Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z nimi radę, gdy mnie każesz po śmierci zaliczyć w ich poczet, czego mi jako dobry brat nie odmówisz. Z Bachusem i Amorem zawrę wkrótce ścisłą przyjaźń.
— Zanim to nastąpi, stargasz zdrowie do reszty i będziesz niedołężniejszym od słabego dziecka — mówił Marek. — Więdniejesz w oczach.
— A ty może kwitniesz! Kto pije codziennie teryaki i różne paskudne zioła? Kto trzeźwi się zimnemi kąpielami, skarży się na ciągły ból głowy, ma głos schorzałej baby, a na twarzy bladość rozpustnika? Ty pracujesz nad miarę, ja zaś używam nad miarę. Ty przepędzasz noce bezsenne nad niemądremi, nudnemi szpargałami; ja — nad ognistym puharem i w gronie wesołych dziewcząt. Przyczyna inna, ale skutek ten sam. Twoje i moje włosy zbielały przedwcześnie, twoje i moje ciało więdnieje. Cała różnica, że ja wydobywam z życia słodycz, ty zaś samą gorycz, czyli, że urządzam się lepiej od ciebie.
— Świat na nas patrzy, Lucyuszu — mruknął Marek.
— To niech patrzy mojemi oczami... Nie rzeczą moją troszczyć się o sąd świata, bo ten świat istnieje dla mnie.
— Bracie — wyrzekł Marek Aureliusz głosem miękkim. — Trwonisz olbrzymie sumy na bezmyślną rozpustę, a cesarstwu grozi nędza i wojna. Czy ty wiesz, że głód trawi ubogą ludność Rzymu.
Lucyusz żachnął się.
— Otwórz składy zboża! — fuknął.
— Składy są puste...
— Poślij okręty do Egiptu!