Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzy a łysiny promienieją, niby latarnie morskie? Udzielcie mi swojej mądrości, abym mógł dorównać choć w części boskiemu bratu i teściowi. Zaczynaj, Filipie! Powiedz, co umiesz.
Skinął na służbę. Zanim się filozof Filip, zwolennik Pytagorasa, zdołał unieść na łożu, pochwyciło go już czterech drabów i postawiło na stole, ku powszechnej uciesze zebranych.
Huknęły oklaski, rozbrzmiał pusty śmiech, a filozof oglądał się zakłopotany wokoło.
— Chcę się od ciebie dowiedzieć, jaka jest istota wszechrzeczy! — zawołał Lucyusz Werus.
— Najwyższą istnością jest liczba i dźwięk — bełkotał Filip — a świat składa się z czterech żywiołów: z ziemi, wody, powietrza i ognia.
— W twoich żywiołach niema wina, a między najwyższemi istnościami braknie imperatora. Jakże to? Dźwięk i liczba mają być mocniejsze od imperatora? Pierwszy lepszy grajek lub rachmistrz rozumniejszy odemnie? Twoja mądrość obraża majestat imperatora. Ile dajecie za nią? — zapytał Lucyusz Werus, zwracając się do gości.
— Dwa asy! — zawołał Marek.
— Za wiele — odezwał się ktoś drugi wśród ogólnego śmiechu.
— Chryzypa mi dajcie! — wyrzekł imperator.
I znów dźwignęło czterech niewolników mędrca na stół. Był nim zwolennik nauki sokratesowej.
Ten, nie czekając na zapytanie, jakby się chciał pozbyć czemprędzej nieprzyjemnego zadania, wygłosił jednym tchem:
— Idee są odwiecznemi prawidłami świata,