Przejdź do zawartości

Dwadzieścia lat życia/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Uniłowski
Tytuł Dwadzieścia lat życia
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1937
Druk F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IX

Ulica Gołębia posiada smutek zaułka, ale nie jest romantyczna. Może w jakieś nadzwyczajne, księżycowe noce. Jest raczej opustoszała i jakby zapomniana; spojrzećby z góry: wąski i głęboki, kamienny rów. Cichutko na niej, prawie niezamieszkała; jest tam wiele tylnych ścian domów, które posiadają wejście z innych ulic. Dom pod numerem szesnastym posiada wejście niepozorne i nie zachęcające; bramkę zrównaną prawie z murem. Wchodzi się do obszernej sieni z drewnianą podłogą; jest tu mrok i pachnie zbutwiałe drzewo. Po lewej stronie mieszczą się płaskie schody i prowadzą na jedyne, pierwsze piętro. Bo dom jest jednopiętrowy. Prawa strona sieni prowadzi na podwórko i jeśli wypadnie pójść tam, to przystaje się w zdziwieniu na progu, bo podwóreczko jest maleńkie, z mieszkańkiem stróża w formie jednopokojowego domku wysuniętego na środek podwóreczka. Wzrok zrażony martwotą tego dziedzińczyka pobiegnie nieco wyżej; napotka przylepiony do muru na poziomie pierwszego piętra drewniany ganeczek, który biegnie przez całą długość ściany i przylega do wejść kuchni i pokojów mieszkalnych apartamentu zajmowanego przez panią Gorlicką. I jeszcze może kilka zasnutych bielmem brudu okienek. Cisza w tym domu, lokatorzy (jest ich może kilku) nie znają się wzajemnie nawet z widzenia. Ożywia tę ospałość głównie lokal pani Gorlickiej, no i ci... stróże z jednopokojowego domu, cygańska rodzina na pół zdziczała z nędzy.
Kamil rozstał się z Piszczkami jakoś obojętnie, mimo że spodziewał się rozczulić, przepraszając ich za ten swój pobyt. Ciągnęło go już do tego rozbrzęczanego obiadowym hałasem mieszkania; było tam jakoś ciepło i ruchliwie... Miał poznać syna pani Gorlickiej; no, oczywiście potraktuje go z góry, żeby czuł mores taki chłopak krakowski, przy tym nowość, wogóle wrażenia... A Piszczkowie odczepili go od swego życia także bez wrażenia, nie umieli się dziwić. Piszczkowa zawinęła koszulę i inne jakieś drobiazgi Kamila w gazetę, przewiązała sznureczkiem, mrucząc:
— Zachodź do nas... najlepiej w niedzielę... albo jak chcesz... każdego dnia... przychodź, siadaj i mów jak ci tam... dobrze... czy jak...
— I ojca odwiedzaj... nie wstydź się go... Nie twoja rzecz sądzić jego uczynki — dorzucił Piszczek, przenikliwie patrząc na Kamila.
Kamil położył paczkę na saneczki i pociągnął je na miasto. Około siódmej wieczorem zjawił się ponownie w mieszkaniu pani Gorlickiej. Dziewczyna z kuchni przeprowadziła go sennym przedpokojem, między pogrążonymi w ciszy i w ciemności pokojami, do wielkiej, uprzątniętej i pachnącej resztkami jadła, kuchni. Tu kazała mu usiąść przy wielkim, pokrytym zadziorami stole, i czekać. Sama usiadła pod oszklonymi drzwiami od ganku i pogrążyła się w cerowaniu pończochy na szklance. Kamil położył paczkę z drobiazgami na stole i podsunąwszy ręce pod uda, siedział w pogodzie ducha i rozglądał się. Blisko dziewczyny paliła się naftowa lampa i rozsnuwała po kuchni przytulne i przytłumione światło; w świetle tem rysowały się niezbyt wyraźne kontury garnków i dzież oraz wszelkich sprzętów, jakie można spotkać w kuchni dobrze zagospodarowanego domu. Panowała tu cisza zimowego wieczoru, a pogrążona w swej pracy, obojętna dziewczyna podkreślała kojącą atmosferę odpoczynku po pracy. W zaciszu Kamil przyjrzał się dziewczynie, spostrzegł że ma twarz tępą o charakterystycznym wyrazie zastałości duchowej. W pobliżu trzeszczał niewidzialny zegar i Kamil był pewny, że to budzik. Minuty wlokły się leniwie, Kamila znudziło rozglądanie się, oparł się łokciem o stół i trwał tak pełen oczekiwania. Czuł się leniwie i jakoś pewnie, jak gdyby od tego wieczoru życie miało pójść równym rytmem, w beztrosce i spokoju. I czuł również, że ciężar trosk jego bierze na siebie ktoś inny, że odsuwa się od niego męka niepojmowania i kłopotliwych sytuacji. Nie było mu tutaj obco: niech się tylko nim zaopiekują... Mogą nawet trochę pokrzyczeć, byleby tylko nie potrzebował tyle myśleć i ciągle bać się niewiadomego...
Dalej skrzypnęły drzwi. Dziewczyna porwała się i przeniosła lampę na środek stołu. Obok postawiła primus, jęła manipulować koło niego igiełką, pompowała powietrze, śpieszyła się. W kuchni zrobiło się jasno i zaraz jakby pierzchły zaciszne nastroje, sprzęty uwyraźniły się, ocknęły. Do kuchni weszła pani Gorlicka z niezgrabnym i osowiałym chłopcem. Pani Gorlicka wydała się Kamilowi teraz znacznie wyższa i jakaś majestatyczna, staroświecka. Jej długa do ziemi, kloszowa suknia tak bogato spływała z solidnych bioder; lśniąca i spięta broszką pod szyją bluzka podnosiła wydatność biustu jakimiś zakładkami i koronkami; bluzka ta miała bufiaste rękawy i te rękawy właśnie umajestatyczniały postać pani Gorlickiej. Nie przystając, popchnęła chłopca w stronę Kamila i parę kroków dalej, pochylona nad szufladą, zaczęła mówić:
— Żebyście mi tylko domu teraz nie zaczęli wywracać do góry nogami... Antek niby nieśmiały, ciebie jeszcze nie zna, ale wasze zbliżenie może was rozbisurmanić i gotowiście mi tutaj po głowie chodzić! Nie będę was rozróżniała, baty wedle przewinienia... Alina! Dopiero rozpalasz primus, kiedy już kawa powinna być odegrzana, co?! Gdzie jest Ela? No pewnie... na plantach, z żołnierzami! Dzielę chleb dla was... po kolacji Kamilowi pościelesz w jadalni, Antek, jak zawsze, u mnie. Najlepiej niech zjedzą i zaraz się kładą. Ja się śpieszę... w razie czego, jestem u pani Patszke... Eli powiedz, że się z nią rano rozprawię. Dobranoc, chłopcy. Co tak się obwąchujecie wzrokiem...
Istotnie, spozierali na siebie jak dwa pieski; ostrożnie i boczkiem, unikając inicjatywy w ożywieniu tej znajomości. Dziewczyna podała im odgrzaną, ranną kawę, dwie duże kromki chleba z marmeladą, sama przycupnęła ze swoją porcją gdzieś w kącie, mlaskając stamtąd i chlipiąc. Ci dwaj jedli blisko siebie, na rogu stołu; Antek stał oparty łokciami, zaglądał w swój kubek z kawą, dmuchał tam albo maczał chleb. Chłopak miał twarz pospolitą i gapiowatą. Czoło zmarszczone, oczy okrągławe, brudno­‑niebieskie, kostropate, ziemista cera na policzkach, nos pyrkaty, płaczliwy jakiś... Szerokie szczęki, broda płaska i usta bez warg, równo zaciśnięte i wypukłe, nieco małpie. Zachowywał się raczej pokornie, czochrał przystrzyżoną na zero łepetynę, i Kamil im dłużej mu się przyglądał, tym bardziej wzbierało w nim poczucie wyższości i dumy.
— Dużo jeździłeś tej zimy na saneczkach? — zagadnął niespodzianie, że aż Alina wyciągnęła szyję z kąta.
Drgnął, drapnął się po głowie i odpowiedział, nie patrząc na Kamila:
— Matka jeszcze nie daje, powiedziała, że może na przyszły rok.
— A dlaczego mówisz jeszcze... Chorowałeś?
— Nie, alem był na poprawie przez rok.
— Co to jest „poprawa“?
— Jam zgrandził matce biżuterie, bo chciałem uciekać do Ameryki... I wydały się inne różności... to byłem w takim zakładzie, a teraz matka mi nie pozwala na różne rzeczy...
— A tam było źle?
— Marnie było... sakrament!.. O szóstej rano my wstawali w zimie, drzewo rąbali, wodę nosili... A potem nauka i rzemiosło... ja byłem na stolarce. Matka czasem dosyłała wiktu, ale tam zimno było, żadnych zabaw... A jakeś co przewinił, to zaraz prali trzciną, na gołą...
Alina przerwała tę rozmowę. Ziewająca, z miną jakby myślami była gdzie indziej, leniwie popędzała chłopców do spania. W przedpokoju się rozeszli, ale Antek szepnął Kamilowi, że przyjdzie jeszcze do niego pogadać trochę. Alina zaprowadziła Kamila do znanej już z południowej wizyty jadalni. Było tu chłodno, z ulicy kładła się na sprzętach smuga świetlna, pośród foteli pokrytych pokrowcami, dwu palm i fortepianu, bieliły się widmowo obrusy na stolikach. Świeczka rozproszyła czerń i jadalnia przybrała teraz wyraz wrogi i jakby coś śledziło z każdego kąta. Pod ścianą, koło fortepianu, stała wąska kanapka świeżo posłana i przeznaczona dla Kamila. Rozebrał się szczękając zębami i wsunął się w śliskie, zimne posłanie. Zaraz przyszła Alina i zabrała świecę. Znów czarna cisza spłynęła na sprzęty. Ale było mniej strasznie niż przy świecy. Kamil wychylił głowę i rozejrzał się. Wielkość pokoju, chłodny, kapliczny nastrój przytłoczył go. Okna błyszczały martwo, upiornie. Ale najgorsze były palmy i te białe stoliczki, kłębiące się w miarę rosnącymi i malejącymi kształtami, zdające się łazić i węszyć między krzesłami. Kamil walczył z lękiem, ale groza poraziła w nim wszelką myśl i trwał tak wsparty na łokciu z uniesioną głową, przyłapany strachem w tej pozycji, z której nie miał odwagi się wyzwolić. A w drzwiach łysnęło żółtawo raz i drugi i ukazał się jakiś biały, ruchomy słup, niby głowa cukru. To był Antek w nocnej koszuli po kostki, ze świeczką w lichtarzu. Kamil opadł na poduszkę, rozcierając ścierpnięte ramię. Czuł ulgę i wzruszenie na widok skradającego się chłopca. Antek postawił świecę na krześle i położył się obok Kamila. Pachniał starym rzemieniem. Przyciśnięci do siebie na wąskiej przestrzeni, zaczęli szeptem rozmawiać. Wymienili się historiami życia i czuli jak zbliża ich ta rozmowa w surowej obojętności, rozmazanego nikłym światłem świecy, chłodnego pokoju. Koło dwunastej zgrzytnął klucz w drzwiach od schodów. Antek porwał świecę i wybiegł z pokoju z podkasaną koszulą. Kamil przymrużył oczy i począł miarowo oddychać. W przedpokoju zaszumiała spódnica i świeży zapach mrozu z perfumą wtargnął mu do nozdrzy. Minęło kilka minut i na progu stanęła ze świecą w ręku pani Gorlicka. Wpatrywała się uważnie w miejsce, gdzie leżał Kamil. Była tak samo ubrana jak w kuchni, przed wyjściem. Wolno zaczęła się przybliżać. Trzymając świecę nad głową, przybliżyła zaczerwienioną od mrozu, nieupudrowaną i bez szminki twarz do twarzy Kamila. Widział rozszerzone pory na jej wydatnych policzkach i czarne punkciki wągrów na nosie. Przyglądała mu się z natężoną ciekawością, z przymrużonymi oczami i w pewnej chwili palcem prawej ręki dała mu psztyka w nos, szepcąc:
— Udawaczu ty, już trzeba było się chociaż odwrócić twarzą do ściany... Pewnieście ględzili do tej pory z Tolkiem... Ach ty bąku... śpij...
Uszczypnęła go w policzek i zaraz pocałowała w to uszczypnięte miejsce. Odeszła cicho, z wysoko wzniesioną świecą jak pochodnia, szeleszczącą spódnicą, staroświecka.
I rozpoczęło się odmienne życie, przytłumione jakby i ospałe, ale z każdym dniem przynoszące zdarzenia, które ciemnym osadem obrastały duszę Kamila. Po pierwszym noclegu poczuł się zupełnie zadomowiony. Sprawiło to nawiązanie kontaktu z Antkiem oraz atmosfera ufnej powagi, jaka emanowała z energicznej postaci pani Gorlickiej. Szybko przystosował się do zwyczajów domowych, do rytmu dnia... Przyswoił sobie owe nieuchwytne fluidy, jakie cechują obce mieszkania, przejął ducha domowego; mieszkanie przestało obco pachnąć. Lokal składał się z trzech pokoi, kuchni, ustępu i kilku mrocznych zakamarków. W pokoju na lewo od wejścia spały dziewczyny, Alina — wiecznie zadumana i o tępej twarzy, krępa blondyna z koczkiem, oraz Ela — chutliwe, osiemnastoletnie dziewczę, bruneta o niezmiernie wielkich, wywiniętych ustach barwy szkarłatnej, które zdawały się płonąć na bladej i chudej, kryjącej jakieś bezmierne namiętności, twarzyczce. Oczy miała Ela szeroko rozstawione i podłużne, brązowe. Nosiła równą grzywkę nad brwiami i włosy miała przystrzyżone na karku. Chodziła jakby wspinając się na palcach, przy czym kołysała się w biodrach. Szastała się po domu bez pończoch, jej kształtne łydki były pokryte sinymi plamami z zimna, ale kiedyś siadając, nie chcący odsłoniła kolana, które były białe, jakby toczone i Kamil widząc to, poczuł, że po ciele rozlewa mu się ciepło. Ela była małomówna i pracowita, często natomiast śpiewała przytłumionym, wzruszonym głosem. Niepokoiła Kamila i lubił na nią patrzeć.
Koło kuchni, na prawo od przedpokoju, tuż za jadalnią, mieścił się niewielki pokój, gdzie spała pani Gorlicka. Pokój ten był pełen staroświeckich sprzętów i sprawiał wrażenie spiżarni i antykwarni jednocześnie, bo na podłodze pod ścianami, stały słoje z marynatami, rynienki z resztkami obiadowymi poprzedniego dnia, jakieś tłuszcze i rosoły w garnkach, leguminy i kompoty, pieczywo. Zapach odzieży, mebli i dywanów mieszał się z ciężkimi woniami jadła i — mimo otwartych okien — z pokoju buchało zawiesistą dusznością, ilekroć otwierano drzwi. Okno w nim było otwarte okrągły rok, zimą i latem; zamykano je tylko podczas burzy. Pani Gorlicka poruszała się z trudem w tym pokoju, unosiła w palcach suknię i ostrożnie stąpała między naczyniami, wysoko podnosząc nogi. Pokój ten był zamykany podczas nieobecności gospodyni, był tajemniczy i rodził przypuszczenie, że kryją się w nim bogactwa. Między mnóstwem obrazów pokrywających ściany, wisiał w kącie, na masywnym wieszaku z brązu, kontusz, rogatywka i karabela, pamiątka po mężu pani Gorlickiej, który ten niemodny strój nosił podobno w dni uroczyste. Nikt nie miał wstępu do tego magazynu oprócz pani Gorlickiej i Antka, który w nim sypiał; w szerokim, drewnianym łóżku obok okna, pod dwiema kraciastymi pierzynami. Kamila pani Gorlicka przywołała do tego pokoju w tydzień od jego przybycia; jakimś osobliwym głosem pełnym zaufania przywołała go i kazała mu zanieść sito pełne pęcaku do kuchni. Rozejrzał się w oszołomieniu i zaraz musiał wyjść; zapamiętał głównie mroźną i przesyconą dusznymi zapachami temperaturę pokoju oraz barwny kontusz ze zwisającą karabelą. Często później myślał o tym tajemniczym schronie, ale mijały dni i jakoś go więcej nie przywoływano. Antek niechętnie mówił na ten temat i twierdził tylko, że zimno mu się rozbierać i ubierać. Pokój był jedynym punktem, w którym Antek imponował Kamilowi; był dopuszczany do tajemnic, o których Kamil mógł tylko marzyć.
Na dole, w posępnej studni podwórka mieszkała rodzina stróża Kamionki. W dni pogodniejsze Kamil wychodził na ganek i obserwował życie tych ludzi. Z dołu buchało zaprzałym zaduchem nędzy. Na wąskiej przestrzeni okalającej domek Kamionków, łaziły ich karłowate, czarne dzieciaki, z których zwisały fantastycznie kolorowe łachmany. Dzieci były nimi tak opatulone, że ledwie się poruszały. Na niewielkim skrawku pokrytym brudnym, rozdeptanym śniegiem, tych troje posępnych biedactw woziło się na zżartej przez rdzę łopacie, w ustawicznych wybuchach bójek i wrzasków. Było to dwie dziewczynki i jeden chłopak o twarzy pomarszczonej i zżółkłej. Miał on rysy murzynka; — dwunastoletni, posępny potworek, popadający w konwulsyjne niemal napady szału. Czasem dzieci unosiły do góry swoje zwiędłe twarzyczki i ujrzawszy kogoś na ganku, wykrzywiały się straszliwie, wypinały tyłki, łaziły na czworakach, wrzeszcząc jak opętane. Z okna wychylała się wówczas obrosła i zakapturzona, niby u jakiego Eskimosa, głowa stróża Kamionki; złośliwe oczka badały przyczynę zgiełku, głowa znikała i po chwili dzieci jak małpki rozpraszały się przed krępą krzywonogą, wiecznie drapiącą się i ociężałą postacią ojca. Zazwyczaj trzymał w ręku jakiś drąg, rzecz groźną i niewspółmierną do przewiny dzieci. Z okna mieszkania Kamionków unosiły się wiecznie jakieś swędy, zapachy mydlin, które produkowała Kamionkowa, osoba ryża i koścista, utrzymująca swoim praniem całą rodzinę; wiecznie zaharowana i o błędnym spojrzeniu. W dni słoneczne śpiewał u Kamionków kanarek, i jeśli w pobliżu rozlegały się odgłosy jakiejś roboty, naprzykład stuk gwoździa wbijanego w deskę, i ranek zdawał się być taki ochotny, roboczy, wówczas ten śpiew kanarka stwarzał groteskową atmosferę jakiejś beztroski, która nabierała posmaku niesamowitej ironii, skoro się spojrzało w miejsce, skąd ten śpiew pochodził. Czasem powodowana miłosierdziem Ela spuszczała na sznurku, z ganku, oglądając się czy nie widzi tego pani Gorlicka, specjalnie umocowany garnuszek z jakąś zupą czy kaszą. Dzieci oblegały ten rozbujany garnek, wyrywały sobie jedyną łyżkę, którą przezorna Ela w nim umieszczała, albo jadły wprost, rękami, o ile to nie był płyn. Zresztą pani Gorlicka posyłała im od czasu do czasu jakieś resztki do jedzenia. Kamil często wpatrywał się w to podwórko, urzeczony jego sugestywnym nastrojem. Wspominał podwórko na Złotej, później u ciotek, na Leszczyńskiej, dalej groźne w swej martwocie podwórko u Piszczków i to... Wszystkie były dla niego przyczyną posępnych zadumań i mimowoli odczuwał jakąś przynależność do tych neutralnych terenów zbiorowego życia kamienic... przynależność człowieka miasta.
Dzień w mieszkaniu pani Gorlickiej rozpoczynał się w kuchni. Ledwie brudny i bolesny świt zimowy przywierał do oszronionych szyb, rozprażone snem dziewczyny wlokły się do kuchni, zapalały lampę i gotowały kawę na prymusie, wielki garnek, który miał starczyć na cały dzień. Ledwie się umyły i uczesały, przychodziła pani Gorlicka w niebieskim, flanelowym szlafroku z postawionym kołnierzem z żółtym papierosikiem w palcach i niby surowy oficer wydawała polecenia z gromką energią, godniejszą istotniejszej sprawy niźli kwestia zup czy jarzyn. Śniadanie wszyscy jedli w kuchni, niedbale, często na stojąco i w pośpiechu. Około dziewiątej życie popadało w rytm regularny. Ela sprzątała pokoje, Alina zajmowała się obieraniem jarzyn do gotowania, pani Gorlicka wychodziła na miasto załatwić sprawunki na dzień jutrzejszy, chłopcy włóczyli się po mieszkaniu wymyślając bzdurne zajęcia, do tego stopnia nawet, że kiedyś stali w odwróconym taburecie na środku jadalni i to miał być okręt. Czuli się potem zawstydzeni i przez kilka godzin unikali spojrzenia sobie w oczy. Najchętniej przesiadywali w kuchni, pomagali Alinie w drobnych zajęciach, czasem wychodzili na ganek, gapili się w dół, na życie Kamionków. O jedenastej zaczynała się krzątanina, syczały pokrywy na garnkach, unosiły się parne i smaczne wonie, tasak stukał po desce, pani Gorlicka próbowała potraw, wydawała rozkazy w aureoli oparów. Wtedy chłopcy nieodłącznie towarzyszyli życiu kuchennemu, kręcili się pokornie wokół pani Gorlickiej, czyhając na jej łaskawe słowo lub jakiś kąsek z garnka. Jej system traktowania ich na równi, sprawił, że prześcigali się w uzyskaniu jakiegoś wyróżnienia, ale współzawodnictwo to odbywało się w spokoju i z godnością. O dwunastej pani Gorlicka zajmowała miejsce przy stoliku, w przejściu, między jadalnią a przedpokojem. Dziesięć po dwunastej przychodził pierwszy gość, otyły zasapany pan Fetke, który kordialnie witał się z panią Gorlicką, dwie, trzy minuty rozmawiał o pogodzie lub jakim nieciekawym zdarzeniu, potem siadał przy oknie, wycierał bibułką łyżkę, nóż i widelec, patrzył pod światło, jakby te rzeczy były przezroczyste, po czym połykał pigułkę i zabierał się do zupy, przyniesionej przez Elę. Potem wchodzili i wychodzili goście; w jadalni było gwarno do trzeciej. Pani Gorlicka jadła obiad sama w jadalni, gdy już wszyscy wyszli i Ela sprzątała ze stołów. Chłopcy dostawali obiad o pierwszej, w kuchni. O czwartej jadalnia stawała się nem i pani Gorlicka zasiadała pod palmą do fortepianu, kładła na blacie swą wielką, wyszmelcowaną, brzuchatą i zawsze niedomkniętą torbę z pieniędzmi, po czym zaczynała grać różne walczyki, urywki z oper, rzeczy przeważnie sentymentalne i nastrojowe. Chłopcy musieli siedzieć w pobliżu, przy stole nakrytym zielonym, pluszowym obrusem. Nudzili się obaj bardzo, ale udawali przejętych i rozmarzonych grą. Pani Gorlicka kilka razy powiedziała coś w rodzaju:
— Komedianci, wiem żebyście woleli ganiać się po plantach, a tu robicie rzewne miny... Cóż wam tak zależy, żeby mi pochlebić? Przecież to, co wam daję, jest moim obowiązkiem i nic ponadto osiągnąć nie możecie... konika na biegunach żadnemu nie kupię, więc pocóż się tak zgrywać?
Ale nie miała racji, myśląc, że chodzi im o jakieś materialne korzyści. Imponowała im i sami nawet nie wiedzieli, dlaczego ciągle pragną być blisko niej. Nudziła ich muzyka, ale bynajmniej nie popołudniowe posiedzenie. Byli jacyś odurzeni jej osobą.
Do piątej siedzieli w salonie. Później pani Gorlicka kładła się na kanapce, albo wychodziła. Do siódmej chłopcy gawędzili, albo włóczyli się po mieszkaniu. Nie znudzeni, nie smutni, ale jacyś ospali i niemrawi.
Po tygodniu pani Gorlicka posłała Kamila po raz pierwszy z obiadem dla Andrzeja. Dużą, podróżną torbę napełniła menażkami, wielkim chlebem, garnuszkiem ze szmalcem, setką domowych papierosów. Kamil wlókł się z tą torbą przez planty, ugięty pod jej ciężarem, przekładając ją z ręki do ręki, odpoczywając co kilka ławek. W końcu zziajany dotarł do bramy więziennej. Grupka ponurych, zgnębionych ludzi rozstąpiła się przed chłopcem. Odezwały się głosy współczucia i Kamila przejął gniewny wstyd. Ale swoim wyglądem sprawił nawet wrażenie na odźwiernym, który zaraz otworzył bramę, wziął torbę i kazał mu na nią poczekać. Kamil usiadł na jakimś wystającym kamieniu wsłuchany w przytłumiony szmer rozmów sprzed bramy, poruszony nieco swoją misją, wyrwany z ospałego życia ulicy Gołębiej. Już mu się nawet zamgliła postać ojca, kiedy nagle znów począł o nim myśleć z żalem i sympatią. Biedny, nic, tylko całymi dniami siedzi w swej mycce na głowie. Patrzy pewnie przez kraty, chodzi z kąta w kąt... Jak też mu się tam żyje? Nic, przyzwyczajony, nieraz już siedział... I jeszcze pewnie będzie siedział nie raz i będzie go zostawiał na łasce obcych ludzi, zamiast być z nim razem i żyć porządnie, jak wszyscy... Znów postać ojca zarysowała się wrogo i obco. I znów się poczuł jakby go przytłoczyło jakieś nieodwołalne zło.
Odźwierny wywołał go po nazwisku i zwrócił torbę. Kamil skręcił w boczną uliczkę, przykucnął we wnęce i zajrzał do tej torby. Z pustych menażek pachniało resztkami potraw i Kamilowi zdawało się, że czuje jeszcze ciepło ojcowskich rąk. Wbrew przypuszczeniom i pani Gorlickiej, wszystko zostało przejęte przez Andrzeja. Na dnie torby, pod płótnem, Kamil wyczuł palcami coś szeleszczącego. Wyjął duży kawałek zatłuszczonego papieru zapisany ręką ojca. Zamknął torbę i pobiegł na planty, tutaj usiadł na ławce i pogrążył się w czytaniu. Andrzej dość rozwlekle opisywał pani Gorlickiej swoje stany duchowne; że pełen wdzięczności nieomieszka po odzyskaniu swobody złożyć całe swe życie u jej stóp, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie i jeśli powinęła mu się noga, to po raz ostatni i teraz, kiedy w osobie pani Gorlickiej ujrzał cel swego życia i mroczną, jałową przeszłość... teraz z tym większą energią weźmie się do ustabilizowania życia ich czworga i jak łódź po burzy wpłyną do spokojnej zatoki szczęścia i dobrobytu. Dalej Andrzej prosił panią Gorlicką, aby pokierowała wychowaniem Kamila bezwzględnie i surowo, bo chłopiec na skutek dotychczasowego przebywania wśród ludzi słabych i nieciekawych, jest jakiś skrzywiony psychicznie, zahukany i o chwiejnym charakterze. Później już wspólnie pokierują tak losem synów, aby wyrośli na silne, męskie jednostki. Niech tylko pani Gorlicka ufa mu i wytrwa w pomocy, a da Bóg, Andrzej postara się wypełnić jej życie sobą i poprowadzi w jasną przyszłość. „Po dniach próby i rozłąki znajdzie pani w moich ramionach oparcie i ukojenie, którego i ja również potrzebuję. Stęskniony ale cierpliwy — Andrzej Kurant“.
Kamil włożył list z powrotem do torby z uczuciem chłodnej nieufności. Niewiele rozumiał, co to jest „chwiejny charakter“, ale czuł intuicyjnie, że coś się tu dzieje jego kosztem. I ogarnęły go myśli złe, pełne ponurej zaciętości, jak u kogoś kto się czuje użyty do cudzych celów. Poczuł, że otacza go coraz większe zło, że lepiej będzie podporządkować się jego wpływom. Świat mu się wydawał coraz podlejszy. W podświadomości postanowił myśleć tylko o sobie, nie walczyć dalej z pokusami, które mu to wrogie i smutne życie od dłuższego czasu podsuwało.
Dwa razy w tygodniu chodził z torbą pod więzienie. Podczas oczekiwania na zwrot torby i naczyń zawarł znajomości pośród grupy wyczekujących. Barwnie opowiadał o swoim sieroctwie, kłamał, starał się wzbudzić współczucie. Zwolna począł traktować wystawanie pod więzieniem jako rozrywkę. Przestał byś onieśmielony, oczy jego straciły urok smutku, stały się żywe i bystre. Wyjmował listy z torby i czytał je: puste, powtarzające się, nieszczere słowa. Któregoś dnia zmarzł, stojąc pod więzieniem i kiedy wreszcie zwrócono mu torbę, odbiegł kilkanaście kroków od więziennej bramy, stanął pod murem i tupiąc zmarzniętymi, nieznośnie piekącymi stopami, począł szlochać z bólu. W pewnej chwili posłyszał nad uchem współczujące słowa, odwrócił się i zobaczył czysto, zamożnie ubraną staruszkę. Pytała go, dlaczego płacze. Zalewając się łzami, odpowiedział, że mu żal tatusia, który siedzi w więzieniu, a on sam jest na łasce obcych ludzi. Staruszka miała łzy w oczach i wręczyła mu pięć koron, całując go i głaszcząc po głowie. Rozstali się, Kamil pobiegł do domu, zapominając o bólu. Od tej pory płakał dość często, czasem zaczepiali go przechodnie, zbierał datki.
Już marzec skrofulicznie plugawił się za oknami, nawet miastu odbierał majestat wieków, cały ten jego wyniosły nastrój. Ciekło z dachów, pokurczeni przechodnie człapali zohydzonymi pluchą ulicami, śliskie bryzgi skakały spod kół „fiakrów“ ludziom do oczu. Nocami podpełzały niezdecydowane przymrozki, ściągały wilgoć w delikatną szklistą powłokę, rankami tajało to pod młodym, niemrawym słońcem, nieszczere ciepło tumaniło ludzi, którzy powłóczyli się koło wystaw z ogłupiałymi minami, z jakąś nadzieją w mętnych oczach. Rozbestwione koty jęły produkować koszmarne, rozhuśtane na wietrze noce.
Ostatni gość powiedział pani Gorlickiej „padam do nóżek“ i „całuję rączki“, po czym ucałował te rączki i wyszedł. Podczas gdy Ela sprzątała jadalnię, pani Gorlicka stała w oknie, ćmiąc swego papierosika. Zamyślona wpatrywała się w siną ścianę przeciwległego domu; ponury, pokryty zaciekami ekran, na którym nic się nie działo. Pani Gorlicka była pod wrażeniem ostatniego listu Andrzeja i słowa „...a po nocach uroczny czar wdzięków pani dobrodziejki, których nie danym mi było jeszcze zakosztować, z celi mojej piekło czynią...“ sprawiły, że panią Gorlicką od dwóch dni wstrząsały jakieś dreszcze, myliła się w rachunkach i popadała w zadumy. Wszystko wydało jej się nagle bez sensu i tylko te słowa huczały w głowie, plącząc się i zmieniając kolejność. Często zaglądała w lustro, pokazywała sobie niebrzydkie jeszcze zęby, naciskała palcem pulchne policzki, i gładziła zmarszczki koło oczu i coraz większy ogarniał ją niepokój. Nagle spostrzegła, że idzie na wiosnę, że obumarła przyroda wypaca z siebie wszelkie brudy i na niebie są takie chwile, że pokazują się na nim różowe przezroczystości. Wczoraj po południu zabrała ze sobą Kamila na miasto, kupiła mu parę porządnych butów i dwie koszule. Po sprawunkach zaprowadziła go do cukierni, kazała mu podać filiżankę czekolady z biszkoptami i podczas kiedy zdziwiony chłopiec jadł i pił, delikatnie wypytywała go o zwyczaje Andrzeja, starając się tak zadawać pytania, aby postać jego wypadła jak najkorzystniej. I teraz oto, stojąc przed oknem, dziwiła się jak to z suchych i wyrachowanych zamierzeń matrymonialnych człowiek ten wyłonił się nagle jako ktoś bliski, ktoś kto sprawił, że pościel przez te dwie noce paliła ciało i życie stało się takie niecodzienne, jakby je kto zamieszał od spodu. Dziś rano była u sędziego śledczego, który zezwolił jej na widzenie się z Andrzejem. Miała pójść jutro i lękała się, czy aby nie powie mu za wiele.
Do jadalni weszli cicho Antek i Kamil. Było już uprzątnięte i wydeptana w południe jadalnia popadła w mroczną, poobiednią drzemkę. Chłopcy usiedli obok fortepianu, Antek wyciągnął z kieszeni guzik na sznurku i począł przy tym nieciekawym drobiazgu coś manipulować. Siedzieli cicho i przykładnie. Pani Gorlicka odczuła ich obecność, bo powiedziała, zbliżając się w ich stronę:
— Zagram wam dzisiaj „Opowieści Hoffmana“... w sam raz na taki słotny, marcowy dzień... Przyjdzie wiosna, będę grała weselsze rzeczy.
Położyła wydętą, zatłuszczoną torbę na fortepianie, zasiadła i uderzyła w klawisze. Grając, przechylała głowę i poruszała ramionami. Z okien prószyło mrokiem, na ulicy zaklekotały miarowo końskie kopyta, zaturkotały koła, ucichło i tylko smutna, deszczowa melodia unosiła się w sennej jadalni. Zasłuchany i jakby urzeczony Kamil, wstał i cichutko podszedł do fortepianu, oparł się łokciami o blat i patrząc w zacierającą się w mroku twarz pani Gorlickiej, nerwowymi ruchami palców wyciągnął z torby miękki, niby kawałek sukna, banknot. Po czym westchnął, chwilę posiedział przy Antku, wstał i na palcach, aby nie mącić koncertu, wyszedł do klozetu. Tu owinął banknot kawałkiem gazety i schował go pod rurę. Odczekał chwilę, pociągnął za łańcuch i wrócił do jadalni. Ostatnie tony zdawały się jeszcze trzepotać w palmowych liściach. Pani Gorlicka wstała, wzruszona jakaś i łagodna, pogładziła głowy chłopców, pozwoliła im przejść się trochę z tym, żeby wrócili na siódmą, po czym ułożyła się na kanapce.
Szli przez Rynek, zatrzymując się przed wystawami sklepów. Wieczór był ciepły, obok trotuaru biegły rzędem oklapłe kopce brudnego, topniejącego śniegu, w rynsztokach wartko płynęła gęsta, brunatna woda, trotuary były mokre i z dachów ciekły strugi. Kamil był ożywiony, trzymał Antka pod rękę, wyrażał mu swoje pragnienia co do rzeczy rozłożonych na wystawach, mówił o tęsknotach za kinem, za jakąś dobrą czekoladą i sodową wodą z sokiem. Antek ociężale potakiwał, mruczał coś, tępy i wałkoniowaty. Powoli zapuścili się w Sukiennice, między różne wesołe dla oka drobiazgi, w gwar i ciasnotę, Kamil uskarżał się przed Antkiem:
— Powiedz tylko... kiedy się ma co jeść i gdzie spać, to jeszcze nie wszystko! Każdy człowiek, a co dopiero takie chłopaki jak my, lubi różne przyjemne rozrywki i smaczne rzeczy. Tylko, że my znów nigdy nie mamy pieniędzy, a na świecie tak już jest, że wszystko tylko dla dorosłych... Męczymy się i tyle! A jak to jest cudownie kupić sobie coś morowego do jedzenia, pójść do iluzjonu, usiąść w rzędzie i... patrzysz na jakiś bandycki obraz, wcinasz jak stary... Bez pieniążków nic nie poradzi!
— Lepiej, bracie, nie myśleć o tych rzeczach, bo się przychodzi do takich pomysłów co to poprawniakiem pachną... Jak to ze mną było — westchnął Antek.
Kamil pochylił się, zajrzał mu jakoś od dołu w twarz i ciągle trzymając go pod ramię, powiedział:
— Boś ty tak głupio i za dużo zabrał... Zaraz do Ameryki i biżuterię... Przecież na takie rzeczy, jak to mówiliśmy, potrzeba nie dużo... Dorośli mają i tak zawsze dużo pieniędzy, to można im te parę groszy podebrać i nawet nie poczują... Ty myślisz, że twoja matka wie, ile ma w tej torbie?... A przecież ździebko z tego może nam tyle fajności pokazać... Gdyby to była moja matka! Aleś ty syn, tobie nie taki grzech jak mnie, obcemu co z jej wiktu i opierunku korzysta! Śpisz z matką, czasem zostawi gdzie torbę, zamyśli się z roztargnienia, to bierz sobie troszkę, żeby było nieznacznie, tyle tylko co na te nasze rzeczy potrzeba... I nic się nie spostrzeże!
— Do torby to ja się boję... ja się tam na tych pieniądzach nie znam, nie wiem co, ile... A do poprawniaka już za żadne skarby bym nie wrócił... Tyś jest ode mnie obrotniejszy, wyciągnij czasem z koronę...
— Ty obcemu każesz matkę okradać, tak!... Tyś jest jej bliski a po jej śmierci wszystko w domu to i tak będzie twoje, ty głupi! Zabierasz ze swego, a jak wezmę ja, obcy, to będzie kradzież!... Jak podbierzesz te parę koron od czasu do czasu, to się nawet nie spostrzeże, a jak żeś nabrał złota i brylantów, toś wtedy dopiero krzywdy matce narobił... Mówię ci, Antoś! Ja będę zawsze na straży i tylko co, jak będzie wracała po torbę, zaraz zaśpiewam... Lalala! Nie bój się nic... wszystko będzie fajno!
Antek milczał długą chwilę, w końcu powiedział niepewnie:
— Nie ma takiego pośpiechu... do tej pory żyliśmy se bez tego, to i teraz trochę wytrzymamy... Będzie jaka okazja, to popróbuję...
Słabe hamulce dziecięcej, niewyrobionej woli poczęły pękać w okresie, kiedy — zdawałoby się — najmniej było do tego istotnych przyczyn. Nie był głodny, miał opiekę, towarzystwo rówieśnika, nad którym górował inteligencją, co dogadzało jego ambicji i powinno raczej działać na dobro charakteru. Dlaczego to zło nie opanowało go w okresie nędznej egzystencji u ciotek, kiedy miało dogodniejsze warunki? Przecież kiedy zabrał — i to dzięki przypadkowi — dwie marki z książki ciotki Zosi, cierpiał wyrzuty sumienia i przy pierwszej okazji zwrócił je. Nigdy nie miał złych skłonności, ale oto najniespodziewaniej począł brnąć z premedytacją i na chłodno. To prawda, że ten imponująco kształtujący się w chłopięcych marzeniach ojciec przyczynił się do duchowego rozprężenia Kamila, skoro się tylko ucieleśnił. Wyimaginowana wszechmożność przeistoczyła się w szare i przytłaczające nieznośnie indywiduum. Słońce, do którego garnęły się chłopięce nadzieje, okazało się chłodną i posępną lampką. Kamil ugiął się pod przemożnym działaniem przykładu ze strony, która wydawała mu się najwyższą instancją wpływów na jego losy. Podświadomość mówiła mu: nie twoją rzeczą jest uchylać się od wpływów środowiska i codzienności bytowania, które cię, jako dziecko, wychowuje. Zresztą Kamil począł żyć poomacku i tylko dniem, a zasięg jego umysłowości skurczył się w ramach spraw błahych, prawdziwie dziecinnych.
Kradł podczas popołudniowych posiedzeń na własną rękę i bez wiedzy Antka. W momentach, kiedy pani Gorlicka odurzona muzyką kiwała się w mroku nad klawiszami, wyciągał zwinnymi palcami banknoty z torby, z kształtu wyczuwając ich wartość. Głównie starał się zdobyć za każdym razem dwudziesto­‑koronówkę, bo większe sumy trudne były, ze względu na jego wiek, do zmiany. W pamiętnym dniu pierwszej kradzieży, wyciągnął nieopatrznie stu­‑koronówkę i przez kilka dni nie mógł się zdecydować na zmianę tak dużej sumy. Zmienił to wreszcie u kupca w innej dzielnicy miasta, twierdząc. że mamusia go z tym wysłała. Poza tym obawiał się, że pani Gorlicka łatwiej może spostrzec brak większego banknotu. Antek na skutek namów Kamila podkradał drobne sumy, parę koron najwyżej. Nieopatrznie stał się kozłem ofiarnym, dostał się w szpony Kamila, który zrobił z niego coś w rodzaju swego sługi, grożąc, że każdej chwili powie o wszystkim pani Gorlickiej. Przy tym Kamil asekurował się Antkiem na wypadek przyłapania go przez matkę na kradzieży. Jasne, że brak tych większych sum także byłby Antkowi przypisany. Początkowo Antek starał się wyrwać spod despotyzmu Kamila, ale gnębiony lękiem ewentualnego powrotu do poprawczego domu, zrezygnował w końcu i stał się bezwolnym narzędziem wszelkich kaprysów Kamila. Spełniał wszystkie jego zachcianki. Nocami wymykał się z sypialni, przynosząc Kamilowi smakołyki i papierosy. Przychodził w koszuli, ze świecą w ręku, siadał u nóg Kamila, który leżąc na swej kanapce, zajadał leguminy, palił papierosy i kazał zabawiać się opowiadaniami. Stał się wymagający, miewał niezwykłe pomysły. Zaciągając się dymem, kapryśnie rozwalony, kazał Antkowi tańczyć przed sobą. W chwiejnym świetle świecy przeginał się zmaltretowany chłopak, wyrzucając gołe nogi spod długiej, nocnej koszuli, z lękiem spozierając w stronę drzwi, czy aby nie ukaże się w nich postać matki. Ale pani Gorlicka spała twardo zmorzona ruchliwym i pracowitym dniem. Czasem Kamil kazał Antkowi zdejmować koszulę i łazić na czworakach. Chichotał przy tym w poduszkę. Zwolna począł się pastwić nad Antkiem. Kazał mu się kłaść obok, klękał na nim, dusił go poduszką, tłamsił nos dłonią, pakował mu palce do ust. Kiedyś polecił Antkowi pocałować się w tyłek i Antek po chwili wahania, zrobił to. Innym razem, kiedy Antek nago klęczał na podłodze, oczekując dalszych rozkazów, Kamil zerwał się z kanapy, usiadł okrakiem na jego grzbiecie i kazał się obnosić. Tu zdawało się, że Antek postawi wszystko na kartę i poskarży się matce, ale Kamil spostrzegł, że przeholował, przeprosił go i przez kilka nocy dał mu spokój. Czasem, korzystając z pozwolenia pani Gorlickiej pójścia na spacer, zabierał Antka do kina, wypełniał przyobiecany program rozkoszy. Ale Antek udręczony koszmarem swej sytuacji, wolał raczej przesiadywać w domu i wogóle starał się unikać Kamila. Więc Kamil pod pretekstem wizyt u Piszczków, spacerów, przedłużając swoją nieobecność w dni ojcowskich obiadów, wałęsał się po mieście, skupował jakieś portmonetki, latarki elektryczne, sztuczki z magicznego sklepu, sensacyjne książeczki. Zjadał i spijał niesłychane ilości słodyczy, przesiadywał w kinach. Martwił się, że nie może sobie kupić jakiejś solidnej rzeczy, na przykład roweru czy strzelby, tak zwanej wiatrówki. Ale toby mogło zwrócić uwagę pani Gorlickiej, która zajęta prowadzeniem interesu i całym swoim wewnętrznem życiem nie spostrzegła częstych wycieczek Kamila. Pewnego dnia Kamil spotkał młodego Piszczka. Zaprosił go do cukierni, począł mówić, że mu się świetnie wiedzie, ma dwóch korepetytorów, lada dzień narzeczona tatusia i on spodziewają się uwolnienia ojca. Prosił Julka, aby się zechciał spotkać z nim jakiego wieczoru, połazić trochę po mieście. Julek się zgodził i stwierdził, że mimo różnicy wieku, może się z Kamilem dogadać, że Kamil jest wyjątkowo rozwinięty na swoje lata. Kiedy Kamil chciał zapłacić za ciastka i czekoladę, Julek zawołał:
— Bójże się Boga!... skądże ty masz pieniądze... ja zapłacę!
— Ja pana zaprosiłem. Moja ciotka z Warszawy jest bogata i przysyła mi pieniądze... Mam napewno więcej od pana, bo przecież wiem jak panu skąpią w domu... Czasem tak się zdarza, że mały chłopiec jest bogatszy od starego... co ja winien jestem, że mam bogatą ciotkę.
To wyjaśnienie uspokoiło Julka. Umówił się z Kamilem na najbliższą niedzielę, na siódmą wieczór.
Spotkanie to nasunęło Kamilowi pomysł w związku z rozszerzeniem swobody. Powiedział pani Gorlickiej, że syn tych Piszczków, u których mieszkał, dorosły już student, zaproponował mu parę godzin lekcji codziennie, wieczorem. To jest skaut, bardzo porządny człowiek, który lubi Kamila i chce go trochę poduczyć, żeby Kamil nie zapomniał tego co umie. Pani Gorlicka zgodziła się na to chętnie. Myśl, że mało się zajmuje wychowaniem Kamila, dokuczała jej od dość dawna i teraz ten ciężar brał na siebie ktoś inny. Spostrzegła przy tym, że od dnia, kiedy Andrzej zajął jej serce, Kamil począł ją mniej zajmować i troskę o jego wychowanie odkładała na czas połączenia się z Andrzejem. Teraz Kamil miał wieczory wolne, często wracał do domu około dziesiątej. Kupił sobie parę zeszytów, książkę arytmetyczną oraz historię Polski, przy czym ta fikcja sprawiła, że począł się uczyć naprawdę. I tak mijały te dziwne dni zakłamanego życia. Okradanie surowej i wyniosłej pani Gorlickiej sprawiało mu niesłychaną satysfakcję. Nie mogąc wydać wszystkich pieniędzy odkładał je. W schowku pod rurą w klozecie miał ukrytych około trzystu koron. Suma ta przejmowała go chwilami lękiem. Ograniczył swój kontakt z torbą pani Gorlickiej; brał raz na tydzień jakieś dwadzieścia koron, żył przeważnie z kapitału. Kilkoma koronami, które kradł od czasu do czasu Antek dzielił się sumiennie, przy czym mniej go maltretował. Kładąc się później spać, zmęczony rozrywkami, zwalniał go od nocnych odwiedzin. Z ojcem widział się raz jeszcze w więzieniu. Dalekie i obojętne mu było, co mówił tęgi pan w mycce. Słuchał nieuważnie, myślami pogrążony w nowych koncepcjach rozrywkowych. Żył chwilą, obojętny dla spraw, które nie tyczyły jego namiętności. Zachowywał się cicho i potulnie w tym domu, objętym uregulowaną drętwotą, sztucznie i nazbyt ożywionym w godzinach południowych, popadającym w senną nudę popołudnia i wieczoru. Między kuchnią i pozostałymi pokojami snuła się tylko barwna i niepokojąca Ela, odcinając się od szarzyzny gibką postacią, szkarłatem warg i przytłumionym, pełnym tajemnego smętku, śpiewem. Pani Gorlicka dała wyraz swemu zaufaniu do Kamila, pozwalając mu wchodzić do antykwarsko­‑spiżarnianej sypialni. Kamil zachodził tam przeważnie rankami, kiedy pani Gorlicka udawała się do kuchni. Wylegiwał się obok Antka w szerokim, staroświeckim łożu, delektował się kompotami na zimno lub leguminami, gawędził z przytłoczonym jego indywidualnością towarzyszem, czasem próbował dokazywać, ale Antek reagował na te zaczepki sztucznie, nieszczerze uśmiechnięty.
Pewnej niedzieli, pani Gorlicka, jak zwykle w dni świąteczne, wybrała się z chłopcami do kina. Jak zwykle, wyszli z domu kwadrans po czwartej, o wpół do piątej Kamil stanął w ogonku do kasy, tuż przed okienkiem ustąpił miejsca pani Gorlickiej, która wykupiła bilety. Potem weszli w tłum ludzi oczekujących końca poprzedniego programu. Chłopcy stali w tej ciżbie przytuleni do pani Gorlickiej, wdychając stęchły zapach jej krótkiego, fokowego kubraczka. Omijali się wzrokiem, przejęci sztucznością tej rodzinnej wycieczki. Pani Gorlicka zachowywała się z poważną łaskawością, rada, że robi chłopcom dość kosztowną przyjemność. Wygrzebała właśnie spomiędzy banknotów i papierzysk w torbie zatłuszczoną paczuszkę, rozwinęła ją i rozdzieliła na trzy części spory kawał szarlotki. Chłopcy szybko uporali się z ciastem, ale pani Gorlicka jadła powolutku, podsunąwszy garść lewej ręki pod brodę, aby oszczędzić okruchy. Było duszno, ludzie pocili się, chuchali sobie w nosy różnymi obiadami, czasem tłum zafalował, ktoś krzyczał: „Sera, sera!“... Człowiek w liberii trzymał w garści brzegi ciężkich, czerwonych kotar, spoza których sączyła się melodia skrzypiec i pianina. Kamil z trudem ukrywał ziewanie. Był tak zblazowany, że atmosfera ważności tej chwili, która emanowała od pani Gorlickiej przejmowała go mdłym podrażnieniem. Przy tym celebracja nad tym ciastem, ten łagodnie strofujący wzrok pani Gorlickiej, kiedy przyduszony przez jakiegoś barczystego jegomościa, Kamil syknął. Wielka rzecz... Kino miał codzień, albo i dwa razy dziennie... Co do słodyczy... No, o tym już nie warto wspominać. Ale zachowywał pozory, zwłaszcza że kotara rozsunęła się, ludzie poczęli się tłoczyć i w Kamilu odezwała się przecież żyłka kinomana. Usiedli po bokach pani Gorlickiej, niecierpliwie oczekując początku. Ale kiedy ekran pokrył się obrazami, Kamil ze smutkiem spostrzegł, że już był na tym filmie. Był to w dodatku wyjątkowo nudny, salonowy obraz, gdzie ludzie tańczyli, całowali się i tylko jedno miejsce było dość ciekawe, tuż przy końcu, kiedy dwaj panowie we frakach pobili się po twarzy o panią w tiulowej sukni, i kiedy jeden do drugiego strzelił z małego, bębenkowego rewolweru. Kamil jako tako przetrwał ten obraz i wstał z ulgą po ostatnim akcie. Pani Gorlicka była wzruszona, wyciągnęła z mufki chusteczkę i przytykała ją do zaczerwienionych powiek. Wyszli na straszliwie realną i smutną ulicę. Wlekli się do domu; pani Gorlicka była poruszona dramatem, rada, że jej w życiu nic podobnego się nie zdarzyło, że wraca w domowe, własne zacisze, że napije się kawy gorącej i zje chleba z marmeladą, że położy się po dniu wypoczynku, zaśnie z ufnością, oczekując rychłych zmian na lepsze i wstanie rano z ochotą, aby znów rozpocząć skrzętny i pracowity tydzień. Obok szedł Antek ze zwieszoną głową, z duszą toczoną lękiem, rozpatrujący posępny rejestr swych przewin. Kamil przemyśliwał jakby się wymknąć z domu po kolacji, co było trudne, ze względu na niedzielę, która jakoby była wolna od korepetycji. W kuchni czekały na panią obute i odświętnie ubrane dziewczyny. Alina zaczęła rozpalać primus, Elę pani Gorlicka zaraz zwolniła, pokrajała chleb, powiedziała do Aliny, aby ją powiadomiła, kiedy kawa będzie gorąca, po czym udała się do sypialnego. Antek utknął przy drzwiach od ganku, wpatrzony w czerń za szybami. Kamil jeździł kuchennym nożem po stole, osowiały, z brodą na krawędzi. Raptem zaszemrało w drzwiach od przedpokoju; uniósł głowę i zobaczył tam znieruchomiałą, bladą i naładowaną czymś niedobrym, panią Gorlicką. Skupił się momentalnie i uczuł w sercu chłodny spokój. W ręku pani Gorlickiej zwisała wychudła od pustki, otwarta, niby czarny płat grozy, torba. I nagle odezwał się drżący, powstrzymywany od wybuchu, głos pani Gorlickiej:
— Alina! Biegnij w stronę plant... Ela nie mogła ujść daleko... poznasz ją po czerwonym berecie... Przyprowadź ją tutaj w tej chwili. Zostaw primus i biegnij...
Alina także pobladła, narzuciła chustkę na głowę i wyszła drobnym kroczkiem. Pani Gorlicka ciężko usiadła przy stole, miękko klapnęła torbą obok siebie i w ciszy straszliwej wlepiła oczy w to miejsce, gdzie stał odwrócony tyłem chłopiec z głową wciśniętą w ramiona, znieruchomiały, a jednak sprawiający wrażenie, że drżą mu plecy. Budzik zdawał się tikać nerwowiej niż zwykle i Kamil nagle poczuł, że serce jego bije w rytmie tego zegara. Pytająco i jakby nasłuchując, patrzył w lekko różowiejącą twarz pani Gorlickiej. Przez chwilę wzrok jej musnął jego twarz, ale zaraz powrócił na dawne miejsce. Kamil czuł, że najlepiej byłoby odezwać się, powiedzieć coś zdziwionym tonem, ale lękał się poruszyć ustami. Lepiej niech go przymuszą do mówienia. Tak upłynęło dziesięć minut i w przedpokoju odezwały się kroki. Do kuchni weszły zaniepokojone dziewczyny. Ela zawołała od drzwi:
— Stało się co... że mnie pani zawróciła?
Pani Gorlicka wstała i potrząsnęła torbą. Dziewczyny pytająco spojrzały sobie w oczy. Pani Gorlicka zaczęła mówić, już spokojnie:
— Nic podobnego jeszcze się w tym domu nie zdarzyło.. W tej torbie trzymam zawsze wszystkie moje pieniądze, które liczę rzadko, bo nie widzę tego potrzeby... Nie jestem otoczona złodziejami i torba ta jest jakby cząstką mnie, tak jestem z nią zżyta... Zginęło z niej osiemset koron, jak to wynika z książki rachunkowej i z obliczenia gotówki sprzed dwóch miesięcy. Na ulicy nikt nie ukradł, bo ja tę torbę zbyt czuję... A jakby nawet ukradł, to wszystko, a nie część. To się musiało stać w domu, bo tylko w domu oddalam się czasem od tej torby i tylko wtedy, kiedy są sami domownicy... Kto z was ukradł te pieniądze?... Antek, podejdź do mnie...
Antek odrazu zaczął płakać i zbliżając się do matki, mówił po przez łzy:
— Nie wziąłem nic... ani centa... Teraz to wszystko na mnie... bo jak raz wziąłem te złote rzeczy, to już teraz zawsze ja... A na co jabym tyle pieniędzy obrócił... ciągle w domu siedzę... nie brałem... nic nie brałem...
— Tyś nie wziął... więc która z was?
Ale dziewczyny rozpłakały się i tak szczerze zaklinały o swej niewinności, że pani Gorlicka zwróciła się do Kamila:
— I ty również nic o tym nie wiesz?
Kamil wstał od stołu i patrząc w oczy pani Gorlickiej, powiedział drżącym głosem:
— Ja proszę pani, raz tylko wziąłem koronę, ale nie z torby, tylko leżała na stoliku... Gdzie jabym pani kradł pieniądze, kiedy pani jest dla mnie taka dobra... Myślałem, że tę koronę zostawił jakiś gość, a tak mi było potrzeba paru groszy...
— Ach, daj spokój ze swoją koroną... Boże, Boże... co to może być... tyle pieniędzy... Mogłam się omylić o kilkadziesiąt, o sto koron, ale nie o blisko osiemset... Co ja pocznę...
Mówiła to złamanym głosem, ale oczy miała suche i to Kamila trochę umacniało, bo lękał się kobiecego płaczu. Pani Gorlicka jakaś zbolała i przygarbiona wyszła z kuchni. Ela otarła oczy, przypudrowała się, poprawiła beret i mówiąc coś w rodzaju: „Interesy mają do człowieka spod ciemnej gwiazdy...“ skwapliwie wybiegła z pokoju. Alina płacząc coraz gwałtowniej, odstawiła kawę z primusa, usiadła w kącie pod drzwiami i tam już na dobre pofolgowała żałości. Kamil znacząco mrugnął w stronę, wycierającego pięścią oczy, Antka, ale ten spojrzał na niego z jakąś odrazą i odwrócił się. W kuchni było przykro i Kamil ciężko parał się z zalewającym go niepokojem. W pewnej chwili posłyszał swoje imię. To pani Gorlicka wołała go z sypialni. Porwał się tam i w biegu uchwycił błagalne spojrzenie Antka. Pani Gorlicka stała między dwiema świecami co paliły się na tualetce, i w lustrze naciskała kapelusz na głowę, po czym długą szpilką przypięła go do włosów. Z otwartego okna szedł wietrzyk, płomienie świec drżały, w pokoju panowała atmosfera dramatu i decyzji. Pani Gorlicka powiedziała, nie odwracając głowy w stronę Kamila:
— Pojedziesz ze mną... Jakoś muszę wyjaśnić sprawę... Już sama nie wiem, komu ufać... kładź paletko, zaraz wychodzimy...
Zabiło w nim serce. Napewno idą na policję... tam podobno biją, może lepiej odrazu wszystko powiedzieć... Ale to przecież nie osiemset... najwyżej czterysta mógł zabrać w tym okresie. Dlaczego aż tyle brak? Ta niespodziewana i gruba nadwyżka umniejszała w jego pojęciu poczucie winy, ba, coraz bardziej pomijał swoją osobę w tej sprawie i poważnie zaczął się zastanawiać, kto też mógł ukraść te pieniądze.
Wsiedli w tramwaj i długo gdzieś jechali pogrążeni w domysłach. Kamil rozglądał się wśród osowiałych pasażerów, rozleniwionych świętem i ponuro patrzących w szarą przyszłość roboczego tygodnia. Po kwadransie jazdy wysiedli na wietrznej i opustoszałej, pełnej błotnych wądołów, ulicy Krowoderskiej. Pani Gorlicka skierowała się w stronę koślawego, drewnianego domku. Weszli w sień pełną swędu kuchennego i po ciemnych, skrzypiących schodach wydostali się przed sczerniałe drzwi z tabliczką: M‑me Demeter. Pani Gorlicka zastukała, ktoś przyczłapał od wewnętrznej strony i jakby chwilę węszył przez szpary. Po chwili drzwi zaskuczały i oboje znaleźli się w trupem cuchnącym, słabo oświetlonym pokoju, pełnym starych gratów, ze ścianami obwieszonymi zakopconymi reprodukcjami i pocztówkami w formie wachlarzy. Powitało ich babsko otyłe w wyszmelcowanej, włóczkowej sukni, z plackami różu na obwisłych policzkach i o parszywym spojrzeniu wyblakłych oczu. Znały się widać, bo baba poprawiła aksamitny czepiec na głowie i powiedziała:
— O, kopę lat dobrodziejki nie widziałam... Z kart czy z ręki... albo razem?
Pani Gorlicka usiadła z rękami w mufce i powiedziała: „Nie, może z kart“, po czym opowiedziała sprawę zaginionych pieniędzy. Wróżka wsunęła palce pod czepiec i poczochrała się. Wyciągnęła zza pazuchy pulchne od brudu karty i zaczęła je rozkładać. Kamil czuł lodowaty ucisk, gdzieś w tyle głowy. To straszne, jest zgubiony. Oparł się o poręcz łóżka i ciężko oddychał. Stał w półcieniu i widział w zasięgu światła dwie groźne, ponure kobiety. Wróżka mówiła miękkim, maślanym głosem:
— Są dwie kobiety odwrócone od siebie, a pod nimi młody brunet, a wszystko troje wiedzą coś o pieniądzach... ale nie oni ukradli... Poważny blondyn z podróży ma te pieniądze schowane, a dostał je od jakiegoś nieletniego chłopczyka...
Kamil przymknął oczy i czuł, że głowę rozsadzają mu straszne, skłębione myśli. Postanowił, że jeśli pani Gorlicka słowem się do niego odezwie, padnie do kolan i wyzna wszystko.
...Ale ten chłopczyk tylko był posłany... przez tego, co je ukradł... A ukradł je jakiś z ulicy... w jakimś tłoku... Nie zna go pani, bo to... Zaraz, wezmę kulę...
Teraz wróżka pochyliła się nad kryształową kulą, przesłaniając oczy dłońmi. Mówiła tajemniczym, sepleniącym szeptem:
— Widzę tłok... jakieś zbiorowisko... ten sam, pcha się na panią... o, wyciąga... kilka papierków... wymyka się... przeciska... wsiada w fiakra... piją gdzieś i bawią się... tylko nie wiem gdzie... gramofon gra... jakieś kobiety... Nie, to nie zabrał nikt z domu, moja pani, to obcy — dokończyła wróżka już trzeźwym głosem, wstając od stolika.
Pani Gorlicka wcisnęła jej w garść jakieś pieniądze i wyszła z miną jakby sama popełniła coś zdrożnego. Znów wracali tramwajem. Świat cały wydał się Kamilowi nagle brechtą potworną, poczęły się w nim odzywać wyrzuty sumienia i przytłaczał go wstyd, że oto dzięki niemu ta poczciwa osoba musiała się tak poniżyć, pozwoliła się tak okłamać. Ogarnęła go czczość jakaś i wstręt do siebie. Obrzydły mu już te kina i te wszystkie słodkie paskudztwa... Wyjmie wszystkie pieniądze spod rury, podrzuci gdzieś pod łóżko... nigdy już nie będzie kradł... Ale przecież nie on wziął wszystko, ktoś tu kradł jeszcze... Antek kradł rzadko i to po parę koron...
Weszli do przedpokoju. W czerni jadalnego czaiły się niewyraźne sprzęty, niby ohydne, żywe stwory. Szyby okien błyszczały drwiąco jakoś, czarnym matem. I nagle coś zakotłowało się w jadalnym, zapałka wypaliła się w rękach pani Gorlickiej i w tej ciemności rozległ się zachrypły od płaczu, pełen wstrętnej, zalęknionej skruchy, głos Antka, tuż tuż, u kolan pani Gorlickiej, koło bioder Kamila; lepiący się, namolny:
— ...Oj, mamo droga... kochana matusiu... to ja kradłem... bo mi Kamil kazał po parę koron, a ja brałem więcej i składałem sobie... bo znów chciałem uciec... A te parę koron dawałem Kamilowi... on się dzielił ze mną... Ale to on mnie namówił... bo ja już nie chciałem kraść nigdy... więcej w życiu... A jak już zacząłem... to pomyślałem sobie, że można i więcej... Chowałem w schowku na ganku... o, mam tutaj... całe trzysta pięćdziesiąt koron... ale nie osiemset... nie osiemset... bo jużbym się chyba przyznał do wszystkiego!... Ja nie wiem kto to kradł... ale com wziął to oddaję... Myślę sobie niech już mnie matka znów odda do poprawy... bylebym tylko... bo już żyć nie mogłem z tego ciągłego strachu... Oj mamo, mamo... jak ja strasznie żałuję...
W tych ciemnościach mogło się zdawać, że Antek tarza się z rozpaczy po dywanie. Pani Gorlicka powiedziała tylko: „Boże, Boże drogi... to on... znów...“, poczem szybko podreptała zapalić lampę. Przy świetle Antek wyglądał strasznie. Spuchnięty jakiś z bruzdami brudu na policzkach, wymięty i o błędnym wzroku. Kucnął w kącie, ukrył głowę między kolanami i nie mając sił już płakać, jęczał tylko boleśnie. Kamil patrzył śmiało przed siebie, z podniesioną głową. Pani Gorlicka stanęła koło kuchni i zwiesiła głowę. W drzwiach pokazała się owinięta kołdrą, rozczochrana, ale ciągle jeszcze zapłakana Alina. Była zagapiona i wyglądała jak widmo. Pani Gorlicka powiedziała surowo: — Od dziś będziecie spać razem, w jadalnym... jeden na kanapie, drugi na podłodze, na zmianę. Stowarzyszyliście się skłonnościami, nie będę was rozdzielać. Po chwili uniosła głowę i powiedziała w stronę Kamila: — Ale jabym nigdy nie przypuszczała, że z ciebie taki wyrafinowany nikczemnik... Gdzieżeś to się tak wyszkolił... Technika i mimika jak na te lata... wspaniała... Wielką masz przyszłość przed sobą.
Kamil zwiesił głowę i powiedział głosem rozdzierającym, bolesnym:
— Ja wiem, że pani mi nie uwierzy... niech tak już będzie... Ale klnę się na ojca... Ja nigdy grosza pani nie zabrałem i nigdy nie namawiałem Antka do złodziejstwa... Ja matki nie mam... ojciec w więzieniu... i już mną nieraz pomiatali i będą pomiatać... ale ja pani nie okradałem...
Pani Gorlicka weszła do pokoju, szlochając, bardzo zbolała.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Uniłowski.