Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jako żywo! — wyrzekł Marek, przygryzając wargi. — Ale teraz wróć mi dawną postać.
— Zaraz się stanie, o co prosisz — odparł filozof. — Bydlę pije tylko wtedy, kiedy czuje pragnienie, ty zaś pijesz zawsze: więc nie jesteś bydlęciem.
Marek podniósł się żywo na łożu, ale go ruch ręki imperatora powstrzymał.
— A mnie w co zamienisz? — zapytał Lucyusz Werus.
— Ty, boski imperatorze, jesteś bogiem na ziemi — odpowiedział filozof — stolicy zaś, jak ci wiadomo, wyłączają bogów ze swoich rozpraw.
Wyrzekłszy to, pochylił głowę przed imperatorem.
— Pozwól mi odejść — mówił — lata bowiem moje sędziwe nie znoszą długich biesiad. Boski Marek Aureliusz czeka na mnie.
Lucyusz Werus pochwycił ciężki, złoty puhar... Zdawało się, że go ciśnie na filozofa... Salę zaległa duszna cisza, zwiastun burzy...
W tej przykrej ciszy rozległ się głos Publiusza:
— I mnie pozwól odejść — wyrzekł. — Jestem znużony całodziennym trudem w amfiteatrze.
— I mnie — odezwał się Awidyusz Kassyusz.
— I mnie — dodali Serwiusz i Maryusz Pomponiusz.
Powstali wszyscy czterej i zastawili sobą filozofa.
W sali zrobiło się tak cicho, że słychać było przyciszony oddech imperatora. Jego oczy nabiegły krwią, jak ślepie podrażnionego zwierzęcia.