Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

będę zawsze na straży i tylko co, jak będzie wracała po torbę, zaraz zaśpiewam... Lalala! Nie bój się nic... wszystko będzie fajno!
Antek milczał długą chwilę, w końcu powiedział niepewnie:
— Nie ma takiego pośpiechu... do tej pory żyliśmy se bez tego, to i teraz trochę wytrzymamy... Będzie jaka okazja, to popróbuję...
Słabe hamulce dziecięcej, niewyrobionej woli poczęły pękać w okresie, kiedy — zdawałoby się — najmniej było do tego istotnych przyczyn. Nie był głodny, miał opiekę, towarzystwo rówieśnika, nad którym górował inteligencją, co dogadzało jego ambicji i powinno raczej działać na dobro charakteru. Dlaczego to zło nie opanowało go w okresie nędznej egzystencji u ciotek, kiedy miało dogodniejsze warunki? Przecież kiedy zabrał — i to dzięki przypadkowi — dwie marki z książki ciotki Zosi, cierpiał wyrzuty sumienia i przy pierwszej okazji zwrócił je. Nigdy nie miał złych skłonności, ale oto najniespodziewaniej począł brnąć z premedytacją i na chłodno. To prawda, że ten imponująco kształtujący się w chłopięcych marzeniach ojciec przyczynił się do duchowego rozprężenia Kamila, skoro się tylko ucieleśnił. Wyimaginowana wszechmożność przeistoczyła się w szare i przytłaczające nieznośnie indywiduum. Słońce, do którego garnęły się chłopięce nadzieje, okazało się chłodną i posępną lampką. Kamil ugiął się pod przemożnym działaniem przykładu ze strony, która wydawała mu się najwyższą instancją wpływów na jego losy. Podświadomość mówiła mu: nie twoją rzeczą jest uchylać się od wpływów środowiska i co-