Przejdź do zawartości

Emilka ze Srebrnego Nowiu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Emilka ze Srebrnego Nowiu
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Rafałowicz-Radwanowa
Tytuł orygin. Emily of New Moon
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

8.
PRÓBA OGNIOWA.

Ciotka Elżbieta zawiozła Emilkę do szkoły nazajutrz zrana. Ciotka Laura wyraziła zdanie, że nie warto może rozpoczynać nauki na miesiąc przed końcem roku szkolnego. Ale ciotka Elżbieta nie miała ochoty, żeby jej siostrzenica błąkała się bez zajęcia po Srebrnym Nowiu, wtrącając się do wszystkiego, zadając niezmordowanie pytania i wobec tego postanowiła oddać Emilkę do szkoły, ażeby pozbyć się jej ciągłej obecności. Emilka, chciwa nowych przeżyć, chętnie szła do szkoły, ale podczas jazdy kipiała buntem. Ciotka Elżbieta ubrała ją mianowicie w okropny fartuch bawełniany i niemniej okropny kapelusz, wydobyty ze strychu w Srebrnym Nowiu. Fartuch był to worek z rękawami i kołnierzykiem. Najbardziej oburzały Emilkę rękawy. Zbuntowała się tak dalece, że aż z oczu jej trysnęły łzy, ale ciotka Elżbieta nie lubiła niedorzeczności. Emilka poznała w tym momencie Murrayowskie spojrzenie: na ten widok stłumiła swe uczucia i dała włożyć na siebie ów fartuch.
— Był to jeden z fartuszków twojej matki, gdy była w twoim wieku, Emilko — rzekła ciotka Laura pocieszająco i trochę sentymentalnie.
— W takim razie — odrzekła Emilka niepocieszona i niesentymentalna — nie dziwię się, że uciekła z ojcem, skoro tylko dorosła.
Ciotka Elżbieta zapięła ostatni guzik fartucha i niezbyt delikatnie pchnęła Emilkę naprzód.
— Włóż kapelusz — rozkazała.
— Och, proszę cię, ciotko Elżbieto, nie zmuszaj mnie do noszenia tej okropności.
Ciotka Elżbieta, nie tracąc słów, wtłoczyła kapelusz własnoręcznie na głowę Emilki. Z pod kapelusza dał się słyszeć wyzywający, jakkolwiek trochę drżący głosik.
— Wszystko jedno, ciotko Elżbieto! Bogu nie możesz rozkazywać!
Ciotka Elżbieta była tak rozgniewana, że przez całą drogę nie odezwała się ani razu. Przedstawiła Emilkę pannie Brownell i odjechała. Lekcje już się rozpoczęły, tak że Emilka zawiesiła kapelusz na gwoździu przy wejściu i zajęła miejsce przed pulpitem, wskazanym jej przez pannę Brownell. Już sobie powiedziała w duchu, że nie lubi panny Brownell i że nie polubi jej nigdy.
Panna Brownell miała w Czarnowodzie opinję doskonałej nauczycielki, którą to opinję zawdzięczała swej surowości i umiejętności trzymania uczennic w „ryzie”. Była to szczupła osoba lat średnich o bladej twarzy, wystających zębach, których większość pokazywała w uśmiechu, o zimnych, badawczych oczach, jeszcze zimniejszych, niż oczy ciotki Ruth. Emilka czuła, że te niemiłosierne oczy przenikają do dna jej wrażliwej duszyczki. Emilka umiała w potrzebie zdobyć się na odwagę; ale w obecności natury, której niechęć odczuwała instynktownie, kurczyła się, odczuwała raczej wstręt, niż lęk.
Była przedmiotem ogólnej ciekawości w ciągu całego poranku. Szkoła w Czarnowodzie była duża, uczyło się tu 20 dziewczynek w jej wieku mniej więcej. Emilka oglądała się ciekawie za siebie i myślała w duchu, że sposób, w jaki spoglądały na nią wzajemnie, szepcząc i trącając jedna drugą, był wysoce niewłaściwy. Odczuła nagle wielki smutek i tęsknotę za domem, odczuła boleśnie swoją samotność, potrzebę bycia przy ojcu, w ich starym domu, wśród tych przedmiotów, które tak kochała.
— Dziewczynka ze Srebrnego Nowiu płacze — szepnęła dziewczynka o czarnych oczach, siedząca po drugiej stronie klasy. Rozległ się chichot.
— Co ci się stało, Emilko? — spytała nagle panna Brownell tonem oskarżenia.
Emilka milczała. Nie mogła powiedzieć pannie Brownell, co jej się stało, zwłaszcza wobec tego tonu panny Brownell.
— Przyzwyczajona jestem, Emilko, otrzymywać natychmiast odpowiedź, skoro zadaję pytanie jednej z moich uczennic. Dlaczego płaczesz?
Nowy wybuch tłumionego śmiechu. Emilka podniosła zrozpaczone oczy i w ostateczności chwyciła się zdania, zasłyszanego u ojca.
— Jest to sprawa, która mnie tylko dotyczy — rzekła.
Krwawy rumieniec wystąpił nagle na wydrążone policzki panny Brownell. Oczy jej zaświeciły złowieszczym ogniem.
— Pozostaniesz w klasie podczas rekreacji, za karę za twoją impertynencję — rzekła. Poczem przestała zwracać uwagę na Emilkę.
Emilce obojętne było, czy pozostanie w klasie podczas rekreacji, gdyż ze zwykłą sobie wrażliwością wyczuła wrogość atmosfery, jaka ją tu otaczała z niewyjaśnionych względów. Zdawała sobie sprawę z antagonizmu, jaki wyrażały te drwiące spojrzenia i chichoty. Nie pragnęła bynajmniej wybiec do ogrodu i bawić się z temi dziewczynkami. Nie miała ochoty uczęszczać do szkoły w Czarnowodzie. Ale nie będzie już płakać. Siedziała wyprostowana i patrzyła w książkę. Nagle lekki, złośliwy syk rozległ się w klasie.
— Panna Pyszałkowska! Panna Pyszałkowska!
Emilka spojrzała prosto w twarz dziewczynki, od której ten syk pochodził. Wielkie, złotawo-szare oczy wpiły się w niepewne, mrugające czarne oczy, wpiły się w nie na długą chwilę, a było w nich coś, co rozkazywało i druzgotało przeciwniczkę. Czarne oczy zamigotały zmiennym blaskiem i odwróciły się, a ich właścicielka pokryła zmieszanie nowym wybuchem śmiechu i efektownem odrzuceniem wtył swej krótkiej czuprynki.
— Mogę panować nad nią, mogę ją okiełznać — pomyślała Emilka z odcieniem triumfu.
Ale przewaga liczebna jest siłą niewątpliwą. W południe znalazła się Emilka sama jedna na podwórzu rekreacyjnem nawprost całej gromady wrogich twarzy. Dzieci bywają najokrutniejszemi istotami na świecie. Mają instynkt zbiorowy, przesąd skierowany przeciw wszelkim intruzom, a objawy tego przesądu są zawsze niemal bezlitosne. Emilka była obcą w tem środowisku, należała do dumnego rodu Murrayów, dwa minusy! A przytem była w niej, mimo jej drobną postać, jej brzydki fartuch i dziwaczny kapelusz, jakaś godność, jakiś takt, który one wyczuwały. Nie mogły jej darować tej subtelności, ani tego wyniosłego spojrzenia, ani tej lekceważącej minki, zamiast twarzyczki nieśmiałej, trwożnej, czyhającej na szczyptę życzliwości.
— Jesteś pyszałkiem — rzekła Czarnooka. — Och, masz wprawdzie buciki zapinane na guziki, lecz niemniej ciotki trzymają cię u siebie z łaski.
Emilka niechętnie nosiła te buciki. Miała zamiar biegać boso, jak zwykle w lecie. Ale ciotka Elżbieta powiedziała jej, że żadne dziecko ze Srebrnego Nowiu nie chodziło nigdy boso do szkoły.
— Patrzcie tylko na ten fartuszek dla małego dzidziusia — śmiała się inna dziewczynka o bujnych, orzechowych lokach.
Tym razem zarumieniła się Emilka. To był czuły punkt. Zachwycona swym celnym ciosem, przypuszczała bujnowłosa dalszy szturm.
— Czy to jest kapelusz twojej babki?
Chór śmiechu.
— Ona nosi kapelusz od słońca, aby pielęgnować swoją cerę — rzekła jedna ze starszych dziewczynek. — To jest przecież Murrayówna. Murrayowie są chorzy na pychę i dumę, jak mówi moja matka.
— Jesteś okropnie brzydka — rzekła tęga, przysadzista dziewczynka, prawie tak szeroka, jak długa. — Masz uszy takie, jak uszy kota.
— Nie masz czego być taka dumna — rzekła czarnooka. — Twój kuzyn Jimmy jest idjotą.
— Nieprawda! — krzyknęła Emilka. — On ma więcej rozumu, niż wy wszystkie razem. Możecie mówić o mnie, co się wam podoba, ale nie będziecie znieważać mojej rodziny. Jeżeli powiecie jeszcze jedno słowo przeciwko nim, spojrzę na was złem okiem.
Nikt nie zrozumiał, co oznacza ta pogróżka, ale tem skuteczniej podziałała. Nastąpiło krótkie milczenie.
— Czy umiesz śpiewać? — spytała po chwili chuda, piegowata dziewczynka, która wyobrażała sobie, że jest bardzo ładna, mimo swą chudość i piegi.
— Nie — rzekła Emilka.
— Czy umiesz tańczyć?
— Nie.
— Czy umiesz szyć?
— Nie.
— Czy umiesz gotować?
— Nie.
— Czy umiesz robić koronki?
— Nie.
— Czy umiesz szydełkować?
— Nie.
— No, to cóż ty umiesz? — spytała piegowata wzgardliwym tonem.
— Umiem pisać poezje — rzekła Emilka, chociaż wcale nie miała zamiaru tego powiedzieć. Ale w tejże chwili wiedziała, że umie istotnie pisać poezje. A wraz z tem dziwnem, nieumotywowanem przeświadczeniem zjawił się... Promyk! Właśnie tu, wśród niechęci i podejrzliwości ludzkiej, wśród walki o utrzymanie swego stanowiska, bez pomocy, bez jakiejkolwiek przewagi własnej, nadeszła ta cudowna chwila, kiedy dusza wyrywa się z ciała, wylatuje ponad poziomy, ku gwiazdom. Zachwyt i rozkosz na twarzy Emilki zaskoczyły i podrażniły jej nieprzyjaciółki. Poczytywały to za objaw dumy Murrayowskiej, objaw niewczesny i wysoce niestosowny.
— Kłamiesz — rzekła brutalnie Czarnooka.
— Córka Starra nie kłamie — odparła Emilka. Promyk odszedł, ale pozostał odblask, wzniesienie ducha ku wyżynom. Popatrzyła na nie chłodno i obojętnie i to je ostudziło narazie.
— Dlaczego mnie nie lubicie? — spytała bez ogródek.
Nie było odpowiedzi. Emilka powtórzyła pytanie, patrząc wprost na dziewczynkę o orzechowych lokach. Ta uważała, że wypada przecież odpowiedzieć.
— Bo jesteś całkiem inna, niż my — wyjąkała.
— Nie chciałabym być do was podobna — odrzekła Emilka wzgardliwie.
— Och, naturalnie, ty należysz do Ludu Wybranego — szydziła Czarnooka.
— Rzecz jasna, że tak — odparła Emilka.
Wróciła do budynku szkolnego, z tej bitwy wyszła zwycięsko.
Ale nie tak łatwo było zażegnać złe moce, sprzysiężone przeciw niej. Dużo było szeptów i spiskowania; gdy odeszła, odbyła się narada z chłopcami, którym wręczono kilka ołówków i gumę do żucia wzamian za otrzymane wskazówki.
Przyjemne poczucie zwycięstwa, oraz odblask „Promyka” towarzyszyły Emilce w ciągu całego popołudnia, chociaż panna Brownell ośmieszała jej błędy w sylabizowaniu. Wszystkie dziewczynki chichotały, z wyjątkiem jednej, której nie było zrana. Emilka ciekawa była, kto to taki. Była również niepodobna do reszty, jak Emilka, lecz w całkiem innym stylu. Była wysoka, źle odziana w zbyt długą suknię z pomiętego, wyblakłego materjału i bosonoga. Rzadkie włosy, krótko przystrzyżone, rozwiewały się dokoła jej głowy, tworząc rodzaj złotej aureoli. Jej błyszczące oczy były tak przezroczyste, tak jasne, jakby były przetykane promieniami słonecznemi. Usta miała szerokie, podbródek wystający, krnąbrny. Nie można było nazwać jej ładną, ale w twarzy jej było tyle życia, tyle zmiennej mimiki, że Emilka nie mogła oczu od niej oderwać. Była to jedyna dziewczynka, na której panna Brownell nie ostrzyła swego dowcipu podczas lekcji, chociaż i ona robiła błędy, te same, co inne koleżanki.
Podczas rekreacji jedna z dziewczynek podeszła do Emilki z pudełkiem w ręku. Emilka wiedziała, że jest to Rhoda Stuart, uważała ją za bardzo ładną i milutką. Rhoda była obecna w południe, podczas walnej bitwy, ale nie odezwała się ani razu. Ubrana była w czerwoną sukienkę z lekkiej wełny, miała włosy długie o miedzianym połysku, wielkie błękitne oczy, różowe usteczka, rysy drobne i regularne, jak u lalki, głosik słodki. Jeżeli można było pomówić pannę Brownell o faworyzowanie jednej z uczennic, to ulubienicą tą była niezawodnie Rhoda Stuart, która i w gronie koleżanek robiła wrażenie popularnej osobistości. Starsze dziewczynki rozpieszczały ją i okazywały jej czułość i podziw.
— Oto jest prezent dla ciebie — rzekła słodko Rhoda.
Emilka wzięła z jej rąk pudełko, nie podejrzewając niczego. Uśmiech Rhody byłby uśpił najsroższą nieufność. Przeżyła chwilę szczęścia, otwierając pudełko. Naraz... cisnęła je ze wstrętem na podłogę i stała bez ruchu, drżąca, blada, zmieniona. W pudełku leżał wąż, stworzenie, wzbudzające w Emilce uczucie niewypowiedzianego obrzydzenia. Nie wiedziała nawet, czy był to żywy wąż, czy zabity.
Sam ten widok obezwładnił ją.
Ogólny chichot był odpowiedzią na ten odruch wstrętu.
— Jabym się nie bała zdechłego węża! — szydziła Czarnooka.
— Czy możesz napisać wiersz na ten temat? — śmiała się Piegowata.
— Nienawidzę was! Nienawidzę was! — krzyknęła Emilka. — Jesteście podłemi, nienawistnemi dziewczynkami!
— Wymyślanie nie jest czynem wielkopańskim — rzekła Piegowata. — Sądziłam, że Murrayówna jest na to zbyt wielką damą.
— Gdy przyjdziesz jutro do szkoły, panno Starr — rzekła Czarnooka stanowczym tonem — obłożymy ci szyję tym wężem!
— Spróbujcie! — zawołał donośny, dźwięczny głos. Jednym susem stanęła pośrodku klasy dziewczynka o jasnych oczach i krótkich włosach. — Spróbuj tylko to wykonać, coś zapowiedziała, Jennie Strang!
— To nie twoja rzecz, Ilzo Burnley — mruknęła niechętnie.
— Czyżby? Nie drażnij mnie, piegowata! — Ilza podeszła bliżej do cofającej się przed nią Jennie i wygrażała jej opaloną pięścią przed samą twarzą. — Jeżeli cię przydybię na sprzeciwianiu się Emilce Starr, na straszeniu jej tym wężem, to wezmę węża za ogon, ciebie za twój ogon i wytnę cię nim po twarzy. Zapamiętaj to sobie, Piegowata! A teraz idź, podnieś tego cennego węża i wyrzuć go do śmietnika.
Jennie natychmiast wykonała rozkaz. Ilza zwróciła się do pozostałych dziewcząt.
— Zanotujcie sobie wszystkie, że macie dać święty spokój dziewczynce ze Srebrnego Nowiu! Jeżeli jeszcze usłyszę o jakiemś znęcaniu się nad nią, to poobcinam wam uszy i będę je nosić jako trofea, przypięte do mojej sukni!
Przerażone tą okrutną pogróżką, czy też czemś imponującem w indywidualności Ilzy, pierzchły przeciwniczki Emilki. Ilza zwróciła się teraz do niej samej.
— Nie zważaj na nie — rzekła z politowaniem. — One są zawistne, ot i wszystko, zawistne dlatego, że ty mieszkasz w Srebrnym Nowiu i nosisz zapinane na guziki obuwie i jeździsz elegancką bryczką. Dasz im w pysk, jeżeli ci go jeszcze nadstawią zbliska.
Odeszła, nie spojrzawszy nawet na Emilkę. Pozostała tylko Rhoda Stuart.
— Emilko, tak mi żal... — rzekła, przewracając swemi wielkiemi, niebieskiemi oczami z wyrazem błagania. — Nie wiedziałam, że w tem pudełku jest wąż, przysięgam, że nie wiedziałam. Dziewczynki powiedziały mi poprostu, że jest to prezent dla ciebie. Nie jesteś zła na mnie, co? Bo ja cię lubię.
Emilka była „zła” i obrażona i znieważona. Ale ta odrobina życzliwości rozbroiła ją natychmiast. W jednej chwili Rhoda i ona zarzuciły sobie ręce na szyje i przechadzały się razem po podwórzu rekreacyjnem.
— Poproszę pannę Brownell, aby mi pozwoliła siedzieć obok ciebie — rzekła Rhoda. — Siedziałam zazwyczaj z Anką Gregg, ale ją przeniesiono. Chciałabyś także siedzieć przy mnie, wszak prawda?
— Pragnęłabym — odrzekła Emilka gorąco. Była teraz tak szczęśliwa, jak przedtem była zrozpaczona. Znalazła przyjaciółkę, wyśnioną w marzeniach. Już ubóstwiała Rhodę.
— Powinnyśmy siedzieć razem — mówiła Rhoda poważnie. — Należymy do dwóch najlepszych rodzin w Czarnowodzie. Czy wiesz, że gdyby mój ojciec upomniał się o swoje prawa, byłby królem Anglji?
— Anglji! — powtórzyła Emilka, tak zaskoczona, że mogła tylko być echem tamtej.
— Tak. Jesteśmy potomkami królów Szkocji — rzekła Rhoda. — Wobec tego, nie łączymy się z nikim, rzecz jasna. Mój ojciec ma sklep, a ja biorę lekcje muzyki. Czy ciotka Elżbieta każę cię uczyć muzyki?
— Nie wiem.
— Powinnaby. Ona jest bardzo bogata, nieprawdaż?
— Nie wiem — rzekła znowu Emilka. Byłaby wołała, żeby Rhoda nie zadawała jej takich pytań. Emilce zdawało się, że to nie świadczy o dobrem wychowaniu. Ale potomek królów z dynastji Stuartów zna chyba zasady wychowania, w przeciwnym razie na kimże polegać?
— Ona ma wstrętny charakter, nieprawdaż? — pytała Rhoda.
— Nie, to nieprawda! — zawołała Emilka.
— No, a przecież ona omal nie zabiła twego kuzyna Jimmy’ego w przystępie jednej ze swych pasji — rzekła Rhoda. — To jest pewne, matka mi to powiedziała. Dlaczego twoja ciotka Laura nie wychodzi zamąż? Czy ma narzeczonego? Jaką pensję płaci ciotka Elżbieta twemu kuzynowi Jimmy’emu?
— Nie wiem.
— No, dobrze — rzekła Rhoda z odcieniem zniecierpliwienia. — Widocznie odniedawna bawisz w Srebrnym Nowiu i nie wybadałaś tych rzeczy. Tu wszystko jest niezawodnie bardzo różne od warunków, w których ty wzrosłać. Twój ojciec był bardzo biedny, ubogi jak mysz kościelna, wszak prawda?
— Ojciec mój był bardzo, bardzo bogatym człowiekiem — rzekła Emilka stanowczo.
Rhoda zdumiała się.
— A ja myślałam, że nie miał ani grosza.
— Tak też i było. Ale można być bogatym, nie mając pieniędzy.
— Nie widzę w jaki sposób. Ale ty w każdym razie będziesz zczasem bogata, bo twoja ciotka Elżbieta pozostawi ci w spadku cały majątek, mówi moja matka. Tak więc obojętne mi jest, czy ona cię trzyma z łaski, ja cię kocham i będę cię bronić.
— Czy masz narzeczonego, Emilko?
— Nie — zawołała Emilka gwałtownie, zgorszona na samą myśl o czemś podobnem.
— Jakże? Mam dopiero lat 11.
— Ech, u nas w klasie każda ma narzeczonego. Moim narzeczonym jest Tadzio Kent. Uścisnęłam mu rękę, jemu pierwszemu, bezpośrednio po dziewięciu nocach pilnego liczenia wschodzących gwiazd do dziewięciu, nie opuszczając ani jednego wieczora. Jeżeli i ty tak postąpisz, czyli będziesz liczyć gwiazdy, do dziewięciu, w ciągu dziewięciu wieczorów z rzędu, to pierwszy chłopiec, któremu podasz rękę, będzie twoim narzeczonym. Ale to bardzo uciążliwe. Zeszła cała zima, zanim uścisnęliśmy sobie ręce, Tadzio jest dziś nieobecny, chorował przez cały czerwiec. Jest to najprzystojniejszy chłopiec w Czarnowodzie. Będziesz chyba też miała narzeczonego, powiedz, Emilko?
— Nie sądzę — rzekła Emilka gniewnie. — Nic nie wiem o narzeczonych i nie pragnę mieć żadnego...
Rhoda potrząsnęła głową.
— Rozumiem, nikt ci się nie wydaje odpowiedni, tobie, która mieszkasz w Srebrnym Nowiu. Nie będziesz mogła bawić się w niektóre gry, skoro nie masz narzeczonego.
Emilka nie wiedziała, jakie to gry i nie interesowało jej to. Zdecydowana była, że nie będzie miała narzeczonego i powtórzyła to tak stanowczym tonem, że Rhoda uznała za właściwe zmienić temat.
Emilka ucieszyła się na dźwięk dzwonka. Panna Brownell zgodziła się na prośbę Rhody bardzo chętnie, więc Emilka przeniosła swoje książki na ławkę Rhody. Rhoda podczas ostatniej lekcji ustawicznie szeptała jej coś na ucho, za co Emilka została skarcona, ale to jej nie obeszło.
— W pierwszym tygodniu lipca będą moje urodziny. Zaproszę cię, może ciotki pozwolą ci przybyć. Ale nie zaproszę Ilzy Burnley.
— Nie lubisz jej?
— Nie. Ona jest wstrętna, chłopakowata. A przytem ojciec jej jest niewierzący. Ona też. Ona zawsze pisze „bóg” przez małe „b” w dyktandzie. Panna Brownell gniewa się o to, ale pobłaża jej w gruncie rzeczy. Nie wybiłaby jej, bo ona zagięła parol na doktora Burnleya. Mamusia mówi, że ona go nie „dostanie”, bo on nienawidzi kobiet. Ilza jest dziwną, niemiłą dziewczyną, ma nieznośne usposobienie. Jej ojciec też. Nie przebywają z nikim. Czy nie śmieszny jest sposób, w jaki ona układa włosy? Ty powinnaś obciąć włosy, Emilko. Tobie byłoby ładnie z grzywką, bo masz takie wysokie czoło. Śliczne masz włosy wprawdzie, aż szkoda ich, rączki masz prześliczne. Wszystkie Murrayówny mają ładne ręce. Ale masz najcudniejsze oczy, Emilko.
Emilka tylu komplementów nie usłyszała przez całe życie. Rhoda szyła pochlebstwo grubemi szwami. Emilce kręciło się w głowie. Wracała ze szkoły z mocnem postanowieniem, że poprosi ciotkę Elżbietę o pozwolenie na obcięcie włosów. Jeżeli to ją ma upiększyć, to przecież trzeba się tem zająć. I zapyta, czy wolno jej będzie nosić wenecki naszyjnik od następnego dnia począwszy.
— Inne dziewczęta będą miały dla mnie większy szacunek — myślała.
Szła sama, gdyż na skrzyżowaniu dróg pożegnała się z Rhodą. Robiła przegląd wypadków dnia, czując, że w gruncie rzeczy utrzymała sztandar Starrów na odpowiednim poziomie, z wyjątkiem przejściowego momentu, kiedy przelękła się węża. Szkoła była czemś zupełnie innem, niż Emilka sądziła zgóry, ale było to przygotowanie do życia: słyszała nieraz, że Helena Greene to mówiła, należało więc brać teraźniejszość z najlepszej strony. Rhoda jest kochanem stworzeniem. A i w Ilzie Burnley było coś, co jej się podobało. Co do pozostałych dziewczynek, to uważała Emilka, że mogłyby zostać powieszone wszystkie razem za przerażenie, jakie jej zgotowały tym niesmacznym żartem. Ale już teraz nie czuła żalu do nich, chociaż niektóre szczegóły tego pierwszego dnia upamiętniły jej się gorzko na długi szereg tygodni. Nie miała ojca, któremu mogłaby się zwierzyć, nie miała żółtego zeszytu, gdzie mogłaby je opisać, a zatem nie było sposobu na wyrzucenie ich z serca.
W Srebrnym Nowiu byli goście, ciotki były zajęte. Gdy się towarzystwo rozjechało, spytała Emilka nieśmiało:
— Ciotko Elżbieto, czy mogę obciąć włosy?
Ciotka spojrzała na nią z góry.
— Nie — rzekła — nie podoba mi się ten zwyczaj. Ze wszystkich głupich mód nowoczesnych, ta wydaje mi się najgłupszą.
— Ach, ciotko Elżbieto, pozwól mi obciąć włosy. Toby mnie upiększyło, tak mówi Rhoda.
— My strzyżemy tylko owce, Emilko. W Srebrnym Nowiu niema innych ostrzyżonych istot.
Ciotka Elżbieta uśmiechnęła się z zadowoleniem. Ciotka Elżbieta uśmiechała się czasem, kiedy jej się zdawało, że ośmieszyła kogoś. Emilka zrozumiała, że niema nadziei na obcięcie włosów. To było podłe ze strony ciotki Elżbiety, podłe... Stłumiła westchnienie i postanowiła wyrzec się na razie tej myśli. Musiała się dowiedzieć innych szczegółów.
— Dlaczego Ilza Burnley nie wierzy w Boga? — spytała.
— Z powodu psoty, jaką spłatała Panu Bogu jej matka — rzekł pan Slade ze śmiechem. Pan Slade był częstym gościem w Srebrnym Nowiu i dziś pozostał jeszcze na kolacji. Był to otyły, przystojny starszy pan o puszystych włosach, w okularach. Powiedział już przedtem kilka zdań, których Emilka nie rozumiała, a które w mocny kłopot wprowadziły najwidoczniej jego dystyngowaną żonę.
— Jaką psotę spłatała matka Ilzy? — spytała Emilka.
Ciotka Laura popatrzała na ciotkę Elżbietę, a ciotka Elżbieta na ciotkę Laurę. Wreszcie Laura rzekła:
— Wybiegnij i daj jeść kurom, Emilko.
Emilka podniosła się z godnością.
— Możecie mi powiedzieć poprostu, że nie chcecie mówić w mojej obecności o matce Ilzy, a również usłucham. Rozumiem wybornie, co macie na myśli — rzekła, wychodząc z pokoju.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Maria Rafałowicz-Radwanowa.