Gasnące słońce/Część druga/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Gasnące słońce
Podtytuł Powieść z czasów Marka Aureliusza
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Marek Kwintyliusz, opuściwszy pałac cesarski, nie udał się wprost do domu. Umówiwszy się z kilku młodszymi patrycyuszami, pojechał do senatora Mucyusza, gdzie wytrwał do rana przy kościach. Przegrawszy dar Werusa: niewolnika, złote naczynia, rydwan, cztery muły, woźnicę i wszystkie pieniądze, które miał przy sobie, wziął ciepłą kąpiel i kazał się zanieść do Fabiusza.
Były poborca spożywał właśnie śniadanie, kiedy mu doniesiono o przybyciu zięcia. Był sam, bez służby.
Nie podniósł się nawet z miękkiej sofy na powitanie Marka. Ręką tylko skinął i wskazał mu miejsce obok siebie.
Ale Marek nie spoczął obok teścia. Ułożywszy się na drugiej sofie, przypatrywał się Fabiuszowi przez zmrużone powieki.
— Może pozwolisz grzanego wina? — zapytał Fabiusz. — Chłodno dziś na dworze.
— Dziękuję. Wina mam dosyć, przynajmniej na tydzień.
— Zapomniałem, że biesiadowaliście wczoraj u młodszego cesarza. Obiecałeś mnie wprowadzić na dwór Werusa.
— Na taki zaszczyt trzeba zasłużyć — odpowiedział Marek.
— Wziąłeś za obietnicę sto tysięcy sesterców.
— Wezmę jeszcze więcej, ale tymczasem nie czas myśleć o zaspokojeniu twoich drobnych ambicyj; czeka cię bowiem daleka i długa droga.
— Mnie?
Fabiusz spojrzał zdumiony na zięcia.
— Nie mam zamiaru wyjeżdżać z Rzymu — mruknął.
— A jednak musisz to natychmiast uczynić — wyrzekł Marek.
Fabiusz uśmiechnął się złośliwie.
— Wiem, że ci moja obecność zawadza — mówił — ale to nie powód do podróży. Zdawało ci się, że zaślubiając piętnastoletnią dziewczynę, będziesz mógł rozporządzać jej majątkiem, jak swoim. Okazało się jednak, że to dziecko potrafi bronić swojego posagu, zwłaszcza, gdy mu rada ojca pomaga. Rozumiem, że chciałbyś mnie wysłać za góry i morza.
— Sam uciekniesz, nie tylko za góry i morza, ale pod ziemię nawet — wyrzekł Marek, spoglądając urągliwie na teścia. — Zucha przy mnie nie udawaj! Tusnelda się znalazła...
Fabiusz zerwał się z sofy.
— A widzisz — śmiał się Marek. — Teraz kolej na mnie drwić z ciebie. Nie uciekaj, opamiętaj się... Owej branki jeszcze nie odkryto.
Blady, drżący na całem ciele, wrócił Fabiusz na miejsce.
— Lubisz szczególne żarty — mruknął, rzucając zięciowi spojrzenie poskromionego kundla.
— A ty lubisz być zanadto mądrym — wyrzekł Marek — chociaż jako zręczny gracz kupiecki, powinieneś wiedzieć, ze struna przeciągnięta pęka. Twoja struna zaczyna, pękać...
— Owa Germanka? — pytał Fabiusz znów zaniepokojony.
— Jeszcze jej nie odnaleziono, lecz tajna straż wygrzebie ją teraz choćby z pod ziemi, bo tak nakazali imperator Lucyusz i pretor Publiusz. Dziś od samego rana spuścił prefekt miasta wszystkie swoje charty z łańcucha, a ty wiesz, że te bestye mają wiatr doskonały, gdy im chłosta grozi. Narzeczona Serwiusza żyje i ukrywa się w Rzymie, co słyszałem na własne uszy.
— Prefekt obiecał... — odezwał się Fabiusz.
— Nad prefektem stoi imperator, zaś Serwiusz umiał rozbudzić ciekawość Lucysza.
— Jesteś przyjacielem imperatora... mogłeś...
— Mogłem, ale nie chciałem...
— Nie chciałeś? Ty, mój zięć?...
— Zdawało ci się, że kupisz sobie za bezcen stosunki i wpływy Kwintyliusza. Chytry z ciebie lis, ale nie zapomniałeś, że i mój dowcip kształcili sofiści greccy. Komu się zachciewa Kwintyliusza na zięcia, ten powinien umieć otwierać szkatułę bez żalu, a ty wydzielasz mi jak niewolnikowi. Teraz pakuj za to manatki i uciekaj za góry i morza, bo jak tylko złowią ową Germankę, wniesie prefekt Serwiusz skargę o gwałt, a krewny mój, pretor Publiusz, każę ci główkę ogolić, włożyć na rączki żelazne pierścioneczki i pośle cię do kopalni sardyńskich, abyś nasycił oczy widokiem kruszców, które tak gorąco miłujesz.
Fabiusz opuścił głowę, zgnębiony.
— I cóż? — drwił Marek. — Może zechcesz mi teraz powiedzieć mowę o przymiotach oszczędności? Zaczynaj... słucham... jestem dobrze usposobiony... Jako prawnik, powinieneś wiedzieć, że za porwanie wolnej niewiasty płaci się utratą swobody i majątku, owa zaś Germanka jest nadomiar narzeczoną rzymskiego obywatela.
Zięć bawił się troską teścia. Spojrzeli na siebie: patrycyusz z pogardą, dorobkiewicz z nienawiścią.
— Prawdaż to, co mówisz? — mruknął Fabiusz. — Może chcesz tylko pieniędzy. Ile?
— Miliony twoje posiadają w tej chwili wartość śmierci — odpowiedział Marek. — Tylko czas może cię wydobyć z matni, w którą cię twoja chciwość wtrąciła.
— Radź, pomóż! — prosił Fabiusz.
— Radź, pomóż — przedrzeźniał Marek. — Wszakże masz własny dowcip, a przebiegłość była twoim głównym majątkiem. Rusz rozumem...
Zamiast rozumem, ruszył Fabiusz ramionami.
— Jesteś moim zięciem — mruknął.
— Wiem, że mnie los skuł z twoją miłą przeszłością — mówił Marek — i dlatego muszę ci pomódz, ale zapłacisz za radę.
— Rozkazuj...
— O sestercach pomówimy później, a teraz słuchaj. Opuścisz dziś Rzym i będziesz czekał w ukryciu na wiadomości odemnie. Mam nadzieję, że imperator Lucyusz zapomni rychło o owej Germance, władza zaś Publiusza nie potrwa wiecznie. Po roku obejmie jego stolicę pretorską inny senator, który nie będzie może na dźwięk złota tak nieczułym, jak mój krewny. Sprawę umorzymy, zatrzemy i wrócisz do Rzymu.
Fabiusz pochwycił ręce zięcia.
— Nie dziękuj — wyrzekł Marek. — Nie dla ciebie to czynię, lecz dla siebie. Kwintyliusz nie może być zięciem skazańca. Idzie teraz o to, dokąd cię schronić. Namiestnikami Gallii i Hiszpanii są przyjaciele Publiusza, a do Azyi wraca Awidyusz Kassyusz. Nie byłbyś tam bezpiecznym. Najlepiej zaszyć się w lasach wolnych Germanów, gdzie masz liczne posiadłości. Życzę ci szczęśliwej drogi, a córce powiedz przed wyjazdem, żeby była dla męża hojniejszą, jeżeli nie masz ochoty przebywać zbyt długo wśród barbarzyńców.
Rzuciwszy teściowi na pożegnanie spojrzenie pogardliwe, opuścił Marek pałac Fabiusza.
Był śmiertelnie znużony. Cały dzień wczorajszy przepędził w amfiteatrze, wieczór u Lucyusza Werusa, a noc przy kościach. Trzymał się ledwo na nogach.
Przybywszy do siebie, udał się natychmiast do pokoju sypialnego i spoczął w ubraniu na łóżku. Togę tylko oddał szatnemu.
Właśnie miał zasypiać, kiedy się zasłona podniosła i na progu stanęła Liwia Fabia.
Nizka, krępa, z dużą głową, a małemi oczkami, nie była żona Marka kobietą urodziwą. Mimo lat młodych, miała cerę przywiędłą.
Popatrzyła na męża, potem zbliżyła się do niego i odezwała się głosem twardym:
— Przyszłam ci podziękować za uprzejmość. Sądziłam, że wrócisz dopiero jutro rano, albo może za tydzień. Jesteś mężem wzorowym.
— Bardzo mi przyjemnie, że masz o mnie tak dobre mniemanie — odpowiedział Marek, ziewając — ale będzie mi jeszcze przyjemniej, gdy zachwyt swój nad mojemi cnotami wyrazisz później, bo w tej chwili jestem śpiący, jak widzisz.
Liwia przygryzła wargi.
— Marku! — wyrzekła.
— Liwio!
— To musi się raz skończyć...
— Cóż takiego?
— Jestem twoją żoną...
— A ja twoim mężem...
— Wcale tego nie czuję.
— A ja, niestety, zbyt troskliwie.
Liwia pochyliła się nad Markiem.
— Żądam praw swoich — mówiła głosem stłumionym, w którym kipiał gniew.
— Nosisz moje nazwisko, a na sukni szeroki szlak purpurowy, o co ci głównie chodziło. Czegoż chcesz więcej?
— Nie zniosę dłużej twojego lekceważenia.
— I cóż zrobisz?
Liwia tupnęła nogą.
— Nie pozwolę ci przebywać po za domem całemi nocami! — wrzasnęła.
— Nie pozwolisz? A jakże to sprawisz? — pytał Marek, podnosząc się na posłaniu. — Przedewszystkiem, przemawiaj do mnie ciszej, bo nie lubię kobiet krzyczących. Nie jesteś już w domu byłego poborcy.
— Jestem w domu swoim, u siebie! — wołała Liwia, nie zniżając głosu. — Ten dom należy do mnie, bo wydarłam go ze szponów lichwiarzy; wszystko, co się w nim znajduje, należy do mnie: i nazwisko twoje, i pamiątki rodzinne, i ty należysz do mnie, bo cię kupiłam.
Marek zerwał się z łóżka.
— Ejże! — zawołał. — Czy tak? Więc mnie kupiłaś? I to w jakim celu?
— Abyś mi był mężem...
— Dlaczego nie dodajesz: i panem. Powinnaś wiedzieć, że Kwintyliusz nie znosi nad sobą cudzej woli.
— Miałeś czas nauczyć się, że i Fabia nie umie być niewolnicą.
— A jednak nie byłoby nic dziwnego, gdyby córka wyzwoleńca posiadała więcej uległości od ciebie.
Na żółtą twarz Liwii wystąpił ciemny rumieniec.
— Nikczemny! — syknęła.
— Podła żmijo! — krzyknął Marek. — Męczysz mnie od kilku tygodni chciwością dorobkiewiczówny, liczącej każdy grosz; obrażasz mnie codziennie przypominaniem posagu, wyrzucasz mi wesołą młodość, jak gdybyś miała do niej prawo. Życie mi obrzydziłaś, a dziwisz się, że mi cierpliwości zabrakło! Ty mnie nazywasz nikczemnym, ty córka Fabiusza, ty śmiesz znieważać Kwintylia, niewolnico!
Marek pochwycił Liwię za ramię.
Ale w tej chwili błysnął w jej ręce sztylet.
— Puszczaj! — wrzasnęła.
Z szybkością zręcznego szermierza wyrwał Marek z dłoni żony broń i cisnął ją na posadzkę.
— Na kolana przed panem swoim! — warknął.
Ujął Liwię za kark i nagiął do ziemi.
Potem pochylił się nad nią i mówił szybkim, stłumionym głosem:
— Błyskasz mi ciągle w oczy ukradzionem złotem twojego ojca, a nie wiesz, że nad tem złotem wisi wyrok pretora. Jedno słowo z moich ust, a cały twój majątek utonie w paszczy skarbu cesarskiego. Fabiusz, zagarniając posag dla ciebie, nie przebierał w środkach, nieostrożny, mimo chytrości. Ojciec twój ucieka dziś z Rzymu przed sprawiedliwością mojego brata.
— Mój ojciec? — szepnęła Liwia przerażona.
— Owa Germanka, którą ukradł, jak cały swój majątek — mówił Marek dalej — stanie dziś, jutro przed sądem i zażąda słusznej zemsty za gwałt, dokonany na osobie narzeczonej obywatela rzymskiego, a brat mój nie odmówi tej zemsty. Znasz go...
— Ratuj go, Marku! — błagała Liwia, obejmując kolana męża.
— Powtórz teraz, że mnie kupiłaś... To ja pokrywam nazwiskiem i stosunkami waszą nikczemną przeszłość, to ja kupiłem wasze złoto, którego mi żałujecie. Gdybym był wiedział, że ono tak drogie, nie byłbym po nie sięgnął.
— Przebacz, Marku, ratuj go... — prosiła Liwia.
— Dziś prosisz, a jutro, gdy zdejmę z waszych głów niebezpieczeństwo, rzucisz mi znów w twarz obelgę i będziesz śledziła kosem okiem każdy sesterc, wychodzący z rąk moich. Znam was, plemię handlarskie. A ty naucz się, że powolność męża zdobywa się nie gniewem, lecz uległością. Rzeczą niewiasty słuchać...
Na korytarzu zaszeleściły ciche kroki niewolnika. Szybko podniosła się Liwia z kolan.
— Znakomity Fabiusz prosi o posłuchanie — odezwał się wywoływacz, uchybiwszy zasłony.
— Gdy się żona oddaliła, upadł Marek ciężko na krzesło. Gwałtowna scena, podbudziwszy jego nerwy, odebrała mu senność. Trząsł się z wyczerpania, a czuł, że nie zaśnie.
To, co się dziś stało, było skutkiem długiego szeregu przyczyn.
Zaraz nazajutrz po ślubie przekonał się Marek, że się zawiódł, licząc na młodość Liwii i hojność Fabiusza. Poborca, zabezpieczywszy posag córki wszelkiemi prawnemi dokumentami, zdjął z twarzy, uśmiech uprzejmy. Z gładkiego, podstępnego lisa, stał się lisem drwiącym. Gdy doszedł do celu, jaki sobie wytknął, zamknął szkatułę i otwierał ją tylko wtedy, gdy trzeba było płacić za nadzieję nowego zaszczytu.
A Liwia okazała się wkrótce bardzo niewygodną. Opryskliwa i samowolna, nie pozwalała mężowi zaciągać długów i uczepiła się jego ramienia z natręctwem zazdrosnej żony. Śledziła jego kroki, domagała się, żeby pozrywał dawne wesołe stosunki i zostawał ciągle przy jej boku.
Usidlony lew nie pozwolił się wprawdzie skrępować, ale stało się to kosztem jego spokoju. Ilekroć wracał nad ranem do domu z hulanki, zastawał w domu albo płacz, albo gniew, a zawsze wyrzuty.
Nie tak wystawiał sobie Marek małżeństwo z córką dorobkiewicza. Zdawało mu się, że Liwia, która wygłaszała przed ślubem zasady bezwzględnej swobody, zadowoli się świetnem nazwiskiem i blaskiem zewnętrznego otoczenia, nie narzucając mu siebie. Wesołemu pretorowi, który pił słodycz miłości z najpiękniejszych ust Rzymu, nie przyszło nigdy na myśl, żeby ta brzydka dziewczyna mogła zażądać od niego uczuć serdecznych. On, zepsuty powodzeniem wykwintniś, ulubieniec kobiet wielkiego świata, miał smak tak wybredny, iż pożądliwość jego drażniła już tylko wyjątkowo urodziwa lub niezwykle uzdolniona zalotnica. A w Liwii było wszystko pospolite, zacząwszy od gminnych rysów, a skończywszy na szorstkim głosie. Oko patrycyusza obrażała jej duża, niezgrabna ręka i płaska, szeroka noga, jej długi, niekształtny tułów i ruchy ociężałe.
Marek przecenił siły swoje, gdy mniemał, że złoto zatrze z czasem różnicę między nim a Fabiuszami. Poznawszy ich bliżej w życiu codziennem, zrozumiał, iż są rzeczy, których pieniądze nie usuwają. Każdy gest tych ludzi, pożeranych przez śmieszne ambicye, był mu wstrętnym; odpychały go ich obyczaje i zwyczaje, ich poglądy i cele. Co ogłada towarzyska przysłaniała w oddaleniu, to wyszło na jaw w stosunkach ściślejszych. Układny poborca okazał się chytrym dorobkiewiczem, a jego oświecona córka pyszną samicą.
Oparłszy głowę na dłoni, przebiegał Marek myślą ostatnie tygodnie i widział, że się pod każdym względem zawiódł. Zamiast z dziewczyną powolną, sprzągł się z kobietą gwałtowną, która chciała i umiała bronić praw małżonki; zamiast hojnego teścia, pozyskał nieprzyjemnego dozorcę swoich czynności.
Uśmiechnął się gorzko i opuścił głowę jeszcze niżej. Wypędzić żonę, dać jej rozwód? Była to rzecz tak zwykła w Rzymie Antoninów, iżby się nikt nie zdziwił. Każdy z jego przyjaciół łączył się i rozłączał po kilka razy.
Ale w jakim celu? Trzebaby się po raz trzeci ożenić, a Marek zaczynał się życiem męczyć. Coraz częściej przychodziły na niego chwile takiego znużenia, iż mu wszystko naokoło szarzało, brzydło. Zwłaszcza po nocy bezsennej, przepędzonej wesoło, czuł, że owa wesołość traci dla niego dawny urok. Rozkosze i zabawy powtarzały się bez zmiany. Po za granice wina, kobiet, pustej rozmowy i gry w kości nie przechodziła pomysłowość najrozpustniejszych towarzyszów. Zawsze to samo...
Marek wypił już morze wina, całował legion kobiet, przegrał w kości fortunę senatorską, wydrwił tysiące razy bogów, filozofów, ludzi, świat, siebie w końcu. Żadnej rozrywki nie dawało mu życie.
— Warto-ż one moich zachodów? — pytał się znudzony wczorajszą biesiadą sybaryta.
Uśmiechnął się pogardliwie.
Czarne skrzydła zniechęcenia załopotały nad jego głową, nucąc mu pieśń nicości. Gdyby mu kto w tej chwili podał truciznę, wysączyłby ją bez wahania. Nie straszyła go tajemnica innego świata, bo ciągłe szyderstwo wypaliło w nim wszelką wiarę. Był zresztą, mimo zniewieściałości, zanadto potomkiem rycerskim, aby się miał śmierci lękać.
Wyczerpany nadmiernym wysiłkiem nerwów, cały zimny wskutek nadużycia alkoholu, czuł rozkosz wiekuistego spoczynku.
Kiedy tak siedział, zmięty, skulony, z przymkniętemi powiekami, zaszeleściła za nim jedwabna kotara i jego ramienia dotknęła ręka niewieścia.
Sądząc, że to Liwia, nie podniósł nawet głowy.
Ale nie żona weszła do niego.
— Słaby jesteś, Marku? — zapytał dźwięczny głos Tullii Kornelii.
Marek otworzył oczy.
— To ty, Tullio? — wyrzekł, chwytając jej dłoń. — Jak dobrze, że mnie odwiedziłaś! Czuję dziś potrzebę widoku twarzy życzliwej.
— I ja także — szepnęła Tullia.
Marek spojrzał na nią zmęczonemi oczami.
— Taka jesteś blada, Tullio — mówił. — Czyby i ciebie przesyt pokonał.
— Publiusz przysłał dziś pierścień żelazny — odpowiedziała Tullia, utkwiwszy wzrok w posadzce.
— Szczęście cię wzruszyło, rozumiem...
— Nie dla mnie ten pierścień zaręczynowy.
— Nie dla ciebie? Dla kogo? — zapytał Marek zdziwiony.
— Dla Mucyi...
Marek puścił rękę Tullii.
Milczeli oboje. On oparł znów głowę na dłoni i patrzył przed siebie szklannemi oczami; ona targała nerwowo suknię.
— Szczęście nas opuściło, Tullio — odezwał się Marek po jakimś czasie. — Przeliczyliśmy się... chciałbym już przejść w krainę cieniów...
Tullia podniosła głowę dumnie.
— A ja nie — wyrzekła twardo. — Umrzeć bez zemsty, to rzecz niewolnika. Zemsta osładza zawód doznany.
Była blada, lecz bladością gniewu, który rozdął jej nozdrza i tryskał jej z oczu.
— Mucya niewinna — mówił Marek.
— Winien każdy, kto śmiał stanąć na drodze moich zamiarów, rozmyślnie, czy wypadkiem.
— To nasza krewna, Tullio.
— Już ci raz mówiłam, że jestem sobie krewną najbliższą.
— Wiem, że nie przebaczysz zniewagi. Cóż zamierzasz uczynić?
— Usunąć ją z drogi.
— Czy masz dowody?
— Będę je miała. Przyszłam do ciebie zapytać się, który pretor sądzi sprawy chrześcian?
— Sprawy obwinionych ze stanu senatorskiego należą przed trybunał Publiusza.
— Publiusza! — zawołała Tullia. — I ty mówisz, że mnie szczęście opuściło? Nawet Furye nie zdobyłyby się na zemstę okrutniejszą. Publiusz, sądzący Mucyę! Ha, ha, ha...
Śmiała się żółcią, obrażoną dumą, nienawiścią natury gwałtownej.
— Teraz przekonamy się, jak daleko sięga twoja cnota obywatelska, Rzymianinie dawnego obyczaju! Będziesz miał sposobność dowieść światu, że ród Brutusów nie wygasł jeszcze między nami.
I znów dławił ją śmiech bolesny, zmieszany z łkaniami zrozpaczonej kobiety.
— Mucya przed sądem Publiusza... ha, ha, ha... Nawet Arystofanes nie wymyśliłby sceny komiczniejszej.
Marek nie zatrzymywał Tullii, gdy uścisnąwszy jego rękę, wybiegła szybko z pokoju. Sam nieszczęśliwy, stał się obojętnym na cudzy smutek.
Tullia, wsiadłszy do lektyki, kazała tragarzom przyśpieszyć kroku. Niosła ją burza, która zwirowała spokój jej duszy.
Do ostatniej chwili łudziła się, że pokona ostatecznie Mucyę. Była kobietą urodziwą i wytworną, jak niewiele dam rzymskich. Jej giętki, przez najlepszych mistrzów greckich oszlifowany umysł tryskał ogniem drogich kamieni. Któraż inna niewiasta mogłaby stanąć godnie obok patrycyusza tak dumnego, jak Publiusz?
A ten dumny patrycyusz, cel zabiegów wszystkich matek ze stanu senatorskiego, pogardził nią, odtrącił, wybierając dziewczynę skromną, roztkliwiającą się nad nędzą niewolników! Starodawnym obyczajem przysłał dziś Mucyi przez Serwiusza pierścień żelazny...
— Nie złożycie razem ofiary przed ołtarzem bogów domowych — mówiła Tullia do siebie. — Rozdzieli was miecz kata, a może potem...
Mściwa kobieta nie traciła jeszcze nadziei. Bo nie sama tylko potrzeba wydobycia się z trudnego położenia materyalnego pchała ją do Publiusza. Odważny żołnierz i nieugięty obywatel pociągał jej dumę i budził w niej szacunek. Jeżeli uledz, to tylko takiemu mężowi...
Powoli, nieznacznie, skradało się do serca Tullii, ze czcią, jaką żywiła zawsze dla Publiusza, uczucie inne, cieplejsze. Olśniewała ją jego dzielność, przyklasnęła mu, kiedy zgromił motłoch, i brała gorący udział w jego igrzyskach pretorskich.
Coraz częściej myślała o nim w chwilach samotnych, oplatając jego orlą głowę powiewną przędzą snów kobiety kochającej.
Tak, ona go kochała. Uczuła to dziś, kiedy prefekt Serwiusz przyszedł do jej domu, jako swat Publiusza. Gdy spostrzegła w ręku barbarzyńcy pierścień żelazny, zastygła w niej w pierwszej chwili wszystka krew, a potem zebrała się w sercu i obiegła żyły wrzącym ukropem. Musiała użyć całej siły woli, aby zapanować nad wzruszeniem.
A ten pierścień nie był dla niej...
Tullia wcisnęła twarz w poduszkę lektyki. Nieznane jej dumie łzy gorące paliły jej powieki.
Gdy stanęła przed domem, była znów spokojna, jak zwykle. Tylko zmęczone oczy nie miały chłodnego blasku.
— Przyślij mi Trazybula — rozkazała wywoływaczowi, spocząwszy w sali przyjęć na sofie.
Nizki, tłusty, kosooki Greczyn wsunął się kocim krokiem i ucałowawszy koniec trzewika pani, czekał na zapytanie.
— Czy pamiętasz moją obietnicę? — odezwała się Tullia, przeszywając sługę spojrzeniem lodowatem.
Niewolnik pochylił głowę, przyłożywszy rękę do piersi.
— Będziesz wolnym, albo zgnijesz w więzieniu.
— Uczyniłem wszystko, co rozkazałaś, pani — mruknął Grek.
— Uczyniłeś zamało, bo nie mam dotąd wiadomości pewnych.
— Jutro, nocą, uda się Mucya Kornelia na nabożeństwo chrześcian do grobów podziemnych za bramą Appijską.
W oczach Tullii błysnęła radość.
— Czy to wiadomość pewna? — zapytała obojętnie, jak gdyby ją słowa niewolnika nic nie obchodziły.
— Stałem za drzewem pod murem w ogrodzie, kiedy Mucya Kornelia przechodziła z gladyatorem Sporusem. Umówili się, że pójdą razem do grobów. Sporus jest chrześcianinem, pani.
Tullia zamyśliła się.
— Jutro, pod wieczór — odezwała się po chwili — zaniesiesz do prefekta miasta list i postarasz się o to, żeby doszedł natychmiast jego rąk.
— Ty rozkazałaś, pani — mruknął niewolnik.
Oddaliwszy sługę, oparła Tullia głowę na dłoni i utkwiła wzrok w suficie.
— Nie sądzę, żeby chciał kochać chrześciankę — mówiła do siebie.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.