Dziwne karyery/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Dziwne karyery
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII,

w którym Ober-komisaryat Wilkowski zaczyna wpływać na to, czy Numa pójdzie za Pompiliusza.

Od dłuższego już czasu Wilków oswoił się był z myślą, że panna Natalia Kluszczyńska idzie za mąż: „Za jakiegoś literata“, dodawali niektórzy z lekceważeniem, inni zaś tym tonem, jakim młodzież szkolna na zapytanie katechety opowiada dogmat o Trójcy Przenajświętszej, t. j. z głęboką wiarą, a bardzo niegłębokiem zrozumieniem rzeczy. Z matrymonialnego punktu widzenia, literatura należała bowiem w Milicyi do wartości, zupełnie nie notowanych na giełdzie, i nie było wypadku, ażeby literat jako taki zdołał uniknąć niedogodności, połączonych z celibatem. Żonaci autorowie byli albo byłymi dzierżawcami dóbr, którzy pożenili się nim do reszty stracili na posesyi, albo też przed ożenieniem się otrzymali posadę w ober-szpitalnictwie, w jakim banku i t. p. Umysł milicyjski mógł wyobrazić sobie panią sekretarzowę, panią oficyałowę, panią profesorowę, panią kasyerowę, panią kanceliścinę nawet, ale pani „literatowa“ była czemś równie niemożliwem, jak parzysty pierwiastek ujemnej ilości.
Może po części z tego właśnie powodu, jakkolwiek Wilków oswoił się był powoli z tą myślą, nie oswoili się z nią jeszcze ani Stanisław, ani panna Natalia. Nieraz gdy rzucił okiem na serdeczny palec u lewej swojej ręki, na którym miał pierścionek z ametystem, dany mu przez pannę Natalię w zamian za inny, brylantowy, który ośmielił się jej ofiarować młody współpracownik Orędowniczki, sądził, że marzy, i musiał dopiero odtwarzać w swojej pamięci różne niezaprzeczone fakta i okoliczności, ażeby doznać owej wpół radośnej, a wpół tęsknej senzacyi, którą poeci mieszczą w sercu, a której siedzibą, jak powiedziałem, jest błona żołądkowa. To też pierścionek ten był dla niego nieocenionym skarbem. Lubił, gdy kto spostrzegł jego fason — zbyt wyraźnie niewieści, by nie dał powodu do różnych komentarzy, miłych sercu młodziana. Wieczorem, nim usnął, zwykł był całować nieczuły kamień, a ilekroć się budził, mimowoli chwytał się prawą ręką za lewą, ażeby się przekonać namacalnie o rzeczywistości swego szczęścia. Nie śmiałbym utrzymywać, że pierścionek Stanisława był przedmiotem równego fetyszyzmu ze strony panny Natalii, ale nosiła go zawsze, bo brylant był ładny i dobrze oprawiony. Zresztą obchodziła się dość dobrze ze swoim przyszłym poddanym. Pozwalała mu prowadzić się wraz z matką do teatru, ile razy chciał, co, nawiasem powiedziawszy, stanowiło niemałą pozycyę w budżecie literackim, bo Stanisław, jako dziennikarz, nie chciał nadużywać uprzejmości dyrekcyi i najczęściej kupował loże. Mniej powodzenia miały jego próby literackie. Jeszcze pół biedy było z tłumaczeniami z Horacego i Anakreonta, których dokonał był kilka dawniej i które teraz uzupełnił i wydał drukiem w ozdobnym tomiku. Ale stało się, co najczęściej bywa w takich razach, Stanisław dopuścił się napisania dramatu, wprawdzie tylko w trzech aktach, ale osnutego na tle patryotycznem. Publiczność obsypała go oklaskami; wołano autora; autor umierający z nieśmiałości i zakłopotania, pojawił się, prowadzony za rękę przez dyrektora i wykonał odpowiednią ilość uniżonych ukłonów. Postęp obszedł się wspaniałomyślnie z utworem pisarza, należącego do przeciwnego obozu; rozebrał wszystkie jego zalety i nie szczędził mu pochwał. Tylko panna Natalia milczała i o całości przedstawienia, równie jak i o szczegółach onego, nie znalazła do powiedzenia nic więcej, jak tylko to:
— Czy to hrabianka Gozdawicka była w tej loży, w której znajdował się p. Mitręga?
— Tak jest. Jakże pani znajduje moją sztukę, czy bardzo nudna?
— Znajduję... że powinna pudrować włosy, bo mają odcień wcale niepiękny. Nie do twarzy jej także w różowym kolorze.
— Jakto, mojej sztuce?
— Ej, ktoby tam mówił o takich nudziarstwach. Mówię o pannie Gozdawickiej.
Stanisław westchnął. Co mu po wszystkich tryumfach autorskiej miłości własnej, skoro ta, na której zdaniu najwięcej mu zależało, nie chciała ich z nim dzielić. Ukarał się, cofając swój dramat z repertoaru, pod pozorem zmian, które w nim zrobić zamierza.
Innym znowu razem panna Natalia dała bardzo wyraźnie do zrozumienia Stanisławowi, że podziela milicyjski sposób zapatrywania się na literaturę jako na źródło chleba powszedniego, w czem zresztą miała słuszność i ona, i mieli ją Milicyanie. Najlepiej byłoby, gdyby literatura i sztuka mogły być jedynie źródłem sławy, a nie potrzebowały dostarczać wyznawcom swoim tak prozaicznej rzeczy, jak chleba.
Stanisław polubił był swój nowy zawód i poświęcał mu się z zapałem. Nieprzychylny sąd panny Natalii dotknął go boleśnie.
— Więc sądzisz pani...? — rzekł skonfundowany.
— Sądzę, że z dwojga złego wolałabym już, abyś pan był profesorem. Zawsze to coś pewniejszego.
— Niebardzo, jak tego miałem przykład.
— Przynajmniej nie miałbyś pan żadnych zobowiązań wobec pana Mitręgi, i nie powtarzałbyś wciąż, że jest pańskim dobrodziejem!
„Pan i pani“, to tytuły dość sztywne między narzeczonemi, ale Stanisław nie mógł zdobyć się na odwagę i prosić Natalii o zmianę w tej mierze. Smiechowski miał najzupełniejszą słuszność, utrzymując, że młody jego przyjaciel posiada wszelkie kwalifikacye na męża, zostającego pod pantoflem żony. I tym razem jedno jej słówko wystarczyło, aby go skłonić do wysileń w celu odzyskania utraconej posady.
Królewski ober-komisarz Milicyi i Landweryi powrócił był oddawna do Wilkowa, jemu tedy postanowił nasz bohater przedłożyć swoją sprawę. Prosił o audyencyę, którą uzyskał bez wielkich trudności. Ma się rozumieć, że nim był przypuszczonym do oglądania twarzą w twarz tego dygnitarza, ten ostatni przywołał poprzednio swojego sekretarza, który nosił za nim w portfelu jego ober-komisarski rozum stanu i talenta administracyjne, równie jak dawniej giermkowie nosili za rycerzami ich zbroje i miecze. Ten zdał sprawę, co zacz jest Wołodecki i o co może prosić, a co mu można odpowiedzieć. Na nieszczęście sekretarz ten pod nieobecność ober-komisarza, stał się był sprawcą dymisyi, danej Stanisławowi, i nie mógł tedy dać o nim korzystnej informacyi.
Grandowie milicyjscy są po największej części w istocie grandami, t. j. ludźmi nadzwyczaj słusznego wzrostu. Baron Koniecpolski, rzeczywisty tajny podczaszy, kawaler orderu Srebrnego Niedźwiedzia, i ober-komisarz Milicyi i Landweryi, należał do ich rzędu, a nawet przewyższał ich po części o parę centymetrów. Przyjął on Stanisława ozięble i z góry, t. j. z pełnej wysokości dwóch metrów. Z bijącem sercem bohater nasz opowiedział mu swoją historyę.
— Dobre to wszystko — rzekł Jego Łaskawość — ale panowie szerzycie między młodzieżą zasady bezwyznaniowe, czego na żaden sposób cierpieć nie można.
— Wasza Łaskawości, przedmiot, który wykładałem, nie ma przecież nic wspólnego z religią!
— A... a jakiż to przedmiot?
— Wykreślna geometrya.
— Hm, więc pańskiem zdaniem wykreślna geometrya nie ma nic wspólnego z religią? To bardzo źle. To bardzo niedobrze. Wychowanie młodzieży musi opierać się na zasadzie religijnej. Religia jest fundamentem rodziny, społeczeństwa i państwa, i... i... fundamentem wszystkich nauk.
— Ale geometrya wykreślna...
— Nie powinna także wykreślać nic sprzecznego z naukami kościoła. Pan miewałeś także odczyty popularne?
— Jeden, o rozbiorze widma słonecznego.
— A czy widma mają co wspólnego z geometryą wykreślną? Dlaczego pan nie zostałeś w obrębie swojego przedmiotu?
— Wasza Łaskawość raczy zważyć, że do odczytów popularnych wybiera się przedmioty, mogące obudzić zajęcie powszechne.
— Nie powinno się wybierać przedmiotów, które szerzą pojęcia bezwyznaniowe. W odczycie swoim powiedziałeś pan (tu J. Ł. pan ober-komisarz zajrzał do notatek, które miał na stoliku, i ciągnął dalej z tryumfującą miną), że słońce z czasem wypali się i wystygnie. Tego rodzaju zasady są zupełnie niezgodne z bezpieczeństwem państwa, ze spokojem i porządkiem publicznym, i z religią. Co pan masz na to do powiedzenia?
Na tę interpelacyę, wygłoszoną bardzo ostro, bohater nasz zmięszał się do reszty.
— Zapewne — rzekł jąkając się — że... gdyby słońce wystygło, to...
— To co? mów pan, mów!
— Byłoby... bardzo zimno...
— A widzisz pan! i poco to głosić podobne nonsensa! Zresztą, być może — dodał, przypatrując się skruszonemu expedagogowi, który nie wydawał się człowiekiem zbyt niebezpiecznym dla państwa i społeczeństwa — być może, iż postąpiono z panem zbyt surowo. Zobaczymy, co się da zrobić.
Tu nastąpiło owe majestatyczne skinienie ręki, którem kończą się wszystkie posłuchania. Stanisław ukłonił się głęboko i wyszedł, nie wiedząc, jaki skutek odniosła uniżona jego prośba o cofnięcie dymisyi. My wszakże, którzy tylko duchem obecni jesteśmy w sali audyencyonalnej, pozwolimy sobie zabawić tam jeszcze chwilkę.
— Panie Giermecki! — zawołał Jego Łaskawość. Sekretarz ober-komisaryatu pojawił się na to wezwanie.
— Wasza Łaskawość rozkaże?
— Ten Wołodecki nie wydaje mi się tak podejrzanym, jak go przedstawiono. Powiadasz pan, że pisuje do gazet?
— Ma nawet bardzo dobre pióro.
— Zanotuj mi pan to; może będzie można zrobić co z tym fantem. Cóż tam więcej?
— Zacierkiewicz czeka...
— Jaki Zacierkiewicz?
— Ten, któremu Wasza Łaskawość kazałeś przyjść, gdy była tutaj pani Swatalska.
— Aha, ten fabrykant spirytusu! Dobrze, dobrze, niech wejdzie.
Wszedł pan Zacierkiewicz z miną niezbyt pewną siebie. Każdy fabrykant spirytusu może mieć dobre i czyste sumienie, ale mieć go nie musi wobec reprezentanta władzy. Pan Zacierkiewicz, otrzymawszy wezwanie, ażeby się jawił wobec p. ober-komisarza, już od dwudziestu czterech godzin porównywał w duchu ilość wykazanego i opodatkowanego zacieru w swoich gorzelniach, rozmiary kadzi, kotłów i t. p. z ilością wypędzonego spirytusu, i nie czuł się pewnym, ażali bystre oko zwierzchności nie odkryło tam jakiej rażącej dysproporcyi. Czuł ztąd pewien niepokój duszy i doznał tem przyjemniejszego rozczarowania, gdy Jego Łaskawość powitał go poufałym i uprzejmym tonem:
— A, pan Zacierkiewicz! Cieszę się bardzo! Niech pan siada, panie Zacierkiewicz!
Pan Zacierkiewicz usiadł.
— Pan masz znaczny majątek?
— Ot tak, przy pomocy Bożej, uzbierało się parękroćstotysięcy.
— I córki?
— Trzy.
— Hm, hm — wartoby pomyśleć o zięciach!
— Moje córki są jeszcze bardzo młode.
— Ale zawsze najstarsza będzie już miała...
— Lat szesnaście.
— To właśnie pora najlepsza, ażeby pannę wydać za mąż.
— Być może, skoro Łaskawość Wasza tak twierdzi; ale ja się nie spieszę.
— Bo to widzisz pan, chciałem właśnie pomówić z panem w tym interesie. Jest tu jeden młody człowiek, którym ja się poniekąd interesuję... to jest, którego mi z pewnej strony gorąco polecono. Z bardzo dobrej familii, prawie baron... niejaki pan dr. Mitręga.
— Znam go. Ale jakiż związek...
— Związek! Właśnie mi chodzi o związek. Proszę pana o rękę pańskiej córki dla p. Mitręgi. Cóż pan na to?
— Wasza Łaskawość, moja córka nie dla p. Mitręgi, ani p. Mitręga nie dla mojej córki. Prawie baron, niech się żeni z prawie baronówną, a ja moją córkę wydam za gorzelnika.
— Cóż pan masz przeciw p. Mitrędze? Mówiono mi, że jest szalenie zakochanym w pannie Zacierkiewicz!
— Nie musi być tak bardzo zakochanym, bo widział ją wszystkiego raz w życiu i przyszedł oświadczyć mi się o nią, gdy dostał kosza od panny hrabianki Gozdawickiej. Mam zaś przeciwko niemu to, że jest hołyszem i próżniakiem, i że żeni się z moją córką chyba na to, ażeby roztrwonić, co ja ciężko zapracowałem.
— Więc pan odmawiasz?
— Stanowczo.
— Ha, no, cóż robić! Żegnam, panie Zacierkiewicz!
— Ścielę się do stóp Waszej Łaskawości.
Wyszedł pan Zacierkiewicz, a Jego Łaskawość mruknął  coś pod nosem o... niekoniecznie błogosławionych babach, które mu nie dały spokoju.
— Zresztą, zrobiłem co mogłem; nie mogę przecież zmusić go przez żandarmeryę, ażeby wydał swoją córkę za tego jakiegoś Mitręgę.
Mimo to, Jego Łaskawość w gruncie był bardzo zdumionym, że taki gorzelnik, jak Zacierkiewicz, mógł odmówić ręki swojej córki młodemu człowiekowi, w którego imieniu on sam o nią prosił.
Niemniej zdumionym będzie zapewne także i łaskawy czytelnik, dowiadując się, że ober-komisarz Milicyi i Landweryi raczył interweniować w tym wypadku na korzyść pana doktora, którego dotychczas widywaliśmy zawsze w sferach, tak mało mających łączności z reprezentacyą Chaocyi, jak hr. Albin Skirgiełło. Kilka słów wystarczy na wytłumaczenie tej zagadki.
Doktor Mitręga, jak większa część ludzi, posiadał, jak wiemy, małą tylko cząstkę tej ziemi, która nam jest przeznaczoną na mieszkanie i na wyżywienie, ale natomiast, również jak wielka część ludzi, posiadał zastanowienia godną ilość ciotek. Nie wiem, czem to się dzieje, ale to pewna, że żaden członek rodziny nie zwykł pojawiać się w tylu naraz egzemplarzach, co ciotka. Ztąd nic dziwnego, że dr. Mitręga, posiadając w każdym zakątku Milicyi najmniej po jednym egzemplarzu, miał ich dwa w samym Wilkowie, gdzie koncentruje się wszystko, co Milicya ma najlepszego, a zatem i ciotki.
Były to dwie niemłode już osoby, panna Klotylda Szlachcińska i młodsza od niej nieco pani Róża Swatalska. Mieszkały razem, miały wspólną kucharkę, wspólną pokojówkę i wspólnego lokaja w czarnym liberyjnym fraku z białemi cynowemi guzikami, ale nie wynika ztąd bynajmniej, ażeby między niemi panowała zupełna harmonia. Owszem, w teoryi i w praktyce zachodziły tam różne dyagonalne czy dyametralne — lub według purystów, przekątne lub średnicowe — różnice zdania. W teoryi, panna Klotylda przesiąkniętą była nawskróś zasadami arystokratycznemi, a to na mocy najpierw swojego urodzenia i różnych koligacyj, a potem z powodu, iż większą część życia przepędziła jako rezydentka w różnych spokrewnionych z nią lub niespokrewnionych domach grandów milicyjskich lub takich hidalgów, którzy mając granda w liczbie dalszych swoich kuzynów, pilniej jeszcze od grandów przestrzegają tej różnicy stanów, jaką tworzy urodzenie. To było nawet powodem, że zmuszony jestem nazywać ją „panną Klotyldą“, jakkolwiek może za młodu przyroda nie poskąpiła jej była swoich darów. Ale niechaj najpiękniejsza panna pojawia się zazwyczaj w jednym i tym samym salonie i powozie, w jednej i tej samej loży i t. p. z dziedziczką znaczniejszej fortuny, a serca wielbicieli jakimś dziwnym instynktem wiedzione zwrócą się zawsze odrazu w tamtą stronę, i każda rezydentka, jako podejrzana o bezposażność, zostaje zwykle starą panną. Pani Róża natomiast wyszła za mąż jeszcze z rodzicielskiego domu, za człowieka niezbyt świetnej paranteli, i już dla samej konsekwencyi spierała się zawsze z panną Klotyldą zawzięcie, że antenaty, herby i t. d. są zupełnie niepotrzebnym balastem w życiu.
W praktyce znowu, Piduś, pincz pani Swatalskiej, nie umiał nigdy wejść w przyzwoity modus vivendi z Minionką, koteczką panny Klotyldy. Grdy pojawiła się na podłodze lub na innem miejscu dla niego dostępnem, kudłał jej prześliczne jedwabne futerko, a gdy się schroniła cokolwiek wyżej, otrzymywał od niej tak srogie napomnienie pazurkami, że jęki jego budzić musiały współczucie wszystkich serc, nieprzejętych bezwzględną stronniczością dla rodzaju kociego. W pierwszym wypadku, panna Klotylda karciła srodze Fidusia rączką od parasolki, w drugim, pani Róża narażała swoje pulchne rączki na pazurki Misionki — w każdym zaś, stronnictwo Fidusia cierpiało.
Mściło się ono natomiast w innym kierunku. Panna Klotylda była szczupłą, skłonną do bólu zębów, do reumatyzmów i do innych cierpień, których powodem bywają przeciągi. Dostawała ich nawet przez sympatyę, jeżeli np. spostrzegła, że w domu po drugiej stronie ulicy okna i drzwi otwarte były na przestrzał. Pani Róży natomiast, osobie bardzo dobrej tuszy, brak było wiecznie powietrza, i ztąd kwestya otwierania i zamykania okien i drzwi stanowiła często przedmiot zawziętych sporów, rzadko wychodzących na korzyść całości szyb i na tryumf stronnictwa Minionki. Wiadomo bowiem, że gdyby okno zamknięte było przez cały tydzień, a raz tylko na kwadrans, niepostrzeżenie zostało otwartem, to w połączeniu z dziurką od klucza lub inną szparą w drzwiach może ono wywołać cały szereg objawów reumatycznych. Takiemu to podstępnemu otworzeniu okna przez mścicielkę Fidusia, zawdzięczała panna Klotylda, że kilka dni swojego żywota zmuszoną raz była przepędzić na stołeczku, który stał przed fortepianem i obracał się naokoło swej osi — dostała bowiem postrzału w szyi i nie mogła obrócić głowy, którędy chciała, podczas gdy pilne baczenie na wszystko, co się działo dokoła, należało do zwyczajów, od których nie zwykła była odstępować. Stało się atoli tak, że stołek, wystawiony w ten sposób na kilkodniową próbę, zaśrubował się w końcu na śmierć, i przyśrubował suknię panny Klotyldy, i to właśnie w chwili, kiedy ani pani Róży, ani lokaja, ani pokojówki, ani kucharki nie było w domu, i kiedy panna Szlachcińska zwykła była układać się do poobiedniej drzymki. Można sobie wyobrazić przykre położenie dobrze urodzonej panny, zmuszonej spać z takim podrzędnym utworem kunsztu stolarskiego, bez ratunku do niej przytwierdzonym. Przyszło ztąd do jednej z tych scen, do jakich często przychodziło między siostrami — ale nie opisuję ani tej, ani innych, ponieważ w takich razach anielskie przymioty płci pięknej bywają najczęściej bardzo przyćmione, a talent jej krasomówczy objawia się raczej enegią, niż skrupulatnem doborem wyrazów. I bez tego już zarzucają mi, jakobym był zasadniczym nieprzyjacielem kobiet — ja, który właśnie nie mogę znieść mężczyzn, tej rasy pełnej fałszu, zdrady, samolubstwa i wszystkich innych złych przymiotów!
Przeciwnie, pospieszam dodać, że była kwestya, w której pani Róża i panna Klotylda najzupełniej się zgadzały. Jedna i druga powtarzała zgodnie, że potrzeba koniecznie ożenić „Mania“, to jest dr. Emanuela Mitręgę. Jeżeli bowiem rzadkością jest, ażeby ciotki umierały i robiły siostrzeńców swoimi spadkobiercami, to natomiast najczęściej starają się one o to, ażeby ich ożenić. Zamężne, jako zasadnicze zwolenniczki małżeństwa, niezamężne, a tem samem nieprzychylne takim związkom, przez złość do rodzaju męzkiego w ogóle, rozumując tak: Jeżeli ja nie mogłam dać się w znaki żadnemu z tych wąsatych potworów, to niechaj przynajmniej druga pomści się za mnie.
Bardzo to więc dobrze było przyjętem, zwłaszcza przez pannę Klotyldę, gdy „Manio“ oświadczył, że zrobiwszy u wód w Solance znajomość hrabstwa Gozdawickich, zamierza zrobić im wizytę w zamiarze starania się o rękę starszej hrabianki. Wizyta taka niekoniecznym bywa wynikiem znajomości zrobionej u wód, owszem lepiej jej nawet nie robie? jeżeli się nie dozna specyalnej zachęty w tym kierunku, a nawet ogólnikowego zaproszenia zrobionego u „wód“, nie należy brać na seryo. W kąpielach ludzie często nudzą się i zmuszeni są przestawać z pierwszym lepszym, który się nawinie, w nadziei, że będzie miał tyle taktu i nie dopuści się później w mieście impertynencyi kłaniania się paniom na ulicy albo zbrodni przekroczenia za wysokich dla niego progów. Dlatego też część wielkiego świata, mająca mniej dobre wyobrażenia o takcie pospólstwa, wyjeżdża zwykle do kąpiel zagranicznych, bo tam zrobione znajomości urywają się same przez się, wraz z wyjazdem. Nie wiem, jakiego zapatrywania się byli państwo Gozdawiccy, ale to wiem autentycznie, że pierwsza wizyta dra Mitręgi przyjęta była z tą formalną i odmierzoną grzecznością, po której czujesz, ile centymetrów jej dostaje ci się w udziale, druga podobnież, trzecia nakoniec skończyła się na oddaniu karty wizytowej, a zbliżenie się w parku miejskim i w loży teatralnej, wydało rezultaty jeszcze mniej zachęcające.
Pomimo to, wyprawiono ciocię Klotyldę na zwiady do państwa Gozdawickich, i wywiązała się po mistrzowsku z powierzonej jej misyi. Mówiła wiele o swoim siostrzeńcu, o jego wysokich koneksyach familijnych przez tę babkę i tamtę prababkę, o wielkiem stanowisku, jakie sobie zdobywa w świecie politycznym, o nierozerwanej przyjaźni, jaka go łączy z hr. Skirgiełłą. Cały ten atak, jakkolwiek zręczny, wywołał atoli tylko uwagę, zrobioną nie wiem już, przez hrabiego, czy przez hrabinę, że skoro rzeczy tak się mają, to Albin powinienby dać panu Mitrędze jaką dobrą posadę w rozległych swoich dobrach.
Tymczasem nastąpiło opisane w poprzednich rozdziałach zakończenie akcyi politycznej, i wyjazd hr. Skirgiełły za granicę na czas nieograniczony. Z całej akcyi pozostała dr, Emanuelowi tylko problematyczna własność Orędowniczki, szpaków i Marcina; z przyjaźni z hr. Skirgiełłą zaś został mu olbrzymi brytan, dar p. Albina, który był odtąd nieodstępnym jego towarzyszem, nazywał się Turpin, na cześć sławnego rozbójnika angielskiego, i był postrachem Fidusia, a przyczyną rozmaitych nerwowych chorób Hinionki. Dr. Emanuel ukarał atoli przykładnie Turpina za popłoch, którego stał się powodem, i wyłożył tak wymownie zły stan swoich aspektów i nieurodzaj, którym dotknięte zostało Wielkie i Małe Znikło z Niebywałami i Wulką Niebywalską, że ciocia Klotylda przedsięwzięła rozpocząć operacye na nowo, i tym razem, bez formalnego oblężenia i wyłomu, wprost przypuściła szturm do pp. Gozdawickich.
Jaki był skutek, tego łaskawy czytelnik domyśli się z łatwością, jeżeli mu powiem, że odtąd kto chciał i kto nie chciał dowiedzieć się mógł i musiał od panny Szlachcińskiej i od pani Swatalskiej, że Gozdawiccy zadłużeni są wyżej uszu, że panny nie będą miały ani grosza posagu, i że w dodatku starsza nawiedzona jest rozmaitemi ukrytemi defektami, które według kodeksu cywilnego mogą być nawet powodem separacyi.
Trzeba było koniecznie poszukać Maniowi „co innego“, a na zasadzie poczynionych pierwszych doświadczeń, potrzeba było wbrew protestom panny Klotyldy zejść o parę stopni niżej w aspiracyach matrymonialnych. Panna Klotylda zresztą sama zmuszoną była przyznać, że nie żona mężowi, ale mąż żonie daje nazwisko. Pani Róża zaś spostrzegła była od pewnego czasu w Wilkowie ekwipaże bez herbów, ale zaprzężone doskonałymi końmi, panią i panny w eleganckich toaletach, w towarzystwie guwernantki, i zbadała, że wszystko to należy do rodziny niejakiego Zacierkiewicza, właściciela kilku fabryk spirytusu i wielu innych rzeczy bardzo intratnych. Panna Klotylda protestowała, i oświadczyła kategorycznie, że nie zniesie siostrzenicy, którą czuć niedogonem — czemu zresztą przeczę jak najmocniej, sam bowiem znałem córkę właściciela browaru, którą czuć było werweną, a nie drożdżami. Pani Róża odparła, że hidalgowie i grandowie trudnią się także pędzeniem wódki, zrobiła co do aromatu pewne porównanie między panną Zacierkiewiczowną a panną Gozdawicką, które wypadło na niekorzyść tej ostatniej, i które pomijam, jako nieestetyczne i nienależące do rzeczy, i poleciła nakoniec Maniowi, ażeby się starał o znajomość z panem Zacierkiewiczem.
Zrobienie tej znajomości nie było trudnem. Pan Zacierkiewicz zwykł był zachwalać w inseratach Orędowniczki doskonałość swojego spirytusu i rozmaitych jego postaci i przetworów, jako też olbrzymie rozmiary swoich fabryk. Poznawszy się z nim w biurze, gdzie przyjmowano ogłoszenia, pan doktor-redaktor powiedział mu, jak mocno zajmuje się przemysłem krajowym i objawił chęć zwiedzenia jego zakładów. Pan Zacierkiewicz był z tego bardzo zadowolonym, i oświadczył nawet gotowość przysłania koni po pana redaktora. Dr. Mitręga odparł atoli, że przybędzie własnym ekwipażem. Marcin musiał tedy w chwilach wolnych od czynności dziennikarskich wyglancować uprząż i odświeżyć dorożkę, i dostał nowy kapelusz z galonem, nowy czerwony kołnierz do starego migdałowego surduta, nowe rękawiczki, i co najważniejsza, nowe buty ze sztylpami, który to artykuł wymagał u niego właśnie odnowienia w sposób aż nadto widoczny. Po ukończeniu tych przygotowań, zamknięto Turpina w biurze redakcyjnem, mimo opozycyi ze strony pana Kosturskiego, który zwykł był używać tego zacisza w celach siesty popołudniowej, i dr. Mitręga udał się do fabryki spirytusu, przyległej do willi pana Zacierkiewicza. Fabrykant przyjął go nader uprzejmie, oprowadzał go po wszystkich schodkach i zakamarkach wyjaśniał mu rozmaite sposoby produkowania, dystylowania odczyszczania itp. spirytusu, nie darował mu ani jednego kotła, ani jednego alembiku, talerza pistorjuszowego, aparatu chłodzącego itp., a następnie zaprosił go na obfite śniadanie, skropione winami reńskiemi i francuskiemi, których aromat bardzo mile odbijał od zabijającego odoru fuzlowych olejków w gorzelni. Pan redaktor oświadczył się z chęcią poznania „szanownej pani dobrodziejki i całej szanownej rodziny“, i temu życzeniu jego stało się zadość. Rozmawiał z panią, z guwernantką, z panienkami, i podobał im się wcale.
Po tygodniu, nastąpiła druga wizyta, a po tej, pani Róża uchwaliła, że z gorzelnikiem nie ma co robić wielkich ceremonij, i że Manio może już wystąpić z deklaracyą swoich zamiarów. Manio wystąpił z deklaracyą. Pani Zacierkiewiczowa odesłała go do swego męża, a jej mąż odesłał go — wprawdzie nie do studjabłów, jak miał ochotę to uczynić, ani tam, gdzie pieprz rośnie, ale do „swego adwokata“, za którego pośrednictwem zwykł był załatwiać wszystkie interesa. Oryginalna ta odpowiedź na prośbę o rękę córki nie była nam znaną z rozmowy pana Zacierkiewicza z Jego Łaskawością ober-komisarzem, dlatego zapisujemy ją na tem miejscu. Dr. Mitręga udał się do adwokata, a ten oświadczył mu w formie prawnej, ale przystępnej bardzo i zrozumiałej, że pan Zacierkiewicz nie wydaje córek za ludzi, którzy nic nie mają, a nie umieją dystylować spirytusu.
Tym razem oburzyły się nawet te arystokratyczne in. stynkta, które uśpione drzymały na dnie serca pani Róży Swatalskiej. Żeby prosty gorzelnik śmiał dawać rekuzę człowiekowi idącemu z hidalgów, po części nawet spowinowaconemu z grandami, to świadczyło w istocie o zagrożonym i podminowanym stanie społeczeństwa, i czas było wezwać interwencyi władzy publicznej! Pani Swatalska, równie jak panna Klotylda, znały obiedwie hrabinę Koniecpolską. Przedstawiły jej rzecz, każda po swojemu, wykazując, iż hrabia Koniecpolski powinien nakazać Zacierkie wieżowi, zmusić go do oddania córki panu Mitrędze, albo państwo, kościół i społeczeństwo runą i wszystko pój dzie w gruzy, z wyjątkiem może fabryk spirytusu. Jego Łaskawość nie zdołał oprzeć się prośbom i naleganiom zjednoczonych stanów niewieścich, polecił tedy Giermeckiemu, ażeby mu zawołał Zacierkiewicza.
Widzieliśmy, z jakim skutkiem.

Epilogiem całej sprawy był złośliwy wiersz w Szturchańcu, opisujący niefortunne swaty oberkomisarskie w sposób tak niebezpieczny dla porządku i spokoju publicznego, że musiano aż przedsięwziąć nadzwyczajne środki ostrożności. Ober-Staats-Confiscator, tj. dygnitarz, któremu rząd Chaocyi powierzał opiekę nad wolnością prasy w Milicyi i Landweryi, zarządził formalną obławę na egzemplarze buntowniczego organu, skonsygnowano garnizon w koszarach i kazano kanonierom stać całą noc w pogotowiu przy armatach. Na ulicach każdy, komu przypadkiem jaki kawałek papieru wyzierał z kieszeni, ulegał całej surowości prawa, straż bezpieczeństwa okładała go bowiem szablami i kolbami, poczem ciągnięto go do więzienia i przetrząsano, a jeżeli znaleziono przy nim numer Szturchańca, zabierano go bez ceremonii. I przy tej wszakże sposobności łagodność i sprawiedliwość władz miejscowych występowała w całym blasku, nietylko bowiem zwracano zrewidowanym ich odzież, ale nawet wypuszczano niewinnych z więzienia bez protokołu i wszelkich formalności, nie żądając od nich wynagrodzenia za nocleg, jak to utrzymywała nieprzyjazna Chaocyi prasa zagraniczna. Co więcej, Ober-komisarz dowiedziawszy się o całej sprawie, kazał sobie pokazać pismo zawierające artykuł inkryminowany, a uśmiawszy się serdecznie polecił, ażeby zaprzestano dalszego bicia i rewidowania, i ażeby zwrócono zabrane egzemplarze; jednemu zaś z najbardziej i najniewinniej pobitych, posłał pięć idealników na plastry i na pijawki. Pomimo to, operacye powyżej opisane zaniepokoiły w wysokim stopniu mieszkańców Wilkowa i zwróciły ogólną uwagę na wiersz Języczkowskiego. Każdy czytał go i dowiadywał się pilnie o nazwisko młodzieńca, który dostał kosza za pośrednictwem oberkomisaryatu, a ponieważ w takich wypadkach fantazya wszystkowiedzów zwykła odgrywać niepospolitą rolę, więc niebawem połowa kawelerów wilkowskich podejrzaną była o niefortunne konkury do ręki panny Zacierkiewiczównej. Stanisław wiedział przypadkiem dokładnie, o kogo chodziło, ale gdy go panna Natalia o to pytała, nie wymienił swego pryncypała, lecz złożył odium całej sprawy na jakiegoś wojskowego, który wcale nie istniał. Wszystko to robił z wdzięczności dla dra Mitręgi.
Tymczasem, widokrąg finansowy szanownego doktora-redaktora zachmurzał się coraz bardziej. Stan dochodów z posiadłości jego tabularnych, Wielkiego i Małego Znikła, Niebywałów i Wulki Niebywalskiej nie zmieniał się wcale. Orędowniczka doniosła wprawdzie, że dziedzic tych włości zwany Mitręga, ze względu na tegoroczny nieurodzaj i inne klęski elementarne, darował dzierżawcom swoim całą tenutę, ale wiadomo nam, że i bez tego aktu wspaniałomyślności przychód nie byłby wystarczył na jedno śniadanie dla Turpina, ani nawet dla Fidusia lub Minionki. Majątki „Jaśnie Wielmożnego Mitręgi“ miały tylko tę jedną dobrą stronę, że wszelkie usiłowania wywłaszczenia go z nich w drodze przymusowej sprzedaży za zaległe podatki były bezskutecznemi, ponieważ ani na pierwszym, ani na drugim ani na dziesiątym terminie nie jawił się nigdy żaden nabywca. Drugą korzyścią było to, że nie ciężyły na nich żadne długi bankowe, i jakkolwiek dr. Mitręga usiłował niejednokrotnie zrzec się tej korzyści, wszystkie banki wzdrygały się jednomyślnie przed zamachem na rzecz tak rzadką, jak czystość ekstraktu tabularnego. Druga posiadłość pana doktora, t. j. Orędowniczka, opłacała się wprawdzie o tyle, że było czem pokryć druk, papier i honorarya współpracowników, licząc do nich i Marcina, na potrzeby zaś szpaków pana redaktora i jego własne, nic nie zostawało od czasu, jak hr. Skirgiełło zamiast na niedźwiedzie w kraju, polował na krokodyle w Nilu. Sytuacya finansowa, stworzona tym zbiegiem okoliczności, wymagała niezwłocznej naprawy, której poświęcimy rozdział następny.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.