Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łymi minami, z jakąś nadzieją w mętnych oczach. Rozbestwione koty jęły produkować koszmarne, rozhuśtane na wietrze noce.
Ostatni gość powiedział pani Gorlickiej „padam do nóżek“ i „całuję rączki“, po czym ucałował te rączki i wyszedł. Podczas gdy Ela sprzątała jadalnię, pani Gorlicka stała w oknie, ćmiąc swego papierosika. Zamyślona wpatrywała się w siną ścianę przeciwległego domu; ponury, pokryty zaciekami ekran, na którym nic się nie działo. Pani Gorlicka była pod wrażeniem ostatniego listu Andrzeja i słowa „...a po nocach uroczny czar wdzięków pani dobrodziejki, których nie danym mi było jeszcze zakosztować, z celi mojej piekło czynią...“ sprawiły, że panią Gorlicką od dwóch dni wstrząsały jakieś dreszcze, myliła się w rachunkach i popadała w zadumy. Wszystko wydało jej się nagle bez sensu i tylko te słowa huczały w głowie, plącząc się i zmieniając kolejność. Często zaglądała w lustro, pokazywała sobie niebrzydkie jeszcze zęby, naciskała palcem pulchne policzki, i gładziła zmarszczki koło oczu i coraz większy ogarniał ją niepokój. Nagle spostrzegła, że idzie na wiosnę, że obumarła przyroda wypaca z siebie wszelkie brudy i na niebie są takie chwile, że pokazują się na nim różowe przezroczystości. Wczoraj po południu zabrała ze sobą Kamila na miasto, kupiła mu parę porządnych butów i dwie koszule. Po sprawunkach zaprowadziła go do cukierni, kazała mu podać filiżankę czekolady z biszkoptami i podczas kiedy zdziwiony chłopiec jadł i pił, delikatnie wypytywała go o zwyczaje Andrzeja, starając się tak zadawać pytania, aby postać jego wypadła jak najkorzystniej.