Przejdź do zawartości

Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trzeźwiony gość cesarski wracał blady, z podbitemi oczami.
Jedyny Lucysz Werus nie zadawał sobie tego trudu. Gdy czuł, że traci przytomność, oddawał wino w złotą miednicę w obliczu całego zebrania, podtrzymywany przez dwóch lekarzy. Następnie zażywał jakieś lekarstwo i pił dalej.
Ale i on, chociaż starał się nie uledz sile wina, zaczął się nużyć. Męczyła go ciągła czkawka i zimny dreszcz wstrząsał jego ciałem.
— Nędznem stworzeniem jest człowiek — mruknął do Marka, który zajął obok niego miejsce Awidyusza Kassyusza. — Moją godność imperatorską oddałbym temu, ktoby wynalazł środek na przesyt. Hej wy! — zawołał do filozofów. — Kto z was chce sobie zarobić na purpurę Cezarów? Bogów mordujecie, jak szczenięta rozpruwacie wnętrzności ziemi, zaglądacie w głębiny mórz i niepokoicie gwiazdy na niebie, a słabości ludzkiej nie umiecie pokonać i życia przedłużyć. Wieniec imperatora temu, kto zwycięży ciało i nakaże śmierci posłuszeństwo. Ruszcie rozumami, mądrzy, wielcy, potężni! Nie żartuję! Za trwałą rozkosz, za niezmienne zdrowie oddam moją boskość.
Pomiędzy filozofami zabrzęczało znów, jak w ulu na wiosnę. Każdy wyrzucał z siebie garść frazesów, określeń, wniosków, słów, skacząc zwolennikowi innej szkoły do oczu.
— Uciszcie się — zawołał. — Ja was pogodzę. Co się żadnemu nie udało mędrcowi, to sprawi imperator. Pokażę wam przyczynę wszechrzeczy, a wy ją wszyscy uznacie. Lektyka!