Dziwne karyery/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Dziwne karyery
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII,

w którym okazuje się, jak mylna jest teorya przyrodników, że nic nie może powstać z niczego.

— Panie Stanisławie — rzekł pewnego razu dr. Mitręga do pana Wołodeckiego — czy zastanawiałeś się pan kiedy nad położeniem naszego ludu wiejskiego?
— I owszem, nie pracuje, nie oszczędza i traci jeden kawałek ziemi po drugim.
— Tak, ale jakież są środki zaradzenia tej niedoli?
— Hm, na razie nie widzę żadnych. Musi przyjść do tego, że będziemy mieli ogromnie liczny proletaryat wiej ski, wśród którego skrzętniejsi i rozumniejsi skupią w swem ręku większe obszary gruntów, a reszta z biedy nauczy się pracować i oszczędzać.
— Ależ lud nasz pracuje, pracuje w pocie czoła.
— Statystyka zaprzecza temu. Na takim obszarze, jaki zajmuje Milicya, w Anglii, we Francyi i w wielu innych krajach zaledwie trzecia część tych rąk, co u nas, zajmuje się uprawą roli, a jednak, chociaż ziemia u nas jest lepszą, produkcya nasza ani co do ilości, ani co do jakości nie staje na równi z produkcyą tamtych krajów.
Dr. Mitręga zamyślił się — odpowiedzi Stanisława nie miały bowiem nic wspólnego z planem, który miał w głowie. Zanucił więc jakąś melodyę, pobawił się trochę z Turpinem, kopnął go następnie nogą i odezwał się znowu:
— Wszystko to prawda, ale potrzeba ratować lud od lichwy.
— Ba, gdyby można!
— A dlaczegożby nie można?
— Bo lud, otrzymawszy pieniądze na mały procent i spłaciwszy żyda, zadłuży się znów u niego przy najbliższej sposobności, i zamiast jednego ciężaru, będzie miał dwa do dźwigania.
— Ej, panie Stanisławie, to są. poglądy... jakże... mistyczne, semistyczne...
— Pesymistyczne.
— Tak, chciałem powiedzieć, pesymistyczne. Dziwna rzecz, jak czasem mam słabą pamięć dla obcych wyrazów i nazwisk. Wyobraź pan sobie, wczoraj przy obiedzie palnąłem ni ztąd ni zowąd, że Homer był powieściopisarzem greckim. Wszyscy w śmiech, i dopiero hrabia Cedro młodszy musiał mi przypominać, że Homer był bardem szkockim, który pisał Luizjadę Kamoensa!
— Na Boga! — pomyślał Stanisław i zarumienił się w imieniu całej redakcyi Orędowniczki, ale nie rzekł nic i tylko postanowił sobie w duchu przy najbliższej sposobności pogodzić swego pryncypała nieznacznie z myślą, że Homer nie miał nic wspólnego z Szkocyą, z Luizjadą, ani z Kamoensem. Zapóźno, niestety; w najbliższym już bowiem numerze Szturchańca idealny jakiś dr. Mitręga, poświęcając się zawodowi literackiemu,

„Pragnął być wielkim, jak ów Ariosto,
Co był francuskich romantyków chłostą,
I by go dziwna wyniosła karyera,
Nad portugalskie sukcesy Homera.“

Na razie wszakże dr. Mitręga nieświadomy jeszcze tego, co mu groziło, mówił dalej:
— Ale wróćmy do rzeczy. Poglądy pańskie Są, jak powiadam, pesymistyczne. Cobyś pan przecież powiedział, gdyby założono bank, któryby włościanom, nota bene, zasługującym na wsparcie i bez własnej winy jęczącym w ręku lichwiarzy, pożyczał pieniądze, dajmy na to, na 12 od sta rocznie?
— Hm, zapewne, że taki bank byłby dobrodziejstwem.
— A widzisz pan! Otóż, kochany panie Stanisławie, chciałem pana prosić, ażebyś pan napisał artykuł, wykazujący konieczną potrzebę i pożyteczność takiego banku. Ale gorąco, jak to pan umiesz! Możesz pan także dodać, że grono obywateli, przejętych szczerą i bezinteresowną miłością ludu, powzięło myśl założenia takiej instytucyi, a nawet, „jak się dowiadujemy“, pierwsze kroki u rządu w tej mierze już są poczynione i potrzeba jeszcze tylko poparcia naszej ambasady w Krachenburgu. Możebyś pan tam co wspomniał o Władysławie, królu chłopków, i o Ludwiku XIV., który chciał, ażeby każdy chłop miał na obiad kurę w garnku...
— To jest, o Henryku IV. i o Kazimierzu Wielkim...
— Jak to, o Kazimierzu; przecież widziałem na obrazie Gersona, na którym król śpi, otoczony przez chłopków i chłopki, a w katalogu wyraźnie stało, że to król Władysław. Nawet cały obraz wygląda jakoś czerwono, jak gdyby malarz chciał wskazać, że to był król demokrata.
— Tak, ale królem Chłopów, kat exochen, zwano Kazimierza.
— To napisz pan już jak pan chcesz, i owszem, kat exochen, to brzmi bardzo dobrze — cytaty angielskie bardzo się prezentują w artykułach wstępnych.
— Tylko że ten będzie greckim...
— To jeszcze lepiej, to świadczy o wszechstronnej erudycyi autora. Tylko napisz pan koniecznie dziś jeszcze.
— Nie omieszkam, możesz pan być spokojnym.
W istocie, jakkolwiek Stanisław jakoś nie mógł uwierzyć w praktyczny skutek i w powodzenie banku, o którym dr. Mitręga mówił z takim zapałem, skomponował tego samego dnia jeszcze gorący artykuł, przedstawiający rzecz z jak najlepszej strony tak pod względem patryotycznym, jak i ekonomicznym i sławiący zasługę obywateli, którzy powzięli myśl tak zbawienną. Z miłości dla swego pryncypała, Stanisław nie szczędził cytatów w obcych językach, nie zapomniał także wspomnieć o Kazimierzu W. i Henryku IV., wykazując przytem, że myśl niesienia pomocy ludowi nie ma w sobie nic demagogicznego ani spekulanckiego, skoro powstała w sercu monarchów z Bożej łaski.
Dr. Mitręga był nad miarę zadowolonym. Kazał sobie wyjaśnić znaczenie wszystkich cytatów łacińskich, greckich, angielskich i francuskich i tak się przejął niemi, jak gdyby były utworem jego własnego geniuszu. Następnie porwał pierwszy egzemplarz Orędowniczki, który się wysunął z pod prasy, włożył go do kieszeni i zawoławszy Turpina, ruszył w jego towarzystwie na przedmieście, do dworku sekretarza Kluszczyńskiego.
Na ganku zastał pannę Natalię, od której się dowiedział, że „ojciec zaraz nadejdzie“. Usiadł więcna ławeczce i dla zabicia czasu rozpoczął rozmowę z panną sekretarzówną wyrazem żalu, że dawno już nie miał przyjemności jej widzieć.
— To pan raczej stajesz się rzadkością — odpowiedziała mu. — Ale nic w tem dziwnego: sprawy publiczne, literatura, a zapewne jeszcze i inne... jakże mam powiedzieć? zajęcia, nie zajęcia — myśli, afekta...
— Mówisz pani zapewne o sprawach serca. Co do tych, znam w redakcyi Orędowniczki kogoś, kogo właśnie te afekta ciągną w tę stronę raczej... i nie dziwię mu się wcale, lecz mu zazdroszczę.
— Nie rozumiem, o kim pan mówisz.
— Jak to, wszakże p. Wołodecki...
— P. Wołodecki! Co pan możesz mieć do zazdroszczenia p. Wołodeckiemu!
Słowa te powiedziane były w sposób, który w istocie stawiał p. Wołodeckiego w świetle mniej godnym zazdrości.
Dr. Mitręga bieglejszym był w dostrzeganiu takich subtelnych odcieni głosu, niż w innych naukach. Zresztą, od rana tak głęboko zajmował się kwestyami ekonomicznemi, że jak zwykle u ludzi mających umysł wytężony w jednym kierunku, sama z siebie nasunęła mu się myśl, że Zacierkiewicz jest wprawdzie bogatszym od Kluszczyńskiego, ale ma trzy córki, Kluszczyński zaś tylko jedną.
— Niewiele, zapewne, a przecież bardzo wiele — odparł bez namysłu.
— Na takiem stanowisku, jakie pan zajmujesz, i które pozwala panu obsypywać innych dobrodziejstwami, raczej p. Wołodecki mógłby panu wszystkiego zazdrościć. Wszak niedawno, czytałyśmy w dziennikach, jak szlachetnie pan postąpiłeś z dzierżawcami w swoich dobrach.
— O, ta bagatelka! — zawołał doktor, rumieniąc się naprawdę. — Wołodecki uparł się, ażeby o tem donieść w Orędowniczce. Opierałem się temu z początku, ale przekonał mię dowodząc, że dobry przykład zachęci innych obywateli do ofiar, które ocalić mogą wiele zacnych rodzin od ruiny ostatecznej. Moi dzierżawcy są zresztą moją bracią, bardzo dobrą i starą szlachtą.
Tą byli w istocie, w każdej karczmie bowiem siedział szlachcic, wywodzący się od Judy, który był synem Jakóba, który był synem Izaaka, który był synem Abrahama, który przyszedł z Ur, w ziemi chaldejskiej, w dolinę Jordanu.
— P. Wołodecki także ma panu wiele do zawdzięczenia.
— O, cóż znowu! Zresztą jest to bardzo dobry chłopak. niezmiernie wdzięczny, przywiązany do mnie i zdolny. Lubię go najlepiej ze wszystkich moich podwładnych.
Każda narzeczona wolałaby zapewne, ażeby jej narzeczony lubionym był przez swoich przełożonych, ale wolałaby jeszcze bardziej, ażeby ich wcale nie miał. W sposobie, jakim przemawiał dr. Mitręga, było coś upokarzającego dla niego, a tem samem, dla przyszłej jego towarzyszki życia. Dobrze jest być „dobrym chłopakiem“, ale niedobrze mieć protektorów, którzy konstatują w ten sposób protekcyonalny wobec panny, która jest przedmiotem wszystkich myśli „dobrego chłopaka“.
— To uznanie z pańskiej strony — rzekła panna Kluszczyńska — jest jedyną rzeczą, której można zazdrościć p. Wołodeckiemu.
— Przepraszam, znalazł on przecież gdzieindziej uznanie, godne zazdrości.
— Czy to kompliment, czy jest w tem co prawdy? — pomyślała panna Natalia — i rozważywszy rzecz nieco, zakonkludowała, że dr. Mitręga mówił prawdę, może nie chcąc, a może chcąc... Strategia i taktyka nakazują, jeżeli się jest w niepewności co do zamiarów przeciwnika, przedsięwziąć tak zwany forsowny rekonesans. Panna Natalia wraz z innemi córami Ewy posiadała intuicyjną znajomość strategii i postąpiła według jej prawideł.
— Kto sam znalazł uznanie takiej piękności, jak panna Gozdawicka, ten zapewne nikomu nic zazdrościć nie będzie i nie może.
— O-ho — pomyślał dr. Mitręga — to atak na dobre! Trzeba korzystać z pozycyi, którą można zatrzymać w rezerwie. — Kto wejdzie do ogrodu — dodał głośno smętnie — ażeby zerwać różę, królowę kwiatów, i dowie się, że już jest przeznaczoną komu innemu, ten rad nie rad kontentować się musi skromniejszym kwiatkiem, stokrotką czasem...
Głośne szczekanie Turpina przerwało rozmowę w tym interesującym punkcie. Powodem alarmu był sekretarz, który wracał do domu. Dr. Mitręga ukarał swego brytana surowo za jego niewczesną czujność, i postanowił przytem w duchu nie zaniedbywać żadnej sposobności zbliżenia się do panny Natalii. Ona ze swej strony postanowiła być jeszcze więcej oziębłą dla Stanisława, niż dotychczas, ale nie sprzeciwiać się matce w jej zabiegach polegających na sprawianiu i znaczeniu olbrzymiej ilości różnej bielizny i sreber stołowych. Wszak zwyczajem jest, że przedmioty tego rodzaju znaczone bywają jedynie cyframi panny młodej...
Po długiej konferencyi z sekretarzem, dr. Mitręga popędził wprost do swoich ciotek, w szczególności zaś do jednej z nich, pani Swatalskiej. Każdy czytelnik domyśli się zapewne powodu tej wizyty, jak niemniej i tego, że pierwsze słowa panny Szlachcińskiej na wzmiankę o Kluszczyńskich były, że kluska niedaleko odbiegła od zacierki, i że legumina jest zawsze leguminą. Te same względy atoli, które przemogły w pierwszym wypadku, okazały się tu zwycięzkiemi. Pani Swatalska postanowiła działać bezzwłocznie, a to tym razem bezpośrednio, tj. bez interwenyi ober-komisaryatu lub innej jakiej władzy.
Nim atoli przypatrzymy się temu działaniu, chronologia każe nam rozpatrzyć się w konferencyi dr. Mitręgi z sekretarzem Kluszczyńskim i w jej rezultatach.
— Cóż, panie te, panie tego, źle, panie doktorze dobrodzieju? — zagadnął pierwszy sekretarz, — Laputańczycy mieli interweniować w Golkondzie, i nie interweniują, a z zatargów między Dalekarlią a Peloponezem także ponoś nic nie będzie tego roku, bo już niebawem śnieg zacznie padać, choć to w Peloponezie... Dosyć, że znowu musimy czekać i czekać, a tymczasem przyznam się, że gazety nasze djabelnie nudne!
— Nudne, nudne! Oklepany frazes ludzi powierzchownie rzeczy sądzących!
— Ba, już bo nawet i Szturchaniec zaczyna to wytykać! Czytałeś pan numer dzisiejszy? Właśnie wyszedł!
— Miałbym też właśnie co czytać! Pijane halucynacye jakiegoś oczajduszy Języczkowskiego, który ma delirium tremens i skończy kiedyś w rynsztoku! Nam, panie sekretarzu, w których sercu i ręku spoczywa przyszłość kraju, potrzeba zapatrywać się poważnie na sprawę publiczną, nie zaś zbywać ją płaskiemi żartami. Przyszedłem właśnie w tym celu, ażeby pomówić na seryo z panem dobrodziejem i zasięgnąć jego doświadczonej i światłej rady w pewnej kwestyi niezmiernie ważnej i żywotnej, co do której mam projekt zupełnie już wypracowany i gotowy. Potrzeba mi tylko kogoś, co tak doskonale zna stosunki nasze wiejskie.
— O, znam je doskonale! Za młodych lat byłem wicesubstytutem zastępcy podinspektora niższej nad-rady okręgowej w Stawiczanach...
— Nie wątpiłem nigdy o wszechstronności wiedzy sekretarza dobrodzieja. Otóż przystępuję do rzeczy. Pierwszem naszem zadaniem jest oczywiście bezwzględna opozycya przeciw Chaocyi, na zasadzie braterstwa wszystkich ludów jaźwingowskiego pochodzenia, do których należą Milicyanie, Merchy, Horczkodrajowie i inne plemiona wsławione w dziejach i odznaczające się własną, odrębną cywilizacyą i wspólnością języka...
— O, tak, wspólnością języka! Ja sam z łatwościa rozumiem każdego Merchę, zwłaszcza, jeżeli mówi po koszamerdynersku. Ale co do tej opozycyi przeciw Chaocyi, to panie te, panie tego, trzeba nam ostrożnie... można narazić kraj na straty nieobliczone. Lat temu kilkanaście, ojciec tego właśnie Wołodeckiego, który jest u pana w redakcyi, stracił chleb i umarł w nędzy z powodu, iż kilku opozycyonistów wieczerzało i nocowało w jego domu, o czem oczywiście dowiedział się oberkomisaryat. Miałem sam wiele do cierpienia z tego powodu; wyobraź pan sobie, że mnie, wypróbowanego patryotę, mnie, śmiano podejrzywać o tajny donos w tej sprawie!
— Okropność! — zauważył dr. Mitręga, notując sobie wszakże ten fakt w pamięci. — Ale, nie oddalajmy się od przedmiotu. Jeżeli mówię o opozycyi, to o opozycyi legalnej, takiej np. w jakiej byliśmy stawiając kandydaturę Ciemięgi przeciw Bombogromskiemu.
— Brawo, taka opozycya, w to mi graj, panie te, panie tego!
— Spieszę do konkluzyi. Ażeby legalna opozycya była skuteczną, trzeba mieć masy za sobą, tj. lud wiejski. Tymczasem lud ten jest w ręku lichwiarzy żydowskich, z których go wyrwać potrzeba, i do tego też zmierza mój projekt Banku Filodemicznego, obliczonego na razie na 3 miliony, a z czasem, na 30 milionów i więcej kapitału.
Sekretarz aż potarł głowę, na którą mu pot wystąpiły spostrzegł, że nie ma na niej czapeczki, włożył ją tedy i zdjął natychmiast, trąc włosy coraz mocniej i wyrażając w całej postawie swojej najkompletniejsze osłupienie. Po chwili zaledwie zdołał powiedzieć:
— A... a... zkądże wziąć tyle pieniędzy?
— Tyle! — rzekł dr. Mitręga z uśmiechem. Sekretarz zdajesz się być mniej obeznanym z manipulacyami finansowemi?
— To jest... tak... do pewnego stopnia... lecz miliony, miliony!
— Miliony są tylko frazesem, nie jeden co niemi operuje, nie widział ich nigdy. Proszę mię posłuchać. Jest nas dziesięciu, dwunastu, dwudziestu. Tworzymy grono założycieli, subskrybujemy, powiadam: subskrybujemy, nie płacimy, razem 100.000 idealników, układamy statut i przedkładamy go do zatwierdzenia w Krachenburgu. Zatwierdzenie to mam już jakby w kieszeni, dzięki moim stosunkom z różnemi ambasadami, zawiązanym podczas ostatniej akcyi politycznej. Na zasadzie statutu wydajemy obligi dłużne, w sumie, przypuśćmy, jednego miliona. Obligi te sprzedajemy na giełdzie, po kursie, oczywiście, niższym od nominalnego np. 90 za sto. Używamy do tego ajenta, dyrekcyi jakiego, banku krachenburgskiego lub tp. Ten zastrzega sobie prowizyę 5 od sta, drugich 5 od sta zatrzymujemy sobie, jako należący nam się zysk założycielki. Mamy więc już 50.000 czyli połowę naszej subskrypcyi. Zostaje 800.000 idealników, które rozpożyczamy na 12, a z różnemi dodatkami, 20 od sta. Od nominalnego miliona, wyniesie to 200.000 rocznie, a ponieważ od obligów płacimy tylko 6 procent, więc zostaje nam rocznie 140.000 zysku od jednego miliona, a przeszło 500.000 od trzech milionów. Zysk więc wcale znaczny, nieprawdaż, a przecież jakie to dobrodziejstwo dla tego nieszczęśliwego ludu, który płaci żydom sto i dwieście nawet za sto, lichwy!
— Panie, to plan genialny, kolosalny! Ale czy to być może, czy to nie złudzenie?
— Oto jest drukowany projekt statutów, a oto formularz podania, na którym brak tylko podpisów założycieli.
— Więc... nie ma jeszcze żadnego założyciela?
— Cha, cha, to właśnie mój sekret. Nasza szlachta uroiła sobie, że bez niej nic zrobić nie można, i chciałaby wszędzie rej wodzić. Ma się rozumieć, że od kogo wychodzi inicyatywa, ten później ma większe prawo do prezesostwa, do nadzoru, do dyrekcyi itp. Otóż postanowiłem raz ukarać moich panów braci grandów i hidalgów, i pokazać im, że i bez nich, samem mieszczaństwem milicyjskiem czegoś dokazać można. Znajdzie się i dla nich miejsce, ale na szarym końcu. Dlatego też sekretarz dobrodziej jesteś pierwszym, przed którym cały mój projekt wyjawiam. Nie wątpię, że znajdziemy uczestników.
— Hoho! Dlaczego! Jest Abel, Bandura, Bykowski, Ceber, Cygański...
— Jakto, cała nasza „czerwona“ lista, i cała „zielona?“
— Cała! Cała!
— Skoro tak, to należy nam wybierać najpierw ludzi dyskretnych, a następnie i takich, którzyby nie wahali się ponieść pierwszych drobnych wydatków na koszta założenia, podróży do Krachenburga itd. Następnie, ja i sekretarz udamy się do Krachenburga, dopilnujemy osobiście sprawy i wrócimy na parę dni tylko, ażeby ukonstytuować się, wygotować obligi, i znowu: wio! po pieniądze. Tutaj tymczasem inni koledzy dobiorą nam roztropnych ajentów, których rozeszle się po prowincyi, ażeby wydawali promesy na zaliczki i pożyczki — i tak, najdalej za miesiąc, Bank Filodemiczny będzie w pełnym ruchu. Muszę jeszcze tylko zrobić uwagę, że prawo do zysków służyć będzie każdemu w miarę subskrybowanego udziału. Ja nie mogę w tej chwili subskrybować więcej jak 5000 idealników.
— Ja subskrybuję 20.000 tymczasowo, a potem, zobaczymy!
— A więc, dla przykładu, proszę! — Tu dr. Mitręga przysunął sekretarzowi arkusz starannie porubrykowany.
— Sądziłem, że pan doktor?...
— Jakto, już niedowierzanie? Wszak to jest dopiero arkusz prowizoryczny. Później dopiero sporządzi się akt notaryalny, formalnie i prawnie obowiązujący.
— Ach, dla Boga, wszak nie tak myślałem! Sądziłem tylko, że pan doktor, jako inicyator...
— Nigdy w świecie! na prezesa trzeba nam człowieka poważniejszego wiekiem, doświadczeniem i stanowiskiem, jak np. pan sekretarz dobrodziej!
— Kochany doktorze dobrodzieju!
Nastąpiły wzajemne uściski i zapewnienia przyjaźni, a po nich, podpisano arkusz. Plan, który w powyższej rozmowie wyłożyliśmy w głównych jego zarysach, znalazł licznych i chętnych adherentów. W lot subskrybowano całą sumę 100.000 idealników, sporządzono akt notaryalny, wybrano sekretarza Kluszczyńskiego prezesem, dra Mitręgę dyrektorem nowej instytucyi. Na kasyera zarekomendował członek nadzoru pan Bandura niejakiego Salewicza, młodego człowieka ze Stawiczan, a pan Kluszczyński zatwierdził go jako pochodzącego „z dobrego gniazda“, o czem nieco wiemy z listów pani Wołodeckiej do syna. Założyciele złożyli nawet w gotówce około 3000 idealników na „koszta przedwstępne“, w czem i dr. Mitręga figurował z wkładką 150 id. zastosowaną do swego udziału.
Wśród tego wszystkiego, Stanisław redagował coraz pilniej i zawzięciej Orędowniczką Wilkowską, całą rozśpiewaną obecnie w hymnaclj pochwały na Bank Pilodemiczny i na jego założycieli, prawdziwych, szczerych przyjaciół ludu, pełnych energii, zdolności itd.
Redagował, powiadam, Stanisław coraz pilniej i zawzięciej, cóż bowiem miał biedaczysko robić? Był narzeczonym — świadczył o tem pierścionek, zimny reflektor jego uniesień miłośnych. Świadczyła o tem i pani Kluszczyńska, ile razy bowiem pojawił się w dworku, pokazywała mu jakiś nowy przybytek do wyprawy Natalii. Ale niestety, nic więcej o tem nie świadczyło. Panna Natalia, gdy ją zastał w domu, nie mówiła z nim prawie nic, albo tylko półgębkiem — chciałem powiedzieć, półusteczkami. Najczęściej nie zastawał jej wcale. Nie pojmował, co się działo, czuł tylko instynktem, że jakieś nieznane coś wciska się nieprzełamaną zaporą między niego a jego ideał. Raz powiedziała mu to sama bez ogródki, ale jeszcze nie w formie rekuzy:
— Będzie zawsze między nami coś, co nas będzie rozłączać.
Myślał o tej swojej nieszczęsnej profesurze, o jej pretensyach — zdaniem jego słusznych — ażeby jej mąż miał stanowisko niezawisłe i poważne. Jednę tylko myśl odpychał ciągle, chociaż mu się uporczywie nasuwała, tę, że go Natalia nie kocha i nigdy nie kochała, że nawet w ogóle należy do osób nieumiejących kochać lub kochać się tak, jak jeszcze tu i owdzie młodzi ludzie praktykujący spóźnioną w drugiej połowie XIX stulecia poezyę w życiu, pojmują miłość.
Muszę tu zrobić jedną uwagę, i zastrzedz się przeciw jednej możliwej insynuacyi.
Uwaga moja jest tej treści, że uderzająco piękne panny, szczególnie dobrze wyrośnięte i rozwinięte, i posiadające duże, oryentalnego niemal blasku ciemne oczy, najmniej jakoś przystępne są temu uczuciu tkliwemu i porywającemu, dla którego wydają się jakby stworzone. Do tego stopnia, że gdybyśmy byli poganami, jak Grecy, w naszej mitologii Wenus byłaby nie osobą, ale osóbką, szczupłą często aż do przesady, i kwalifikującą się chyba jako figurynka gipsowa na biurko, a nie na posąg taki, jakiego szczątki wykopano w Melo.
Zastrzeżenie się zaś czynię niejako — mówiąc językiem prawniczym — „in aeternam rei memoriam“, na wypadek, gdyby niniejsza makulatura moja szczególnym trafem przechowała się do późniejszego czasu, i wpadła kiedy w ręce jakiemu badaczowi dawnych obyczajów. Powiedziałem, że w drugiej połowie XIX stulecia poezya jest spóźnioną, nie na czasie, i że mało kto praktykuje ją w życiu, chociaż wszystkie kosze redakcyjne świadczą o gwałtownej hyperprodukcyi poezyi pisanej. Należy to wszakże uważać jako modę równie przemijającą, jak inne. Są, a po nas zapewne pojawią się w większej ilości, ludzie umiejący kochać i nienawidzić, poświęcać się lub mścić, jednem słowem, żyć uczuciem nie odnoszącem się wprost do chleba powszedniego, a więc — poezyą. Konstatuję jedynie, że około r. 1880 Europa posiada bardzo mało tego towaru „na składzie“, i że popytu na niego wcale prawie nie ma.
Stanisław martwił się, mizerniał, pracował, i znowu się martwił. Przez dziwną jakąś reakcyę, twórcza strona jego umysłu, a więc strona niezawiślejsza nad inne, od woli ludzkiej, poruszała się na zupełnie innych torach. Pisał wiele i poza Orędowniczką, a wszystko co pisał, było pełnem swobodnego humoru, wolnego od goryczy i innych tego rodzaju exsudatów zawiedzionego serca. Szedł zwykle z grobową miną do przyjaciela swego, p. Smiechowskiego, poddawał się bez opozycyi i jęku jego szyderczym wycieczkom, a wysłuchawszy ich, wyjmował z kieszeni jakiś manuskrypt i dawał mu do czjtania. Władysław śmiał się wówczas serdecznie, do rozpuku, konfiskował manuskrypt i mówił, że musi go pokazać „Maryni“. Marynia, jak sobie może przypomni czytelnik, była to starsza córka państwa Smiechowskich, która niebawem miała już opuścić pensyonat. W jakiś czas później, Stanisław znajdował utwór swój ogłoszony drukiem, z podpisem autora, w jakiemś piśmie niepolitycznem, a jeszcze później, otrzymywał przez pocztę niespodziewane zupełnie honoraryum. Tak to zawsze prawie bywa prawdą, że smutni ludzie piszą najzabawniejsze rzeczy.
A panna Natalia?
O nią dowiadywać się musimy u pani Swatalskiej.
Pewnego razu, wśród najgorętszej „akcyi“ dotyczącej założenia Banku Filodemicznego, stanął przed dworkiem pp. Kluszczyńskich powóz (NB. najęta tak zwana „remiza“, wyglądająca jak ekwipaż prywatny), z którego wysiadł p. Mitręga, a w którym została jakaś niemłoda już pani. Na ganku była pani sekretarzowa i panna Natalia.
— Czy wstąpić po ciebie, Maniu? — zawołała dama z powozu.
— Jeżeli ciocia łaskawa, prosiłbym za godzinkę.
Ciocia pozdrowiła grzecznie obie panie na ganku, skinęła ręką siostrzeńcowi i odjechała. Za godzinkę trwającą około 10 minut wróciła. Manio konferował w najlepsze z Ablem, Bandurą, Bykowskim, Cebrem, Cygańskim i t. d. o planach finansowania obligów Banku Filodemicznego na giełdzie w Krachenburgu, musiała więc ciocia poczekać. Grzeczność nakazywała prosić ją, żeby wysiadła. Że wysiadła natychmiast, o tem nie wątpi zapewne nikt, kto się domyślił, że cały manewr ułożony był z góry. Nietylko wysiadła, ale piła wodę z konfiturami, a później kawę, i nie przestawała wynurzać radości, że ma przyjemność poznać dom, o którym Manio zawsze z największym tylko zachwytem wspomina. Chociaż młodzi ludzie zawsze w takich razach skłonni bywają do przesady, ciocia musi zarzucić Maniowi, że jeszcze nie dosyć pięknych rzeczy naopowiadał jej o tym domu, a w szczególności o pannie Natalii? Gdzie on miał oczy? Co to za porównanie z pewną panienką, z którą go, między nami mówiąc, swatano, gdybym ja (ciocia) nie była założyła stanowczego veto. Czy panna Natalia będzie na kursach? (N. B. końskich, nie giełdowych.) Nie, bo mama zbyt jest zajętą gospodarstwem. Ach, gdyby mama pozwoliła, ciocia przyjechałaby po pannę Natalię — bo także czuje się osamotnioną, z powodu, że siostra jej, panna Klotylda z Komerażowic Habdank Siebenzwetschk-Szlachcińska (piszemy się Siebenzwetschk, po Wielkim Mistrzu Krzyżackim Siebenzwetschku, który był naszym przodkiem po mieczu[1]) — obawia się przeciągów, a te na kursach mają być tak wielkie, że często dżokieje a nawet panowie, spadają z koni. Mama przyjmuje propozycyę z wdzięcznością; dlaczego Natalia nie ma się zabawić? Natalia jest tedy na kursach, w ekwipażu pani Swatalskiej. Przedstawiają jej jakiegoś starego barona, który ogląda ją tak ciekawie, jak gdyby była folblutką wyprowadzoną na sprzedaż. Turpin dr. Emanuela wpada na arenę między ścigające się konie. Rotmistrz baron von Mordelement okłada go szpicrutem, p. Emanuel przysięga (w ekwipażu), że jutro o wschodzie słońca zgładzi rotmistrza kulą z tego świata. Ciocia chce mdleć, Natalcia ze łzami w oczach błaga p. doktora, ażeby się uspokoił — dr. Mitręga wspaniałomyślnie darowuje życie Mordelementowi.

Tak tedy, panna Natalia jest accaparée przez p. Swatalską, bywa u niej w domu, towarzyszy jej po kwestach, po zebraniach na cele dobroczynne. Nie słyszy nic, jak tylko: „nasz kuzyn hrabia X. i nasz kuzyn baron Y.“ „Ta nudna Jej Łaskawość, ober-komisarzowa hrabina Koniecpolska, ambetuje mię swoim kreszem“. „Książę chaocki Childeryk mówił mi: savez-vous, chère comtesse, znałem jednego Siebenzwetschka w Honolulu na dworze królewskim, aber das war ein ausgelassener Patron“. „Manio dojdzie do wielkich rzeczy, bo ma ogromne talenta i znakomite koneksye. Hr. Koniecpolski powiedział mu na wyścigach, ażeby nie zapomniał przyprowadzić żonę na pierwszą recepcyę, skoro się tylko ożeni“. (NB. recepcye u ober-komisarza bywają nie przyprowadzane, ale proszone.) — Widzimy z tego, że pauna Natalia bawi się, ale w duszy jest smutną. Stanisław bawi drugich, a w duszy jest jeszcze smutniejszym. Na tej sytuacyi psychologicznej kończymy rozdział.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.
  1. Pomimo celibatu? P. zecera.