wszyscy wrzeszczeli i pili. Co chwila wynosili niewolnicy kogoś z biesiadników do łazienki, zkąd wytrzeźwiony gość cesarski wracał blady, z podbitemi oczami.
Jedyny Lucysz Werus nie zadawał sobie tego trudu. Gdy czuł, że traci przytomność, oddawał wino w złotą miednicę w obliczu całego zebrania, podtrzymywany przez dwóch lekarzy. Następnie zażywał jakieś lekarstwo i pił dalej.
Ale i on, chociaż starał się nie uledz sile wina, zaczął się nużyć. Męczyła go ciągła czkawka i zimny dreszcz wstrząsał jego ciałem.
— Nędznem stworzeniem jest człowiek — mruknął do Marka, który zajął obok niego miejsce Awidyusza Kassyusza. — Moją godność imperatorską oddałbym temu, ktoby wynalazł środek na przesyt. Hej wy! — zawołał do filozofów. — Kto z was chce sobie zarobić na purpurę Cezarów? Bogów mordujecie, jak szczenięta rozpruwacie wnętrzności ziemi, zaglądacie w głębiny mórz i niepokoicie gwiazdy na niebie, a słabości ludzkiej nie umiecie pokonać i życia przedłużyć. Wieniec imperatora temu, kto zwycięży ciało i nakaże śmierci posłuszeństwo. Ruszcie rozumami, mądrzy, wielcy, potężni! Nie żartuję! Za trwałą rozkosz, za niezmienne zdrowie oddam moją boskość.
Pomiędzy filozofami zabrzęczało znów, jak w ulu na wiosnę. Każdy wyrzucał z siebie garść frazesów, określeń, wniosków, słów, skacząc zwolennikowi innej szkoły do oczu.
— Uciszcie się — zawołał. — Ja was pogodzę. Co się żadnemu nie udało mędrcowi, to sprawi imperator. Pokażę wam przyczynę wszechrzeczy, a wy ją wszyscy uznacie. Lektyka!
Czterech drabów wniosło łoże purpurowe, ozdobione orłem cesarskim.
— Rzeczą godziwą, ażeby kapłani Przyczyny Wszech Rzeczy — mówił Lucyusz Werus, wchodząc do lektyki — służyli wyobrazicielowi tej przyczyny. Jam początkiem i końcem wszystkiego, co się dzieje w państwie rzymskiem, jam następcą bogów, ludzkości natchnieniem i wolą, jam owym żywiołem, którego wy szukacie. Do lektyki, filozofowie! Wy mnie zaniesiecie.
Pijani filozofowie spojrzeli po sobie bezradni.
— Śpieszcie się! — zawołał Lucyusz Werus. — A nieście ostrożnie, bo kto się potknie, ten oberwie koroną po łysinie.
Wśród śmiechu senatorów i uśmiechu niewolników, podnieśli filozofowie lektykę imperatora i szli chwiejnym krokiem za ochmistrzem dworu, który prowadził ten orszak szczególny.
Otoczony pierwszymi dygnitarzami Rzymu i wojskiem służby, ciągnął Lucyusz Werus przez dziedziniec pod oknami Marka Aureliusza, który pracował jeszcze ze swoimi doradcami.
Kiedy się korowód zrównał z mieszkaniem starszego cesarza, odezwał się Lucyusz Werus.
— Kapłani wznoszą przy obrzędach pienia. Śpiewajcie, flaminowie moi!
Filozofowie zaczęli nucić pod nosem, a senatorowie wtórowali im głośnym chórem.
Hałaśliwy orszak, okrążywszy dziedziniec, wyszedł przez bramę do ogrodu i tu zatrzymał się przed wspaniałym pałacem z białego marmuru. Kiedy służba odemknęła drzwi z drzewa cytrusowego, odezwało się wewnątrz rżenie konia.
— Łaskawie wita was mój Celer — wyrzekł Lucyusz Werus.
Gdy się lektyka wtoczyła przez próg do środka gmachu, ujrzeli filozofowie przed sobą ogromną salę, której ściany pokrywały malowidła, przedstawiające sceny wyścigowe. Na wytwornej mozaikowej posadzce stał przepyszny ogier, okryty kołdrą purpurową. Przytroczony łańcuchem, splecionym z drogich kamieni, jadł rodzynki i daktyle ze złotego żłobu.
— Oto przyczyna wszechrzeczy — mówił Lucyusz Werus, głaszcząc ukochanego konia po karku — oto wasz bóg, oto wasz mędrzec nad mędrce. Dziwicie się, nie wierzycie, łowcy słów, kowale syllogizmów? Zaraz was przekonam.
Oparł głowę na dłoni i mówił dalej:
— Celer jest mędrszym od was wszystkich, gdyż nie posiadając mowy, nie wygłasza głupstw, słuchając zaś jedynie popędów wrodzonych, nie przebiera nigdy miary. Celer jest moim przyjacielem, a ponieważ bogowie wybierają sobie przyjaciół tylko pomiędzy bogami, przeto należy mu się cześć boska. Na kolana, filozofowie, przed bogiem Celerem! Opieracie się?
Dał znak służbie... Kilkadziesiąt rąk silnych pochwyciło uczonych za barki i rzuciło ich pod nogi konia, który, przerażony, zaczął bić kopytami.
— Módlcie się do boga Celera, proście go o łaskę, bo was za krnąbność srodze ukarze — wołał Lucyusz Werus, dusząc się ze śmiechu.
— Przekonałem was? Wszyscy macie teraz jednę wiarę i jesteście zgodni, jak nowonarodzone dzieci.
Nagle zrobiła się w mieszkaniu Celera cisza. Goście i niewolnicy rozstąpili się, tworząc szeroki szpaler. Wszystkie głowy pochyliły się, jak łan zboża, nad którym powiał oddech wiatru.
Na końcu szpaleru ukazała się ciemna postać. Szła wolno, poważnie, a kiedy stanęła przed lektyką imperatora, wskazała ręką na drzwi. Na znak ten opróżniła się stajnia natychmiast. Bez szelestu, pośpiesznie opuścili panowie i słudzy pałac Celera. Został tylko Marek Aureliusz z Lucyuszem Werusem.
Długo patrzyli na siebie bracia, zanim do siebie przemówili: starszy z wyrzutem, młodszy z uśmiechem złośliwym.
— Los postawił nas na najwyższem stanowisku świata — odezwał się pierwszy Marek Aureliusz — abyśmy temu światu służyli i świecili dobrym przykładem.
— Świecimy mu też, chociaż każdy po swojemu — odezwał się Lucyusz Werus, nie zmieniając podstawy. — Ty olśniewasz go cnotą, ja zaś humorem i pomysłami, na które stać tylko imperatora.
Marek pokiwał głową.
— Lucyuszu — wyrzekł zcicha. — Pamiętaj, że bogowie zażądają kiedyś od ciebie rachunku z darów, których ci nie szczędzili.
Lucyusz rzucił się niecierpliwie.
— Bogowie? — zawołał. — Mieszkańcy Olimpu powitają mnie otwartemi ramionami, szczęśliwi, że przybywa im wesoły towarzysz. Będziemy się zarazem upijali ambrozyą i bałamucili najpiękniejsze śmiertelniczki. O bogów ty się nie troszcz: dam sobie z nimi radę, gdy mnie każesz po śmierci zaliczyć w ich poczet, czego mi jako dobry brat nie odmówisz. Z Bachusem i Amorem zawrę wkrótce ścisłą przyjaźń.
— Zanim to nastąpi, stargasz zdrowie do reszty i będziesz niedołężniejszym od słabego dziecka — mówił Marek. — Więdniejesz w oczach.
— A ty może kwitniesz! Kto pije codziennie teryaki i różne paskudne zioła? Kto trzeźwi się zimnemi kąpielami, skarży się na ciągły ból głowy, ma głos schorzałej baby, a na twarzy bladość rozpustnika? Ty pracujesz nad miarę, ja zaś używam nad miarę. Ty przepędzasz noce bezsenne nad niemądremi, nudnemi szpargałami; ja — nad ognistym puharem i w gronie wesołych dziewcząt. Przyczyna inna, ale skutek ten sam. Twoje i moje włosy zbielały przedwcześnie, twoje i moje ciało więdnieje. Cała różnica, że ja wydobywam z życia słodycz, ty zaś samą gorycz, czyli, że urządzam się lepiej od ciebie.
— Świat na nas patrzy, Lucyuszu — mruknął Marek.
— To niech patrzy mojemi oczami... Nie rzeczą moją troszczyć się o sąd świata, bo ten świat istnieje dla mnie.
— Bracie — wyrzekł Marek Aureliusz głosem miękkim. — Trwonisz olbrzymie sumy na bezmyślną rozpustę, a cesarstwu grozi nędza i wojna. Czy ty wiesz, że głód trawi ubogą ludność Rzymu.
Lucyusz żachnął się.
— Otwórz składy zboża! — fuknął.
— Składy są puste...
— Poślij okręty do Egiptu!
— Ziemia Egiptu odmówiła ziarna.
— Do Hiszpanii, Brytanii, gdzie chcesz, bylebyś mnie nie nudził.
— Motłoch grozi Palatynowi...
— Uspokoi się, gdy mu pretoryanie krwi upuszczą.
— W lasach germańskich zbiera się burza.
Lucyusz ziewnął.
— Poślij legiony, kohorty, centurye, baby, dzieci, co chcesz! — zawołał zniecierpliwiony — a mnie daj pokój. Śledzisz moje kroki, jakgdyby mnie twoje zajmowały. Chociaż mam prawo dzielić z tobą władzę, zostawiam ci panowanie niepodzielne, nie wtrącając się do spraw cesarstwa. Nie wtrącaj się i ty do mojego postępowania i pozwól mi żyć tak, jak mi moje upodobania nakazują. A jeżeli twoja natura bakalarska potrzebuje koniecznie kogoś naprawiać i uczyć, to zacznij od pani teściowej i od swego gagatka Kommoda. Ładnego imperatora przygotowujesz dla Rzymu!
Marek Aureliusz opuścił głowę. Słowa brata ugodziły w najboleśniejszą ranę jego serca.
— O, Lucyuszu — wyrzekł głosem stłumionym i oddalił się wolno, jak przyszedł.
— Chciałeś tego — mruknął za nim Lucyusz.
Pobłażliwość dla wybryków żony i syna była czarną plamą na czystem sumieniu Marka Aureliusza. Znał on bardzo dobrze postępowanie Faustyny i dzikość Kommoda, który kłół już w latach chłopięcych nauczycieli szpilkami i bił niewolników. Ale pierwsza posiadała wielki majątek, a drugi był jego dzieckiem ukochanem.
Mógłżeby uczynić, zadość obowiązkom hojnego i dobroczynnego cesarza, gdyby się z Faustyną rozwiódł? Opuszczając jego dom, wyniosłaby z niego olbrzymi posag, dziedzictwo Antoninów. A Rzym nie lubił panów ubogich.
A Kommodus? Może się jego dzika natura zmieni, może wyszlachetnieje pod wpływem życia i nauki. Wszakże sprowadził dla niego najsłynniejszych gramatyków i filozofów i otoczył go samymi ludźmi uczciwymi. I zwierzęta nabierają zwyczajów łagodniejszych.
Tak pocieszał się nieraz, przekonywał się mąż i ojciec.
I dziś, kiedy bezwzględność Lucyusza Werusa zraniła jego serce, przywołał sobie Marek Aureliusz wszystko na pamięć, co mogło tłómaczyć jego pobłażliwość. Był przedewszystkiem Rzymianinem, potem imperatorem, a dopiero na końcu mężem Faustyny. Dla dobra państwa powinien był znieść obojętnie przykrości osobiste, dobro bowiem państwa jest najwyższym celem monarchy.
Przywykły, jako filozof, do rozwiązywania każdej myśli i do badania natury ludzkiej, Marek Aureliusz wsłuchiwał się uważnie w głos własnego sumienia. Bolała go występna zmysłowość Faustyny, lecz nie czuł się winnym. Cesarz rozgrzeszał małżonka.
Ale Kommodus miał być jego następcą. Jeszcze przyszły imperator nosił na szyi złotą gałkę dziecka, kiedy go ojciec wziął w ramiona i pokazał prastarym zwyczajem wojsku, zebranemu w obozie pretoryanów. Obrońcy ojczyzny zgodzili się na wybór naczelnego wodza i okrzyknęli jego syna cezarem, tronu dziedzicem.
Od tego czasu minęło lat kilka. Z ładnego dziecka wykluł się krnąbrny, zły chłopiec, zdradzający upodobania Kaligulów i Neronów. Z gladyatorami staczał walki, z woźnicami cyrku zawierał przyjaźń, nad słabszymi się znęcał, a silniejszych lub zręczniejszych nienawidził.
Daremnie powierzył go ojciec opiece rozumnych i szlachetnych nauczycieli. Kommodus gryzł, szczypał filozofów, szydząc z ich nauk.
Miałże on, Marek Aureliusz, dla którego dobro państwa było obowiązkiem obowiązków, prawo narzucać Rzymowi tyrana? Znając naturę ludzką, wiedział dobrze, co się z takiej poczwarki rozwinie. Tylu już nikczemnych okrutników splamiło dzieje cesarstwa!
Opuściwszy głowę, szedł stroskany cesarz mirtowym szpalerem ogrodu, szarpany uczuciami wrogiemi. Walczył w nim patryota rzymski z kochającym ojcem.
Wszakże służyło mu prawo adoptacyi. Mógł usunąć syna od tronu i przysposobić któregokolwiek patrycyusza do korony, ozdobiwszy go swojem imieniem. I jego wybrał sobie i przybrał Antoninus, pominąwszy własnych krewnych.
Dotarłszy do tego samego miejsca, na którem Serwiusz odtrącił miłość Faustyny, Marek Aureliusz zatrzymał się przed posągiem Antonina. Oparłszy rozpaloną skroń o zimny marmur, podniósł oczy do nieba i mówił głosem zmęczonym:
— Oświeć duszę moją, cieniu ojca, cieniu święty, abym wiedział, co uczynić. Tak ciężko skrzywdzić własne dziecko.
Z góry, z ciemnych błękitów nocnego nieba, mrugały na niego gwiazd miliardy, a z dołu, z uśpionego Rzymu, dochodził go głuchy łoskot wozów ciągnących ulicami.
Marek Aureliusz wsłuchiwał się w ten stłumiony szum, jakby chciał z niego wyłowić głosy przeznaczenia. On jeden myślał może w tej chwili w bólu i ciężkiem umartwieniu o przyszłych losach Wiecznego Miasta, on bowiem jeden wiedział dokładnie, co mu groziło. Serce szlachetnego cesarza słyszało jęki głodnych i pieśń Germanów.
Przyłożył obie ręce do piersi.
— Ucisz się, serce — mówił — losy państw są w ręku bogów...
Zdala, z drogi Appijskiej, doszedł go jednostajny szelest jakiejś ciężkiej masy, toczącej się równomiernie po bazalcie. Szelest ten zbliżał się wolno, rosnąc, przybierając dźwięk coraz wyraźniejszy. Zdawało się, że olbrzymi wóz wiezie niezliczoną ilość narzędzi żelaznych. Coś brzęczało głucho w ciszy nocnej.
Trupia bladość pokryła twarz Marka Aureliusza. Było mu, jakby go lodowata ręka pochwyciła za gardło.
Z tego brzęku i szczęku wysnuwał się głos tajemniczy, podobny do oddalonego wycia wichru. Szedł on przed owym szelestem, uniósł się w górę i rozpłynął nad Rzymem.
— Nowa klęska! — zawołał Marek Aureliusz. — Małoż ich jeszcze na to miasto nieszczęsne?
Zakrył głowę połą płaszcza.
On wiedział, co ten brzęk oznaczał. To wracały legiony z wojny wschodniej, a wślad za niemi postępowała dżuma... zemsta zdeptanych Partów.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.