Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Czterech drabów wniosło loże purpurowe, ozdobione orłem cesarskim.
— Rzeczą godziwą, ażeby kapłani Przyczyny Wszech Rzeczy — mówił Lucyusz Werus, wchodząc do lektyki — służyli wyobrazicielowi tej przyczyny. Jam początkiem i końcem wszystkiego, co się dzieje w państwie rzymskiem, jam następcą bogów, ludzkości natchnieniem i wolą, jam owym żywiołem, którego wy szukacie. Do lektyki, filozofowie! Wy mnie zaniesiecie.
Pijani filozofowie spojrzeli po sobie bezradni.
— Śpieszcie się! — zawołał Lucyusz Werus. — A nieście ostrożnie, bo kto się potknie, ten oberwie koroną po łysinie.
Wśród śmiechu senatorów i uśmiechu niewolników, podnieśli filozofowie lektykę imperatora i szli chwiejnym krokiem za ochmistrzem dworu, który prowadził ten orszak szczególny.
Otoczony pierwszymi dygnitarzami Rzymu i wojskiem służby, ciągnął Lucyusz Werus przez dziedziniec pod oknami Marka Aureliusza, który pracował jeszcze ze swoimi doradcami.
Kiedy się korowód zrównał z mieszkaniem starszego cesarza, odezwał się Lucyusz Werus.
— Kapłani wznoszą przy obrzędach pienia. Śpiewajcie, flaminowie moi!
Filozofowie zaczęli nucić pod nosem, a senatorowie wtórowali im głośnym chórem.
Hałaśliwy orszak, okrążywszy dziedziniec, wyszedł przez bramę do ogrodu i tu zatrzymał się przed wspaniałym pałacem z białego marmuru. Kiedy służba odemknęła drzwi z drzewa cytrusowego, odezwało się wewnątrz rżenie konia.