Fizjologja małżeństwa/Wstęp

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Fizjologja małżeństwa
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Physiologie du mariage
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WSTĘP

„Małżeństwo nie jest zgoła wytworem natury. — Pojęcie rodziny na Wschodzie różni się najzupełniej od rodziny w pojęciu zachodniem. — Człowiek jest niewolnikiem przyrody, a społeczeństwo ludzkie na niej jest zaszczepione. — Prawa ludzkie są na usługach obyczajów, obyczaje zaś zmieniają się.
„Małżeństwo może zatem podlegać stopniowemu doskonaleniu, któremu podlegają wszystkie rzeczy ziemskie“.
Słowa te, rzucone przez Napoleona w Radzie Stanu, podczas dyskusji nad Kodeksem cywilnym, uderzyły niegdyś żywo autora tej książki. One to może, bez udziału jego świadomości, stały się zawiązkiem dzieła, z którem obecnie staje przed publicznością. Faktem jest, iż, przed laty, gdy autor, będąc zaledwie młodzieńcem, poświęcał się studjom nad prawem francuskiem, jedno słowo czyniło na nim zawsze szczególne wrażenie: WIAROŁOMSTWO. Ilekroć słowo to, tak poważnie rozpierające się w Kodeksie, przybierało w wyobraźni autora żywą postać, wlekło za sobą nieodłącznie posępny orszak. Rozpacz, hańba, nienawiść, niewola, tajemne zbrodnie, krwawe wojny, rodziny osierocone, katastrofy, wszystko to stawało nagle jak żywe przed oczyma autora, ile razy wzrok jego spoczął na tem sakramentalnem słowie: WIAROŁOMSTWO! Z czasem, stykając się stopniowo z najwyżej cywilizowanemi warstwami, spostrzegł autor, iż złagodzenie surowych praw małżeńskich zapomocą wiarołomstwa jest faktem dość powszechnym. Stwierdził również, iż liczba złych małżeństw przewyższa o wiele liczbę małżeństw szczęśliwych, i doszedł — pierwszy, jak sądzi, — do wniosku, iż, ze wszystkich wiadomości ludzkich, znajomość małżeństwa jest, jak dotąd, najmniej posunięta. Jednakowoż była to tylko przelotna refleksja młodego człowieka i, podobnie jak tyle innych, przepadła gdzieś w odmętach kłębiących się myśli, naksztalt kamienia rzuconego w jezioro. Tymczasem, bez intencji autora, spostrzeżenia gromadziły się ciągle, tworząc w jego wyobraźni jakby rój myśli, mniej lub więcej trafnych, o istocie spraw małżeńskich. W ten sposób kiełkuje w duszy ludzkiej Dzieło, niemniej tajemniczo jak wyrastają trufle wśród wonnych równin perygordzkich. Z pierwotnej świętej grozy, jaką budziło w autorze pojęcie wiarołomstwa i ze zbieranych mimochodem spostrzeżeń, urodził się, pewnego poranku, leciutki szkic idei. Był to żart, nie wolny od złośliwości, na temat małżeństwa: miłość, budząca się między parą małżonków po raz pierwszy po dwudziestu siedmiu latach pożycia.
Autor, ubawiony tym pamflecikiem, spędził rozkosznie cały tydzień, grupując koło tego niewinnego żartu obfitość spostrzeżeń i poglądów, które, nagromadzone bezwiednie, odkrywał nagle w sobie ku własnemu zdumieniu. Swawolna ta zabawka rozwiała się w zetknięciu z chłodem krytycznych uwag, a posłuszny ich powadze autor utonął znowu w beztroskiem próżniactwie. Niemniej jednak, nikłe ziarenko wiedzy i żartu nie przestało samoistnie dojrzewać w glebie jego myśli. Każde zdanie wzgardzonego dzieła coraz głębiej i trwalej zapuszczało korzonki. Zaniedbany pomysł stał się podobny gałązce porzuconej w zimowy wieczór na piasku, którą, nazajutrz, znajduje się pokrytą białemi, dziwacznemi krystalizacjami, wyrzeźbionemi przez kapryśny szron mroźnego poranku. W ten sposób, zaczątek dzieła utrzymał się przy życiu i stał się punktem wyjścia mnóstwa myślowych rozgałęzień. Był to niby wielki polip, poczęty sam przez siebie. Wrażenia młodości, spostrzeżenia które autor gromadził mimowoli, pchany ku temu jakąś natrętną siłą, oplatały się koło najdrobniejszych wydarzeń. Co więcej, z czasem, chaos myśli począł zespalać się w zgodną harmonję, pulsować organicznem życiem, w końcu stał się prawie żywą istotą i rozpoczął wędrówki w fantastyczne krainy, po których wyobraźnia lubi wodzić owe przez siebie poczęte kapryśne twory. Wśród zajęć i zabaw świata, wszędzie towarzyszył autorowi jakiś głos wewnętrzny. W chwilach gdy oddawał się cały rozkoszom obserwacji, śledząc kobietę w tańcu, rozmowie, uśmiechu, głos ten, natrętnym szeptem, podsuwał mu najcyniczniejsze komentarze. Jak Mefistofeles, na straszliwej orgji w Broken, pokazuje Faustowi palcem złowrogie postacie, tak autor czuł obecność jakiegoś demona, który, w pełni odurzeń balowej atmosfery, trącał go poufale po ramieniu i szeptał: „Widzisz ten czarujący uśmiech? to uśmiech nienawiści...“ Czasami, demon puszył się nakształt Kapitana dawnych komedyj Hardy’ego: potrząsał purpurą haftowanego płaszcza i usiłował nadać nową świetność wyblakłym świecidłem i zczerniałemu szychowi dawnej sławy. To znów, wybuchał szerokim i rubasznym, iście rabelesoskim śmiechem i kreślił palcem na murze słowo, które mogłoby służyć jako dopełnienie owego: „Pij!“, jedynej wyroczni jaką raczyła objawić boska Flasza. Częstokroć, ten Trilby literacki pojawiał się na stosach książek i zakrzywionemi palcami ukazywał złośliwie dwa żółte tomiki, których tytuł lśnił się i mienił. A skoro ujrzał autora w naprężeniu ciekawości, wówczas sylabizował głosem drażniącym jak dźwięk harmonijki: Fizjologja małżeństwa! Prawie zawsze jednak demon nachodził autora późnym wieczorem, w godzinie sennych marzeń. Wówczas, kuszący jak rusałka, melodją słów pełnych słodyczy starał się obłaskawić duszę, którą już wziął w niewolę. Czarujący i szyderski, gibki jak kobieta, okrutny jak tygrys, w czułości niebezpieczniejszy był niż w nienawiści, każda jego pieszczota zostawiała krwawe ślady pazurów. Pewnej nocy zwłaszcza, wyczerpawszy arsenał czarów, zdobył się na ostatni wysiłek. Zbliżył się, przysiadł na łóżku, podobny zakochanej dziewczynie, która milczy wstydliwie, lecz której oczy błyszczą gorączkowo i zdradzają słodką tajemnicę.
— Oto, szeptał, masz tu prospekt na pas bezpieczeństwa, zapomocą którego będzie można przechadzać się po Sekwanie suchą nogą. Ten tom, to sprawozdanie Akademji o ubraniu, które pozwoli spacerować, bez obawy sparzenia, wśród jasnych płomieni. Czyż nie wymyślisz nic, coby mogło uchronić małżeństwo od niebezpieczeństw zimna i gorąca? Słuchaj dalej! Oto Sztuka przechowywania środków żywności; — Sztuka zapobiegania dymieniu kominków; — Sztuka wiązania krawata; — Sztuka ćwiartowania mięsa...
Tu, w ciągu minuty, wyliczył obfitość książek tak oszałamiającą, iż autorowi poczęło ćmić się w oczach.
— Każdy dzień, ciągnął dalej, pochłania te setki, tysiące książek, a przecież nie cały świat buduje, nie cały świat jada, nosi krawaty i pali na kominku, natomiast cały świat potrochu żeni się i idzie za mąż!... Ale patrz, patrz tylko!...
Tu nagle, czarnoksięskim gestem, odsłonił w oddali jakby olbrzymi ocean, w którym wszystkie książki całego wieku poruszały się, niby fale morskie, jednostajnym rytmem. Ośmnastki uderzały o brzeg raz po razu: ósemki szumiały poważnie, zanurzały się na dno i wypływały powoli, przeciskając się z trudem przez gęstą warstwę tomików in 12° i in 32°, które, roztrącane, rozbijały się w lekką i ruchliwą pianę. Przewalające się fale roiły się od dziennikarzy, korektorów, papierników, drukarzy, agentów, roznosicieli, których głowy naprzemian tonęły, to znów wynurzały się z morza książek. Wszystko krzyczało tysiącem głosów nakształt kąpiących się uczniaków. Tam i z powrotem krążyło w łodziach kilku ludzi, których zadaniem było wyławiać książki, holować je do brzegu i składać przed jakąś wysoką, czarno ubraną osobą, o pogardliwym wyrazie twarzy, sztywną i chłodną: księgarze — publiczność. Bies ukazał palcem łódź, strojną w nowiutkie chorągwie, pędzącą pełnemi żaglami, z rozpostartym afiszem miast flagi; poczem, wybuchając sardonicznym śmiechem, odczytał przeszywającym głosem: Fizjologja małżeństwa.
W owym czasie autor zakochał się: odtąd bies zostawił go w spokoju, nie czując się widać na siłach utrzymania placówki zajętej przez kobietę. Upłynęło lat kilka, wolnych od innych udręczeń oprócz udręczeń miłości, i autor mógł mniemać, iż wyleczył jedną chorobę zapomocą drugiej. Jednakże, pewnego wieczora, znalazł się przypadkowo w którymś z paryskich salonów. Wśród rozmowy toczącej się przy kominku, zabrał właśnie głos jeden z mężczyzn i rozpoczął grobowym tonem następujące opowiadanie:
— Wypadek ten zdarzył się w Gandawie podczas mego pobytu w tem mieście. Pewna dama, wdowa od lat dziesięciu, dotknięta nieuleczalną chorobą spoczywała na łożu śmierci. Trzech dalekich krewnych oczekiwało jej ostatniego tchnienia, w obawie aby nie rozporządziła majątkiem na rzecz miejscowego klasztoru. Chora leżała w milczeniu, nawpół już zgasła; śmierć zdawała się pełzać po niemej i wyblakłej twarzy. Widzicie ten obraz: w zimową noc, trzech krewniaków, otaczających w milczeniu łoże umierającej. Prócz nich, przy łóżku, stara dozorczyni, potrząsająca znacząco głową, i lekarz, który, widząc iż choroba dobiega kresu, sięga jedną ręką po kapelusz, drugą zaś czyni wymowny gest, jakgdyby chciał powiedzieć: „Nic tu już nie mam do roboty“. Uroczystą ciszę przerywał tylko głuchy świst deszczu, który, zmieszany ze śniegiem, siekł po zamkniętych okiennicach. By oczy umierającej ochronić od blasku, umocował najmłodszy ze spadkobierców zasłonę przy świecy obok łóżka, tak iż świetlny krąg sięgał ledwie śmiertelnej poduszki, od której odrzynała się zżółkła twarz chorej, niby spełzła pozłota głowy Chrystusa na zczerniałem srebrze krzyża. Jedynie migotliwe błękitne płomyki kominka oświetlały posępny pokój, w którym za chwilę rozegrać się miał dramat. Nagle, żarzące się polano stoczyło się na posadzkę, jakby zwiastując katastrofę. Zbudzona hałasem, chora podnosi się i otwiera szeroko oczy, błyszczące jak u kota. Wszyscy wpatrują się w nią w osłupieniu. Ona śledzi wzrokiem toczącą się głownię i, nim ktokolwiek mógł pomyśleć o powstrzymaniu niespodzianego i jakby w przystępie nagłego szału wykonanego ruchu, wyskakuje z łóżka, chwyta szczypce i odrzuca żarzący węgiel. Za chwilę, leży już w dawnej pozycji, z głową zwieszoną na poduszkę i, zanim upłynęło kilka minut, umiera, z oczami nawet po śmierci wlepionemi w kwadrat posadzki, na który stoczyła się głownia.
Ledwie hrabina Van-Ostroëm wydała ostatnie tchnienie, trzej spadkobiercy obrzucili się nieufnym wzrokiem i, nie myśląc już o zmarłej ciotce, skierowali oczy na tajemniczą posadzkę. Byli to Belgowie: rachunek zatem odbywał się w ich głowach nie mniej chyżo od tego spojrzenia. W kilku słowach wymienionych półgłosem postanowiono że żaden z nich nie opuści pokoju. Lokaj poszedł po robotnika. Kiedy trzej Belgowie, pochyleni nad kosztowną posadzką, usłyszeli pierwsze uderzenie dłuta, zadane ręką terminatora, dusze krewniaków zadrgały wzruszeniem. Deski puściły!
— Ciotka poruszyła się!... rzekł najmłodszy.
— Nie, to tylko migotanie światła!... odparł starszy, którego oczy śledziły równocześnie i skarb i umarłą.
Znaleźli, dokładnie w tem miejscu na które potoczyło się żarzące polano, duży przedmiot, starannie otoczony warstwą gipsu.
— Dalej! zawołał najstarszy.
Pod uderzeniem dłuta ukazała się głowa ludzka. Po jakimś szczątku ubrania rozpoznano w niej hrabiego, który, w przekonaniu całego miasta, umarł rzekomo na Jawie, serdecznie opłakiwany przez wdowę“.
Opowiadający tę dawną historję był to wysoki, chudy mężczyzna, o drapieżnem oku i ciemnych włosach. Uderzyło autora niejakie podobieństwo między owym mężczyzną a demonem, od którego doznał był tylu udręczeń; jednakże nieznajomemu brakło rozszczepionego kopyta. Nagle, zabrzmiało w uszach autora słowo WIAROŁOMSTWO; i oto, jakby na dźwięk dzwonu, zbudziły się w jego wyobraźni najposępniejsze postacie orszaku, który niegdyś, w ślad za temi czarnoksięskiemi głoskami, przesuwał się przed oczyma jego duszy.
Od tego wieczoru, fantasmagorje nieistniejącego dzieła rozpoczęły na nowo swoje prześladowanie. W żadnej epoce nie oblegało autora tyle kuszących pomysłów do nieszczęsnej książki. Jednakże opierał się mężnie biesowi, mimo że ten wplatał uporczywie najdrobniejsze wydarzenia życia w owo nieistniejące dzieło i, niby celny urzędnik, wszystko znaczył swoją pieczęcią.
W kilka dni później, autor znalazł się w towarzystwie dwóch pań. Pierwsza była w swoim czasie jedną z najświetniejszych i najwytworniejszych kobiet dworu Napoleona[1]. Restauracja zastała ją na wysokim szczeblu społecznym i strąciła ją; wówczas usunęła się w zupełne zacisze. Druga, młodsza, cieszyła się podówczas w Paryżu rozgłosem modnej piękności. Żyły w przyjaźni, gdyż ambicje i próżnostki czterdziesto i dwudziestodwuletniej kobiety rzadko ścierały się na jednym terenie. Autor, dla jednej z tych dwóch pań nie wchodził w rachubę, druga zaś umiała go przeniknąć, obecność jego zatem nie przerwała dość szczerze rozpoczętej rozmowy, zawodowej niejako — rozmowy o rzemiośle kobiety.
— Czy zauważyłaś, droga, że kobiety potrafią szaleć jedynie dla głupców?
— Cóż znowu, księżno? jakże pogodzisz to twierdzenie z absolutnym brakiem sympatji, jaki zdradzają dla swoich mężów?
— Ależ to istne opętanie! rzeki do siebie autor. Czyżby tym razem djabeł przebrał się w spódnicę?...
— Nie, moja kochana, bynajmniej nie żartuję. Wyznaję, że nieraz wprost lękam się o samą siebie, odkąd nieco chłodniej rozglądam się pamięcią wśród osób które znałam niegdyś. Inteligencja, dowcip, mają zawsze w sobie coś zbyt świetnego, co nas drażni, a mężczyzna bogato niemi obdarzony przestrasza nas może nieco. Jeżeli przytem jest dumny, wówczas nie będzie okazywał zazdrości, co także nie może się nam podobać. Może wolimy podnosić mężczyznę ku sobie, niż wspinać się ku niemu... Prawda, że talent dzieli z nami swoje tryumfy, ale mężczyzna wyzuty z niego daje nam bardziej bezpośrednie rozkosze... Każda z nas, bez wyjątku, woli słyszeć naokoło szepty: „Cóż-to za piękny mężczyzna!“ niż oglądać swego kochanka, kroczącego do Instytutu.
— Zlituj się, księżno, przestań! przerażasz mnie doprawdy.
I młoda pięknisia poczęła naprędce szkicować portrety kochanków, za którymi szalały znajome panie z jej świata, lecz — nie znalazła wśród nich ani jednego mężczyzny błyszczącego umysłem.
— Ależ, zawołała, klnę się na mą cnotę, toż ich mężowie więcej są warci...
— Tak, ale są ich mężami! odparła z niezachwianą powagą księżna.
— Czyż katastrofa, która grozi każdemu mężowi we Francji, byłaby nieuniknioną? zapytał autor.
— Naturalnie! odparła śmiejąc się księżna. Już sama zaciekłość, jaką niektóre kobiety ścigają te, które uległy owemu pełnemu szczęścia nieszczęściu, dowodzi jak bardzo im dokucza własna powściągliwość. Jedna poszłaby w ślady Lais, gdyby nie strach przed piekłem; druga zawdzięcza swą cnotę oschłości serca: inna niezdatności pierwszego wielbiciela; tamta...
Autor przerwał potok wynurzeń, zwierzając projekt dzieła prześladujący go tak uparcie. Obie panie przyjęły zamiar z sympatją, obiecując wiele wskazówek. Młodsza, żartując, złożyła natychmiast pierwszy fundusz przedsiębiorstwa, podejmując się matematycznie udowodnić, iż kobiety bezwarunkowo cnotliwe są to jedyne rozsądne istoty na świecie.
Naówczas, wróciwszy do domu, autor zawołał do swego demona:
— Przybywaj! Jestem gotów. Spisujmy cyrograf!
Demon nie zjawił się.
Jeżeli autor kreśli tu biografję własnej książki, nie czyni tego bynajmniej z podszeptu zarozumiałości. Spisuje fakty, które mogą posłużyć jako przyczynek do historji myśli ludzkiej i ułatwią niewątpliwie zrozumienie samego dzieła. Dla niejednego anatoma myśli nie będzie może obojętną wiadomość, iż dusza jest rodzaju żeńskiego. I tak, dopóki autor odpędzał od siebie myśl o zamierzonej książce, książka zjawiała się wszędzie. Jedną kartkę znajdował na łóżku chorego, inną na wykwintnej kanapce buduaru. Spojrzenia kobiet wirujących w zakrętach walca budziły w nim natłok myśli; każde słowo, każdy gest zapładniały jego oporną wyobraźnię. W dniu w którym sobie powiedział: „Dobrze więc! Niech się stanie to dzieło, które mnie ściga i prześladuje!...“ — wszystko pierzchło; podobny owym trzem Belgom, autor, schylając się aby podnieść skarb, znalazł jedynie martwy szkielet.
Miejsce kuszącego demona zajęła jakaś postać o słodkawym i wyblakłem wejrzeniu. Obejście jej było uprzejme i dobroduszne, a wywody wolne od szpilek krytyki. Postać ta płodziła więcej słów niż myśli i zdawała się nadewszystko obawiać hałasu. Może to był domowy genjusz naszych czcigodnych posłów, zajmujących fotele w centrum Izby?
— Czy nie byłoby lepiej, mówiła ta postać, zostawić wszystko jak było? Czyż istotnie jest tak źle? W małżeństwo trzeba wierzyć, jak się wierzy w nieśmiertelność duszy, a ty z pewnością nie masz zamiaru sławić w swej książce szczęścia małżeńskiego. Zresztą, chcesz wyprowadzić wnioski na podstawie tysiąca małżeństw paryskich, które, ostatecznie, są tylko wyjątkiem. Może ci się zdarzy spotkać mężów, gotowych ustąpić ci własnej żony, ale żaden syn nie ustąpi ci matki... Niejeden, dotknięty twemi poglądami, może podać w podejrzenie czystość twych obyczajów, uczciwość intencyj. Zresztą, aby dotykać skrofułów społecznych, na to trzeba być królem Francji lub conajmniej Pierwszym Konsulem...“
Jakkolwiek Rozsądek — on-ci to był — zjawił się w postaci możliwie najpowabniejszej, nie znalazł mimo to posłuchu: bo oto już w oddali Szaleństwo potrząsało błazeńskiem berłem Panurga i autor zapragnął władać tem berłem. Gdy je pochwycił, okazało się tak ciężkie jak maczuga Herkulesa. Co więcej, dobry proboszcz z Meudon porzucił je w stanie niezbyt zachęcającym dla młodego człowieka, dla którego niepokalana świeżość rękawiczek stanowi punkt honoru o wiele drażliwszy niż napisanie dobrej książki.
— Cóż, dzieło gotowe? spytała pewnego dnia młodsza z owych dwóch współpracowniczek autora.
— O pani! czyż łaska twoja zechce mi nagrodzić wszystkie nienawiści, które rozpętam?
Zrobiła niezdecydowany ruch, na który autor odpowiedział gestem zniechęcenia.
— Cóż znowu? wahasz się pan? Ależ pisz, drukuj, wydawaj, bez najmniejszej obawy! Dziś oceniamy książkę daleko więcej z kroju niż z materji.
Jakkolwiek autor przypisuje sobie jedynie skromną rolę sekretarza owych dwóch dam, on sam, starając się ująć w pewną całość ich oderwane spostrzeżenia, podjął rozwiązanie niejednego zadania. W zakresie małżeństwa jedna rzecz zwłaszcza była do zrobienia, mianowicie sformułowanie tego, o czem cały świat myśli, a czego nikt głośno nie mówi; jednakowoż, czerpiąc w ten sposób książkę z mózgownicy całego świata, czyż nie naraża się autor na to, iż nie spodoba się ona nikomu? Może jednak eklektyzm ten zdoła ocalić książkę w oczach publiczności. Wśród żartu i szyderstwa, autor starał się zaszczepić niejedną pocieszającą refleksję. Prawie zawsze kusił się o poruszenie nowych i ukrytych sprężyn duszy. Biorąc w obronę interesy najbardziej materjalne, analizując je lub potępiając, zdołał może skierować uwagę czytelnika na źródło niejednej intelektualnej rozkoszy. Byłoby pretensjonalnością twierdzić, iż humor jego nie przekroczył nigdy granic wytwornego smaku; raczej liczył on na rozmaitość usposobień, w nadziei utrzymania równowagi między uznaniem a przyganą. Temat sam przez się był tak poważny, iż autor usiłował przeplatać go wciąż anegdotą; dziś bowiem jedynie anegdota pozwala książce przemycić morał i służy mu niejako za odtrutkę.
W dziele tem, całkowicie opartem na spostrzeżeniach i analizie, nie zawsze dało się uniknąć znużenia czytelnika i uciekania się do nieszczęsnego JA autora; autor nie taił przed sobą, iż ze wszystkich niebezpieczeństw jakie mogą grozić książce, te dwa są najgroźniejsze. Starał się przeto rozłożyć materję dzieła w ten sposób, aby dozwolić czytelnikowi częstych wypoczynków. System ten uświęcony został przez pisarza, który niegdyś roztrząsał istotę SMAKU w dziele dość pokrewnem z temi wywodami, mającemi na celu wyświetlenie istoty MAŁŻEŃSTWA. Z niego pozwolę sobie zaczerpnąć słów kilka, dla oddania myśli wspólnej obu tym dziełom; będzie to niejako hołd dla poprzednika, którego śmierć zbyt szybko nastąpiła po dniach jego powodzenia.
„Gdy, pisząc, mówię o sobie w liczbie pojedyńczej, oznacza to swobodną gawędę z czytelnikiem: wolno mu wtedy krytykować, sprzeczać się, powątpiewać, śmiać się nawet; lecz, skoro występuję uzbrojony w majestatyczne MY, — wówczas obwieszczam, wówczas trzeba w milczeniu pochylić głowę“. (Brillat-Savarin, przedmowa do Fizjologji smaku).

H. B....c.
5 Grudnia 1829.






  1. Księżna d’Abrantês, autorka głośnych pamiętników. (Przyp. tłum.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.