Przejdź do zawartości

Dwadzieścia lat życia/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Uniłowski
Tytuł Dwadzieścia lat życia
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1937
Druk F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

X

Wielki, drewniany dom trzeszczy w ciszy poobiednich godzin. Biel śniegu za oknami napełnia pokój przezroczystą jasnością i płatki widziane przez szyby potęgują ciszę, stwarzają nastrój łagodnego smutku i wspomnień. Krępy, o silnych, grubych nogach i krótko przystrzyżonej głowie, dwunastoletni Bolek Koniczyn, unosi znużoną twarz znad książki i miętosząc prawe ucho, powiada:
— Ty mnie Kamil przeszkadzasz.. I choć ty nie hałasujesz, ale ja czuję, że ty stoisz przed lustrem i mizdrzysz się... Mnie to aż świerzbi w plecy... A wogóle, to jestem już przemęczony tymi lekcjami... Poco człowiek ma takie jakieś miękkie rzeczy po obu stronach głowy... narośle takie paskudne... Czy bez uszu nie można słyszeć... Wiele stworzeń nie ma uszu, a doskonale słyszą...
— To przecież ty mnie przeszkadzasz swoim ględzeniem. Patrzę w lustrze jakie mam gesty robić podczas jutrzejszej recytacji. Mamy mówić z Ewą „Balladynę“ na głos. Będę Chochlikiem. W lustrze lepiej mi się uczyć... odwróć się, jak cię to drażni... Wymyślasz jakieś uszy, żeby tylko się nie uczyć... A przecież okradasz samego siebie...
— Bo ty jesteś taki kujon bez fantazji. I tak wszyscy pomrzemy, a mnie bawi, że spostrzegłem takie rzeczy, obok których wy wszyscy przechodzicie jak ślepi. Naprzykład dorożka widziana z góry wygląda jak wielkie skrzypce... Powiedziałem to kiedyś wujowi, wyjrzał oknem i mówi: — „Chłopcze, chłopcze... wietrzniku... przecież tam stoi koń zaprzężony do dorożki...“
— I mnie dawniej takie bzdury się po głowie tłukły, ale teraz, kiedy podrosłem i zajmuje mnie tylko nauka, wszystkie te dziecięce idiotyzmy poszły precz. Wolę czystą poezję... kiedy czytam Słowackiego, czuję się tak lekko, wzniośle i jakoś śpiewnie... że wiesz?... Wstyd mi nawet chodzić do klozetu i upokarza mnie to, że muszę...
— Bo ty Kamil nie jesteś zdrowy na głowie... mówię ci! Tybyś tylko dwadzieścia razy dziennie kąpał się, wąchał kwiatki, czesał włoski... Chodzisz, jakbyś był z porcelany... Ty musisz być pierwszym uczniem w klasie, nie dlatego, żeś zdolny i morowy, a tylko po to, żeby imponować... Ale ty mnie nie przegonisz! Ja jestem też pierwszym uczniem, idę łeb w łeb... Ale ja lubię sporty, lubię się wdrapać na jakie drzewo, przeskoczyć potok... Jestem ciągle ożywiony i chociaż nudzi mnie nauka, to uczę się połowę tego czasu co ty, bo jestem zdolny z natury...
— Bolek! Jak skończysz rozmowę z Kurantem, to zgłoś się do mnie w związku z zakłócaniem obowiązującej ciszy lekcji popołudniowej... I nie kładź w spodnie żadnych książek, bo ci je wyjmę i dopiero dostaniesz na goło!...
To brzmiał głos profesora Kotliny z sąsiedniego pokoju. Koniczyn słuchał tych słów z wzgardliwym wydęciem warg, bardziej znudzony niż przestraszony. Kamil z ukłonem wskazywał mu pokój profesora. Koniczyn wstał i idąc w stronę drzwi, szepnął Kamilowi w ucho:
— No cóż... jestem sterroryzowany i ulegam sile... Zaraz wracam.
Koniczyn wyszedł, a Kamil znów upozował się w lustrze, po czym gestykulując, doskakiwał co chwila do stołu, zaglądał do książki, znów podbiegał do lustra, szepcąc z ożywieniem: ...„Zbudzi się jędza... i będzie... do pracy nas zaprzęgać... To w puste żołędzie... wkładać jaja motylic... to pomagać mrówkom“...
W pokoju profesora Kotliny zatrzeszczała miarowo trzcina, ktoś sapnął z rezygnacją i słowa profesora pomieszały z odgłosem uderzeń:
— Ja... powoli... doprowadzę... ten zakład... do jakiejś zegarowej precyzji... ja tu... ujmę w garść każdego... z was... oso&shy&‑oobnoo...
Jest w raju. Są „góry... cudowne, ośnieżone... wspaniałe widoki“... Jest w Zakopanem, od września. Cztery miesiące istotnego szczęścia, spokoju po roku dna, w jakim żył, jakie go dzieliło od śmierci matki do przyjazdu do Zakopanego. Były kupione narty i łyżwy, ale pewne przemiany duchowe, wewnętrzne, sprawiły, że sport popadł w pogardę. Życie stało się takie, jak je sobie wyobrażał. Sama czystość i uroda ducha. Jakby jakieś odrabianie zaległości. Przędło się to życie tak delikatną niteczką... A dni i noce nawlekały się na tę niteczkę niby czarne i białe paciorki...

Pani Gorlicka uwierzyła zapewnieniom Kamila w związku z pieniędzmi, ale jej zaufanie do chłopca rozproszyło się, przy czym jakby zorientowała się w pedagogicznych korzyściach wyrwania chłopców z ich ospałego życia piesków pokojowych, i zastosowała rządy silnej ręki. Nadomiar wybuchła wiosna, pora w której skrzętne gospodynie ocykają się jakby ze snu zimowego, miewają pomysły inwestycyjne, pragną ożywić gospodarstwa, ich ręce są „pełne roboty“, chętnie też mobilizują siły robocze. Przy czym Andrzej oddalał się i kurczył, pani Gorlicka zwolna traciła cierpliwość, coraz częściej zastanawiała się... Wszystko to sprawiło, że Kamila zapędzono do roboty, która miała się przez całe życie przykro odbijać w rejestrze wspomnień. Pani Gorlicka spostrzegła, że półtorej setki kilogramów kartofli przechowywanych w piwnicy przemieniło się w galaretowatą, cuchnącą masę, od której zaduch począł się przesączać na ulicę. Pani Gorlicka pogodziłaby się ze stratą, ale oto w sprawę wdały się władze i pani Gorlickiej polecono oczyścić piwnicę z paskudztwa. Pani Gorlicka wyjrzała z wyżyn swojego raju do piekła Kamionków i zaproponowała eskimosowi zajęcie się tą sprawą. Ale Kamionka zażądał dwudziestu koron i pani Gorlicka szybko postanowiła zatrudnić tym Antka i Kamila. Wystarała się o taczki, wskazała miejsce, gdzie należy wywozić zgniliznę, po czym pogrążyła się w swoich zajęciach. Dni były ciepłe, majowe... Już nawet letni, suchy kurzyk wiercił się po ulicach. Miasto jakby wysmuklało, dachy lśniły się w słońcu, planty jęły się jakby rozpychać i rozszerzać w mieście. Dwaj skazańcy, oblepieni kleistą mazia, przerabiali swe męczeńskie tury z piwnicy przy ulicy Gołębiej aż na dalekie, podmiejskie pola, na których, pośród cuchnących kup, uwijały się wynędzniałe psiska, szczerzące kły do naszych pokutników. Dość, że ludzie na ulicach odwracali się od nich ze wstrętem. Od rana do wieczora przemykali się zgarbieni nad taczkami, okrytymi połatanym brezentem. Zbliżyli się do siebie podczas tej niedoli, stali się małomówni, poważni. Spali razem w jadalni, jedli nieomal z jednej miski, żyli poza nawiasem, nie było mowy o żadnych kinach, Kamil z bólem myślał o swoich koronach w klozecie, których nie miał narazie odwagi użyć. Taczki wydały się pani Gorlickiej niezłą pomocą przy gospodarstwie. Skoro piwnica została oczyszczona, należało ją nadal użytkować i w tym celu pani Gorlicka poleciła chłopcom zwozić kartofle zakupione na placu Szczepańskim. Wprawdzie tylko kilkadziesięć kilogramów, ale dość, jak na takie małe taczki, przy czym trzeba było wyczekiwać w kolejce na te kartofle, bo to się działo w tych trudnych żywnościowo czasach. A później Kamil na zmianę z Antkiem wstawali codzień około piątej rano i pchali taczki obok pani Gorlickiej na targ z jarzynami. W ciągu dnia zmywali naczynia, pomagali przy froterowaniu posadzki w jadalnym. Rzadko wychodzili, wczesnymi wieczorami byli już senni ze zmęczenia. Życie to było jakieś zastałe w swej monotonnej surowości. Nie było bliskiego serca, nikt też się nie litował. Do spiżarnio­‑sypialnianej antykwarni wejście było wzbronione pod groźbą domu poprawczego. W tym czasie Kamil znów przechodził okres drętwoty. Nie reagował albo reagował słabo; spał, jadł... pracował.
Któregoś wieczoru czerwcowego, kiedy chłopcy siedzieli w oknie jadalnego pokoju i ziewając, czekali na kolację, dobiegł ich z przedpokoju zdziwiony okrzyk pani Gorlickiej, po czym zabrzmiały słowa męskie, uprzejme: „Nareszcie, pani dobrodziejko... Nareszcie!“ Do pokoju wszedł Andrzej, odświeżony, wygolony. Chwycił niemile zdziwionego Kamila w ramiona, wyściskał go, pani Gorlicka przyniosła lampę, w jej świetle postać Andrzeja znów się wydała lowi jakaś dostojna i wszechmocna, ale opamiętał się i znów patrzył na ojca obojętnie, ale z leciutką ciekawością, co też ten żywiołowy pan wniesie do jego życia. Andrzej dużo opowiadał o swym ponurym życiu więziennym, co chwila całował obie ręce pani Gorlickiej, która wyrywała je delikatnie, powtarzając wzruszonym głosem: „Dajże pan pokój... Opamiętaj się“. Po krótkim czasie, Andrzej polecił chłopcom wyjść z pokoju i ci posłyszeli jego słowa z przedpokoju: „A teraz droga moja... pomówmy o swoich sprawach“.
W kuchni pili kawę, patrząc na siebie niespokojnie i porozumiewawczo. Wieczór był ciepły, drzwi od ganku otwarte na oścież. W progu siedziały Ela i Alina, siorpając kawę i półgłosem omawiając przybycie Andrzeja. Co chwila rzucały niespokojne spojrzenia w stronę chłopców. I mimo, że wieczór był tak piękny, a z podwórka wwiercały się ckliwe tony ustnej harmonijki, po kuchni błąkał się jakiś duszny i straszny niepokój. Kamil zbliżył się do lampki i począł paznokciem wyskrobywać plamy na rękawie. W tej chwili do kuchni wbiegła pani Gorlicka, wołając zdławionym głosem:
— Na miłość Boską! Niechże pan nic nie czyni, zanim się sprawa nie wyjaśni! Na miłość Boską!
Ale Andrzej już stał przy Kamilu, dziki na twarzy, z roztrzęsionymi binoklami. Głos miał ochrypły i w prawym ręku trzymał laskę. Szło od niego grozą.
— Łajdaku.. mów mi zaraz... ty łajdaku!... Ileś ukradł, coś zrobił z tymi pieniędzmi... Gadaj, bo zabiję... ty gadzie!
— Już nie pamiętam tatusiu... może jakie trzysta koron, może więcej... Ja je mam... schowane...
W tej chwili spadły na niego razy tak szybkie i bolesne, że zwinął się w kłębek i potoczył pod kuchnię. Słyszał nad sobą wściekły warkot, nawałnicę słów i okrzyków. Nagle poczuł silne uderzenie w głowę i jednocześnie ciepła wilgoć zalała mu twarz. Upadł na wznak, próbował się podnieść, chwilę trwał na czworakach, ale silne kopnięcie znów go zwaliło i w tej chwili poczuł, że zapada się w jakąś głębię. Ocknął się w pokoju dziewczyn, obłożony mokrymi szmatami, w ciszy, objęty drętwotą, czując piekące darcie w głowie i lekki ból we wszystkich członkach, jak podczas przeziębienia. Na oczach czuł ciężar i kiedy je rozwarł, zorientował się, że są opuchnięte i podbite, i że patrzy przez szparki powiek. Nagle pochyliła się nad nim Ela i z płaczem jęła go całować po twarzy. Zrobiło mu się przyjemnie, kiedy czuł jej wielkie, czerwone wargi na rozpalonych policzkach. Popadł w jakieś majaki.
Kuracja trwała tydzień. Później wyczuwał palcami wypukłość powyżej prawego ucha. Żył cichcem, między kuchnią a pokojem dziewcząt, w którym sypiał na trzech zestawionych krzesłach. Często wyglądał oknem, oprócz dziewczyn widywał tylko Antka, który przyglądał mu się ponuro i boleśnie. Przeważnie sypiał, a na jawie był też napół oszołomiony i zobojętniały. Dziewczyny dawały mu znać, kiedy pani Gorlicka miała wejść do kuchni. Wówczas wymykał się na ganek. Ale mniej więcej w dziesięć dni po zdarzeniu, rankiem, kiedy zwlekał się z niewygodnego legowiska, weszła do pokoju pani Gorlicka i patrząc na niego z nieukrywanym wstrętem, zapytała, gdzie są pieniądze. Odpowiedział, odwrócony do niej plecami, że w klozecie, w szparze pod rurą. Pani Gorlicką wyszła bez słowa. Powoli Kamil zaczął się otrząsać i grzejąc się w słońcu, na ganku, przemyśliwał, dokądby się udać. Po dwóch tygodniach tej separacji, Ela podała Kamilowi zmiętą karteczkę. Była jakaś rozmarzona i powiedziała:
— To od tatusia, biedaczku... On jest jednak dobry i tęskni za tobą, i żałuje, że cię tak zbił. Chodzę z nim czasem na spacerki i wtedy opowiada mi o tobie. Ale to wszystko w tajemnicy przed panią Gorlicką, pamiętaj. Tutaj, w domu, udajemy, że się nie znamy... ale ja jestem wasza przyjaciółka i już nie długo czeka cię niespodzianka. Czytaj sobie, mnie to nie obchodzi, co tam napisane... i tak źle czytam...
Andrzej pisał w kilku słowach, żeby Kamil był koniecznie w piątek, o ósmej rano na dworcu, że Andrzej będzie już tam na niego czekał. Żeby się nie martwił i że wszystko będzie dobrze. Do piątku były dwa dni. Kamil przeżył je w ciężkiej walce, czy pójść tam, czy też raz na zawsze oderwać się od ojca. Ale poszedł w ten piątek. Andrzej nic nie mówił, tylko prędko pociągnął go do wagonu. Jechali do Warszawy. W drodze Andrzej mówił:
— Tą głupią kradzieżą zepsułeś mi wszystko... wszystko... być może, duży interes. Ale już ci to wybaczyłem. Ta Gorlicka to głupia, zła, przewrotna, interesowna baba... Starego wróbla chciała wziąć na małżeństwo... mnie! No, aleśmy się przy pomocy tego garkotłuka, tej Eli, jakoś wykaraskali. Nie brzydka, trzeba przyznać, ale też jej małżeństwo we łbie. Przypomniej pomogła mi wydobyć moje rzeczy. Ale po co ja cię wtajemniczam w te moje sprawy... Ciebie czeka inne życie... Do góry uszy!... Moja piosenka prześpiewana... Ale ty? Mam pewien doskonały pomysł... zobaczymy...
Kamil patrzył przez okno na umykające, wesołą zielenią pokryte pola, i słowa ojca zdawały się rozłazić po przedziale, obojętne i niepoważne... słowa już zdewaluowane.
W Warszawie zamieszkali u znajomego Andrzeja, współwłaściciela niewielkiej restauracji na Długiej, niejakiego Połosa. Ten drobny, zwinny człowieczek o twarzy jakby rozluźnionej swoim zawodem, był ojcem dwóch studentów, rozpolitykowanych, zawzięcie dyskutujących młodzieńców. Kamil lgnął do nich, bo traktowali go na serio, tłumaczyli mu sytuację kraju, pozwalając brać udział w oznaczaniu maleńkimi chorągiewkami na szpilkach mapy działań wojennych. Mieszkali na Starym Mieście, w małej kamienicy przy Świętojańskiej, na pierwszem piętrze, w trzech­‑pokojowym mieszkaniu. Pulchna i młoda jeszcze Połosowa, złożyła ciężar prowadzenia domu na ręce swojej teściowej, staruszki, która obudziła w Kamilu szacunek dla swego wieku, opowiadając mu niesłychane legendy, opiekując się nim z czułością, w przeciwieństwie do babki Weroniki. Andrzej mieszkał razem z Kamilem tylko kilka dni, potem wyniósł się gdzieś na miasto, ale wpadał do mieszkania Połosów mniej więcej dwa razy dziennie, zabiegany, snujący jakieś plany, ale w doskonałym humorze. Kamil poszedł kiedyś ze studentami na spacer do Łazienek, i ujrzał ojca gdzieś w bocznej alei, jak szedł w towarzystwie bladej i rozmarzonej pani. Tak, to była ta pani, poznana w dniu wyjazdu do Krakowa... Na ramieniu trzymała bukiet kwiatów jak niemowlę. Minę miała zażenowaną, przeczącą. Długo się Kamil nad tym nie zastanawiał, zwłaszcza, że studenci prowadzili ciekawą rozmowę na temat okrucieństw armii czerwonej w stosunku do polskich oficerów. Palenie dworów, rabunki, wszystko to podawane w dziwacznej anegdotycznej formie, słyszał Kamil całymi dniami, nieomal bezustannie z ust zbierających się w mieszkaniu Połosów młodych ludzi, ustawicznie wodzących palcami po mapie, pochylonych nad stołem, rozognionych. I znów Kamil znalazł się w przykrym kręgu niewiedzy, w mętnych, uporczywie uderzających do głowy, falach niezrozumienia. Już nie ludzie, ale miasto zdawało się drżeć z podniecenia. Ludzie całe dni spędzali na ulicach, leniwie dreptali obok siebie, często powtarzali jedne i te same słowa, gapili się na szare cielska oddziałów żołnierskich, mijających szpalery tłumów. Huczało miasto niepokojem, strachliwym tłokiem na dworcach, zgrzytem podkutego obuwia, dudnieniem kół armatnich po bruku. Pokazało się wiele pięknych pań na ulicach; wystawały po rogach, obdarzając żołnierzy żywnością i tytoniem. Te piękne paniusie dręczyły Kamila atmosferą fałszu pośród tłumu; uwijały się w nim jakieś zastrachane wabiki. Z murów barwne afisze krzyczały słowa, których Kamil nie mógł pojąć i które go podniecały. „Obywatele! Ojczyzna zagrożona! Do broni! Odepchnijmy fale najeźdzcy!“ Więc przyjdą jacyś straszliwi mężczyźni w damskich kapeluszach i nie będzie Polski? Co to jest Polska? Przecież mu ciągle było źle... A teraz przytłacza go to wielkie i niepojęte słowo, które wszystkich wprawia w podniecenie, a on nie może zrozumieć jego wielkości i znaczenia, przyszło tak nagle, każe się wielbić! Czuł, że jest podły, podlejszy niżby ukradł tysiące koron... Ale dlaczego!... Dlaczego?
Andrzej przygasł nieco. Z polecenia władz musiał chodzić gdzieś pod miasto, kopać okopy. W międzyczasie starał się o miejsce w ewakuacyjnym pociągu. Twierdził, że w razie zajęcia Warszawy przez bolszewików, poszedłby niechybnie pod mur, jako uciekinier z Rosji. Schudł i coraz rzadziej odwiedzał Kamila. Z chaosu sprzecznych zdań i opinii, z panicznej rozterki jaką przechodził Kamil, jęło się wyłaniać nazwisko, które w umyśle Kamila poczęło się wcielać w jakieś bóstwo, jednoznaczne z niepokojącymi słowami „Ojczyzna“, „Polska“. W końcu Kamil już nie myślał, czy Polska padnie lub zwycięży, natomiast cała troska i lęk poczęły się obracać wokół jednej osoby, która znaczyła cały Naród. Kamilowi przychodziły czasem do głowy nieprzytomne myśli, że oto Józef Piłsudski wyjdzie za miasto i tam osobiście stoczy walkę z okrutnym, brodatym olbrzymem. I Kamil postanowił mu pomagać. Zwierzył się z tym przed synami Połosa. Nie śmiali się, tylko jeden powiedział: „Coś tu dla ciebie wyszukamy!“ Pewnego dnia, młodszy student zaproponował Kamilowi, aby wieczorem poszedł z nim pilnować składu z amunicją. Zdenerwowany Kamil wybierał się tam jak na jakiś bohaterski wyczyn. W rezultacie spędzili noc w jakiejś sali na Senatorskiej, pełnej karabinów maszynowych, granatów i karabinów. Kamil przesiedział tę noc znieruchomiały, wsłuchany w ciszę, oczekujący lada chwilę czegoś okropnego. Ale przyszedł raźny, słoneczny ranek, student porozmawiał wesoło z jakimś wojskowym, po czym zabrał Kamila do domu na śniadanie. I Kamil wracał zawiedziony, podejrzewając studenta, że go wykpił.
Piętnastego sierpnia po południu miasto wybuchło radością. Z ulic pierzchł niepokój, przewalało się bujne, nieprzytomne szczęście. I Kamil z ulgą dowiedział się, że człowiek, któremu oddał wszystkie swe niepokoje i wiarę, nie zawiódł go i zwyciężył. W dniu tym jakby rozwarła się przed Kamilem jakaś przestrzeń. Świat mu się wydał mniej podły i szary. Począł spoglądać na ludzi pełen nadziei. Poczynił stanowcze decyzje: będzie unikał zła... będzie szedł w życie z ufnością, pilnie słuchając szlachetnych nakazów życia.
Te wykombinowane, wolą dziecięcą narzucone decyzje, przyczyniły się, że Kamil postanowił nie odwiedzać ciotek. Nie będzie zbliżał się do tego bagna, w którym żyją tak podli ludzie, jak „Krwawy Wiktor“, „Czarny Maniek“ i inni. To tam, na tym ohydnym Powiślu nauczył się kraść, napatrzył się różnym nikczemnościom i wszystko to wylazło w Krakowie. I ojciec miał rację, że go wybił... Rodzice zawsze dbają o dobro swoich dzieci i świecą im przykładem... To cóż! Widać tatusia prześladują nieszczęścia i napewno już teraz się poprawi...
Andrzej istotnie się poprawił, przynajmniej w pojęciu Kamila. Pod koniec sierpnia zakomunikował mu, że jadą do Zakopanego, po czym w dwa dni później wsiedli do pociągu. Po drodze zawadzili o Żyrardów, gdzie Kamil zwątpił już o podróży do tej legendarnej miejscowości. Andrzej zetknął się w Żyrardowie z paczką znajomych, przez cały tydzień odbywały się pijatyki, sceny mroczne, pełne nieopanowanych wybuchów, desperackich monologów i bólów głowy. Kamil tyle skorzystał w tym miasteczku, że otrzymał nową garderobę, od stóp do głów, wszystko na zamówienie, z porządnego materiału. W końcu ruszyli dalej. Andrzej schorowany, połykający ciągle jakieś proszki, senny. Kamil odświeżony na ciele i duszy, spoglądający z dobrotliwym smutkiem na wszystko, co go otaczało, jak gdyby z wyżyn swego szczęścia mógł jedynie współczuć temu bezbarwnemu życiu i nic więcej. Chłopiec stał się łagodny i marzycielski, przytępił się w nim zmysł obserwacji, coś tam sobie bzdurzył wewnętrznie. Poszarzał.
Nie odrazu jednak rozpoczęło się to wzniosłe życie na szlaku szkoły i pokoiku uczniowskiego. W pierwszych dniach pobytu w Zakopanem Kamil musiał być świadkiem serii wyczynów ojcowskich, z których jeden omal go nie obdarzył macochą. Prosto ze stacji zajechali do niewielkiej willi położonej nieco z boku od Krupówek. W tym pensjonacie odpoczywali przez dzień następny, tym bardziej, że lał deszcz i wszystko przesłaniała mgła. W ciągu tego dnia Andrzej odtajał po nadużyciu trunków żyrardowskich i już pod wieczór zaprosił właścicielkę pensjonatu i dwie jej dorosłe córki na zabawę, na dancing, skąd wrócili po północy, w towarzystwie dwóch wojskowych, z których jeden był narzeczonym córki pani Smodrakowej. Sezon się skończył, willa była bez gości, nastawiono gramofon. Andrzej zbudził Kamila, pani Smodrakowa poczęła go tulić, karmić słodyczami; pachniała mocnymi perfumami, żarem biło od jej biustu, w którego wnęce pani Smodrakowa tuliła głowę Kamila. Około szóstej rano całe towarzystwo śpiewało chórem, wojskowi pili piwo z kobiecych pantofelków, obie pary młodych wychodziły na spacer do małego ogródka, zwiedzały również rozkład willi, jej pokoje. Tylko Andrzej nie ruszał się od pani Smodrakowej, siedział blisko z prawym łokciem opartym o krawędź stołu, z lewym na oparciu kanapki... Palił duże cygaro, przecierał binokle, pił piwo, czasem koniak i szeptał, pochylał się do ucha niewiasty — mistrz mimiki, wygadany żartowniś. Pani Smodrakowa, słuchając niestrudzonego Andrzeja, bawiła się twarzą Kamila, szczypała go w policzki, okręcała jego włosy na pulchnym paluszku, nacierała uszy, słowem sprawiła, że głowa Kamila wyglądała, jak przedmiot jakichś niezwykle grubiańskich żartów. Zresztą objedzony słodyczami, nieco odurzony alkoholem, Kamil drzemał na obfitych udach pani Smodrakowej, słuchając przytłumionych, niby z otchłani, słów ojca. Na dobre ocknął się na łóżku, ale kiedy zorientował się, że go rozbiera pani Smodrakowa, nadal udał rozespanego, obawiając się pieszczot. Niewiasta przykryła go kołdrą i ucałowała w czoło. Poprzez niedomknięte powieki Kamil widział ojca na sąsiednim łóżku, rozebranego, postękującego z rozkoszy, że oto już znajduje się pod kołdrą. Pani Smodrakowa usiadła na krawędzi łóżka i gładząc Andrzeja po twarzy, mówiła cicho:
— Już ułożyłam chłopaków do spanka, teraz buźki na dobranoc... No spokojnie, spokojnie... Mowy nie ma... jutro, jak dzieci pójdą na spacer... Wogóle musimy ze sobą poważnie porozmawiać... Nie mamy przecież po osiemnaście lat... Co?... Ach, świńtuszek... Be!... Spokojnie, bo będą baty... Boże, cóż za ofensywa... A tak prosiłam...
W drzwi posypał się grad uderzeń drobnych piąstek, pojękiwał histeryczny głosik, wreszcie mała zatyczka oderwała się i do pokoju wpadła córka pani Smodrakowej, za nią jej narzeczony w rozpiętym kołnierzu od munduru, ale zaraz cofnął się, rżąc jak oszalały koń, dziewczę stanęło jak wryte, po czym z krzykiem grozy, załamując ręce (Kamil po raz pierwszy w życiu ujrzał to sławne, tajemnicze załamywanie rąk) wybiegła z pokoju, zostawiając drzwi otwarte. W tych drzwiach pokazała się okolona kudłami, pomazana węglem twarz kuchty, ktoś jeszcze zdążył zajrzeć, zanim pani Smodrakowa zdążyła wybiec z pokoju. Tego samego dnia Andrzej z Kamilem przeprowadzili się do innego pensjonatu.
Zaraz po południu Andrzej gdzieś wyszedł, zostawiając Kamila pod opieką staruszki, zarządzającej pensjonatem. Staruszka mówiła do Kamila nieszczerym, dziecięcym głosikiem, wyjęła skądś kudłatego pieska z wełny, pytała się Kamila, czy ten piesek jest żywy, a nie doczekawszy się odpowiedzi, starała się wmówić w Kamila, że w kanapie żyją specjalne, pokojowe krasnoludki. Wreszcie Kamil ziewnął kilkakrotnie i staruszka poprowadziła go do łóżka. Długo nie mógł zasnąć, w głowie huczało mu jak w morskiej muszli, kiedy się ucho przytknie do jej otworu. Nic nie wiedział, znów był zdezorientowany, raj począł się psuć nieco, znów udręki kładły się na duszę. Zasypiał w drżączce szyb skraplanych deszczem; potoczyły się, terkocząc koła po bruku, zabrzmiał dziki i pijany, brzmienny od żalu i nieopanowanej tęsknicy, śpiew góralski, uderzył o szyby i zamiast orzeźwić, ukołysał Kamila i uśpił. W samym środku nocy, staruszka ściągnęła Kamila do telefonu. W metalowym przyrządziku, z maleńkiej słuchawki huczał jakimś bezbrzeżnym szczęściem nabrzmiały, radosny i rozśpiewany głos Andrzeja. Aż ucho łechtały te silne dźwięki. Kamil oddalił nieco słuchawkę:
— Synu mój najdroższy!... Czy ty wiesz, gdzie ja jestem?... Ha­‑haha!.. Jaka szkoda, że cię tu nie ma!... Bo ja jestem w Morskim Oku!... Gdybyś wiedział, jakie to cudowne!... Jaki oszałamiający cud przyrody!... Synu najukochańszy!... Twój ojciec jest szczęśliwy!... Ha­‑haha!.. Wracam popołudniu!.. Rano zgłosi się do ciebie szofer z kartką ode mnie!... Wyjmiesz z paczki, co to jest na dnie kufra... jeden banknot pięćsetmarkowy!.. I dasz temu szoferowi!... Całuję!.. Mój skarbie!.. Śpij zdrowo!... Ha­‑haha!
Rano istotnie pojawił się człowiek w skórzanej kurtce, — jakie to kurtki zwykli nosić szoferzy, — i wręczył Kamilowi zabazgraną kartkę od Andrzeja, z której Kamil z trudem wyślabizował, że chodzi o te właśnie telefoniczne pięćset marek. Kamil pozostawił szofera na dole i sam udał się do pokoju. Na dnie kufra znalazł dwa grube, calowe pliki pięćset­‑markowych banknotów. Były to jakieś olbrzymie pieniądze. Uderzył go zapach migdałowego olejku, który bił od tej gotówki. Wyciągnął jeden banknot. Schodząc do szofera poczuł nagle straszliwy lęk, że oto zostaje sam na sam z takim majątkiem. Wręczył szoferowi banknot i szybko powrócił do pokoju. Zamknął się na klucz i wpatrzony w samotne, sponiewierane słotą, drzewo za oknem, przesiedział na kufrze do obiadu, drżąc z podniecenia, przechodząc istne męki pieniężnej gorączki. Dziewczyna dobijała się do drzwi, chcąc sprzątnąć pokój, ale jej nie wpuścił. Staruszka pieściła się kilka minut przez dziurkę od klucza, ale też jej nie wpuścił, nie tłumacząc się nawet. Każdy trzask przeszywał mu serce niby igła. Otworzył drzwi, kiedy mu służąca przyniosła obiad; do stołu nie chciał zejść za żadną cenę. Poczuł ulgę pod wieczór, kiedy wrócił pełen depresji z przepicia, ponury i zdenerwowany ojciec. Andrzej nie pozwalał Kamilowi odejść od siebie, kazał sobie opowiadać fragmenty z pobytu u ciotek; — zbolały ogromnie, przewracający się z boku na bok. Wreszcie zażył proszek i usnął. Tej nocy Kamil czuwał, leżąc na łóżku, wsłuchany w szum wód deszczowych, spływających rynsztokami, w śpiewne okrzyki górali. O świcie Andrzej zwlókł się do umywalni i słaniając się z męki, począł pić wodę z wielkiego dzbana, później spojrzał nieprzytomnie na Kamila i zwalił się na łóżko.
Tego dnia Andrzej jakby ocknął się, począł robić jakieś rachunki, coś kalkulował, przeliczył starannie obie paczki z pieniędzmi, poczem wyszedł sam na miasto, poważny i pełen decyzji. Kamila oddał w ręce staruszki, na męki. Wrócił wcześnie, akurat na kolację, którą zjadł z Kamilem przy ogólnym stole (jakieś leniwe pierożki i kompot) dowcipkując ze staruszką.
Kiedy byli już w łóżkach, Andrzej powiadomił Kamila o swojej decyzji. Kamil zostanie w Zakopanem, w bardzo porządnym internacie dla chłopców. Andrzej już zebrał informacje o tym zakładzie. Kamil będzie miał porządną opiekę, będzie chodził do gimnazjum, czas już skończyć z tymi wędrówkami z miasta do miasta, to jest dobre dla interesów Andrzeja, ale nie dla Kamila, który musi otrzymać wykształcenie i staranne wychowanie. Andrzej będzie go odwiedzał kilka razy w roku, być może, będą wspólnie wyjeżdżali gdzieś na wakacje. Jutro Kamil będzie przedstawiony dyrektorowi internatu, który jest jednocześnie dyrektorem tutejszego gimnazjum. Po tym wyjaśnieniu Andrzej usnął, a Kamil uradowany i jednocześnie zaniepokojony tą zmianą w swym życiu, z głową pełną przypuszczeń i planów na przyszłość, wiercił się pod kołdrą do późnej nocy.
Szli w dół, Krupówkami, pogodnym rankiem, w słońcu, od którego promieni unosiły się opary z pól i budynków, udręczonych słotą. Kamil rozglądał się wokół i stwierdził, że piękno tej miejscowości nie było przesadzone. W oddali piętrzyły się błyszczące w słońcu zielone stoki górskie, brunatne, i groźne ściany, szczyty pokryte zygzakami śniegów. I miasteczko było jakieś ciche i przytulne, takie odosobnione od nędzy i zgiełku reszty kraju. I chociaż buchnęło gdzieś z boku zaduchem pomyj i wychodka, jednak Kamilowi wydało się, że ten zaduch jest jakby inny, czyściejszy i przypadkowy, bo to mocno prażące kark słońce i powietrze tak czyste, że aż w piersiach szczypało, rozproszyło momentalnie ten zaduch i odwróciło od niego uwagę. Wesoło i z turkotem toczyły się po spadzistym bruku żółte dorożki podobne do bryk, w zaprzęgu biegły tłuste koniki i górale z kozłów pozdrawiali się, strzelali z batów i pokrzykiwali. W taką dorożkę wsiadł Kamil z ojcem i obaj pojechali do gimnazjum.
W kancelarii powitał ich człowiek wysoki i łysy, z krótko przystrzyżonym, jasnym wąsikiem pod maleńkim nosem, z sinymi woreczkami pod błękitnymi i załzawionymi oczkami; człowiek dziwny, od którego szło jakąś powagą i męczeństwem. Patrzył na Kamila dobrotliwie, wtrącił, że jak chłopiec w tym wieku nie ma matki, to jest nieomal to samo, co zupełne sieroctwo... Że wielu ma u siebie w zakładzie, takich właśnie, bez matek. Kazał sobie opowiedzieć przeszłość szkolną Kamila, zadał kilka pytań, delikatnie egzaminujących, Andrzeja poczęstował długim i cienkiem cygarkiem, słowem zachowywał się łagodnie, uprzejmie i poczciwie. Podobał się Kamilowi, że nie jest oschły jak wszyscy panowie od szkoły, że jest przyjazny. Stanęło na tym, że jeszcze tego dnia, wieczorem, Kamil przeniesie się do internatu. Obaj opuścili kancelarię w zadowoleniu. Andrzej rad ze spełnienia ojcowskich obowiązków, Kamil pełen nadziei na nowe życie.
Po południu Andrzej uzupełnił nieco garderobę Kamila, kupił mu barani kożuszek, mocne, sportowe buty, trochę bielizny i przybory tualetowe. Właśnie wychodzili z drogerii, kiedy Andrzej na widok ponurego jegomościa z rękami w kieszeniach palta, gwałtownie pociągnął Kamila w zaułek między dwoma domami. Był wzburzony, rozglądał się niespokojnie, w końcu poprowadził Kamila polami, na przełaj do pensjonatu. Tutaj szybko zażądał rachunku, skreślił kilka słów na kartce, wręczył ją Kamilowi razem z kilku banknotami, polecił to oddać dyrektorowi i zamykając gwałtownie kufry, mówił do Kamila podnieconym głosem:
— Musimy się, mój synu, zaraz rozstać. Muszę zdążyć na przedwieczorny pociąg. Ktoś się tu pojawił niewygodny... Trzeba wiać. Dyrektorowi powiesz, że napiszę do niego z drogi i listownie omówimy sprawę za twój pobyt... Do internatu zaprowadzi cię właścicielka tego pensjonatu... Nie smuć się... ja już mam takie niespokojne, cygańskie życie... Zaraz do ciebie napiszę, a później sam wpadnę na trochę... No, bądź zdrów! Staraj się być dobrym chłopcem i ucz się dobrze. Nie miej do tatusia żalu za to lanie w Krakowie, ale jak dorośniesz, to wiele rzeczy zrozumiesz. Czekaj tu, w pokoju na staruszkę. Nie becz... do nieszczęścia jeszcze daleko... Bywaj zdrów... czekaj listu...
Wyszedł, dziewczyna wytaszczyła za nim kufry. Kamil stanął przy oknie. Nie wiedział czy się smucić... Płakać mu się nie chciało, choć czuł, że wszystko za tym przemawia. Miał przecież i tak wyjechać... Może to i lepiej, że tak nagle... Jeszczeby się rozmyślił i wywiózł go z tej zacisznej miejscowości. Będzie przecież pisał, sam przyjedzie... Żeby już jak najprędzej znaleźć się w nowym mieszkaniu.
Dom pachniał drzewem i jakimś nieokreślonym, chłopięcym zapachem. Ze skondensowanej ciszy, jaka wypełniała jego ściany, dom w godzinach posiłku i pod wieczór, popadał w gwałtowne wstrząsy powodowane gwarem rozmów, łoskotem odsuwanych krzeseł, tupotem wielu kroków. Żelazne schodki prowadzące wąską serpentyną na pierwsze piętro, trzęsły się i pojękiwały pod ciężarem nieopanowanych stóp. O siódmej rano dom napełniał się szmerami, hałas się wzmagał i z górnych pokoi opadał wartkim strumieniem na dół, koncentrując się w jadalni. Po czym drzwiami od dworu wymykały się zaprzyjaźnione grupki pensjonarjuszy i biegły skrótem, poprzez pola, w dół, do szkoły. Po opróżnionych pokojach wałęsała się służba, otwierając okna, ścieląc łóżka i wymiatając na korytarz stosy śmiecia, po wrogo usposobionych do higieny, lokatorach. W ciągu dnia, cisza naprzemian tasowała się z tęgim gwarem. O dziewiątej wieczorem dom popadał w osłupienie, trzeszczał czasem w spojeniach i wzdychał. Dom był drewniany i stary. Miał dwa piętra i wiele balkonów. Był brunatny i stylowy; wyniosły na tle parku i gór. Nazywał się Gerlach i stał bliska Krupówek.
W tym domu Kamil rozpoczął swą stabilizację po roku niepokojów. Miał obecnie lat jedenaście i obiecywał sobie solennie nie wcześniej opuścić tę oazę, jak za równe osiem lat. Z łatwością zdał do pierwszej klasy; należało jednak brać pod uwagę pobłażliwość władz tego gimnazjum w stosunku do uczniów przeważnie mocno zaniedbanych w nauce, chorych albo poprostu tępych. Kamil porównał gimnazjum ze szkołą powszechną: tam pobłażano dla nędzy, tutaj dla bogactwa. W klasach nie widziało się biedoty. Kamil obserwował schludnie ubrane, rozgrymaszone dziewczęta, (gimnazjum było koedukacyjne) od których wiało sytością i nudą; chłopców, jedzących swe śniadania jakby pod przymusem... I wtedy wspomniał dumnego, szeroko żyjącego „Śmiecia“, któryby tutaj nagle opadł ze swych wyżyn.
Życie to posiadało w sobie wszystkie uroki, jakie może stworzyć beztroskie dzieciństwo, dostatek, uroda gór i wspaniały klimat. Chłopcy z internatu byli niejako uprzywilejowani, posiadali większe możliwości rozrywek niż zwykli, prywatni uczniowie. Surowość reżimu zakładowego była pozorna, bo sprawiała, że przymus ciszy popołudniowej w czasie odrabiania lekcji dozwalał chłopcom później w całej pełni korzystać ze swobody. Również profesor­‑wychowawca Kotlina pod pozorami despotyzmu dbał głównie o wyrobienie w wychowankach obowiązkowości, oraz żeby wszystko odbywało się we właściwym czasie. Internat był prowadzony z taktem i pełnym zrozumieniem pedagogii. Dyrektor Kolusz umiejętnie regulował wady i namiętności wychowanków; nadmiar ich energii rozpuszczał w sporcie, natury sentymentalne kierował ku poezji i muzyce. Stworzył zespół symfoniczny i w salonie internatu odbywały się piękne popisy uczniów wobec zaproszonych gości. Deklamowano także wiersze, grywano we własnym amatorskim teatrzyku sztuczki często nawet trudne i śmiałe. Kuchnia w internacie była prowadzona przez panią Koluszową, przy współdziale leciwej teściowej oraz kucharki. Trzy kobiety sprawiły, że stół internatu był głośny w całej miejscowości. Wzorowość zakładu dyrektora Kolusza przyczyniała się, że pensjonariusze byli przeważnie najlepszymi uczniami w gimnazjum i rzadko się zdarzało, aby któryś nie przeszedł do następnej klasy.
W tak świetnych warunkach Kamil szybko wypięknił swego ducha. Dorwał się do upragnionej czystości życia, do kojącego spokoju... I ukazał tu nagle tak niespodziane cechy swego charakteru, że tylko niezwykle subtelnym krążeniom psychologicznym można je było przypisać. Uczył się doskonale, ale z trudem.Gimnazjum było matematyczno­‑przyrodnicze i Kamila raziła zbyt surowa i realna atmosfera lekcji. Pokochał nagle poezję i pragnął ją odnajdywać w życiu codziennym. Choć nie rozumiał często sensu zbyt poważnych wierszy, pieścił ucho rytmem oraz wyczuwał w utworze urodę niecodzienności. Nie zaprzyjaźnił się nikim, ale ze wszystkimi starał się być w dobrych stosunkach i nie udawało mu się to, ponieważ koledzy wyczuwali w nim nieokreśloną obcość i unikali go. Stał się poprawny i uważał nieomal na każdy swój gest. Odezwało się w nim nieoczekiwane aktorstwo i snuły mu się po głowie piękne i patetyczne sceny. Począł skąpić. Profesor Kotlina wypłacał chłopcom pensję tygodniową, ale Kamil jej nie brał, nie uznając innych rozrywek ponad obcowanie ze sobą. Stał się schludny do przesady, po kilkanaście razy na dzień płukał usta i mył ręce. O przeszłości zapomniał szybko, jak szybko zapomina się o dolegliwości co minęła i kiedy to staramy się uchronić przed jej nawrotem. Przystosował się, przylgnął duszą i ciałem, wszczepił się w to nowe życie, które wydało mu się jedyną formą jego istnienia. Uwierzył w nie i zapragnął jedynie spokoju. Żeby z tego zakątka uczyć się życia i nie znajdować się w ogniu jego bezpośrednich działań. Spokoju...
Znajomość natur chłopięcych sprawiła, że dyrektor szybko otoczył Kamila atmosferą odpowiadającą usposobieniu chłopca. Kazał go uczyć czytania nut, pozwolił recytować poezje na wieczornych przyjęciach, dopuścił do udziału w orkiestrze symfonicznej, (Kamil dmuchał w małą flaszeczkę napełnioną wodą) sam podsuwał Kamilowi piękne utwory wierszem i prozą, prowadził z nim ładne rozmowy podczas spacerów po parku. Ponieważ z jego systemu pedagogicznego wynikało, że skoro dwa odrębne charaktery zmuszone przebywać blisko siebie, kształtują się i umacniają w swoich indywidualnościach, umieścił Kamila w jednym pokoju z Bolkiem Koniczynem, chłopcem którego poczucie rzeczywistości raziło Kamila. Również wobec Bolka odczuwał Kamil pewne niepokoje, jak gdyby chwiało się w nim coś wątłego. Ale żyli ze sobą nieźle i raczej w zgodzie.
I popłynęły dni szczęśliwe. Chyba nigdzie to wyświechtane zdanie bardziej nie pasowało niż tu. Właśnie: płynęły. Do zimy pensjonariusze zachowywali się dość sennie, przygaszeni prawdopodobnie jesienną porą; jedni tęsknili za rodzinami, innych mierził początek roku. Ale z pierwszym śniegiem ocknęło się to wszystko i potoczyły się puszyste, zimowe dni, brzemienne w wesołe i smutne zdarzenia. Zjechało mnóstwo gości z nizin, bawiono się i kochano, śpiewano „Bajki“: „Bajki cudowne... bajki czarowne... opowiadała nianiusia siwa...“
Okazało się, że większość pensjonariuszy posiada tytuły. Synowie arystokratycznych rodzin. Kamila to dziwiło, że ci chłopcy biegają podrapani, że chodzą na czworakach, wrzeszczą i zachowują się jak zwykli śmiertelnicy. Ale to nastawienie sprawiło, że pewien drugoklasista, syn bogatego kupca z Warszawy, odezwał się kiedyś do Kamila: — „Masz minę jakbyś połknął wszystkie herby całej Polski, a popatrz tylko na tych chłopaków, jacy to morowcy“. Ale ci „morowcy“ uczyli się jednak marnie; młodsi bisurmanili się, urządzali psie figle, starsi pili alkohol, urządzali burdy. Kiedyś czterech siedmio‑ i ośmio­‑klasistów zaprosiło w tajemnicy przed profesorem Kotliną koleżankę do pokoju na drugim piętrze; tam spili się wszyscy i wybuchł z tego wielki skandal. Młodsi gapili się przez dziurkę od klucza i przez szpary. Kamil nie dał się namówić do podpatrywania, co nie wpłynęło na zbliżenie z rówieśnikami. Oprócz arystokratów w internacie byli przeważnie synowie zamożnych rodzin, głównie kupieckich lub przemysłowców. Był tam jeden chłopiec, którego dyrektor Kolusz trzymał za darmo. Nazywał się Bień i był synem rzeźnika z Warszawy. W roku 1917 przedostał się z hallerczykami do Francji, gdzie cierpiał nędzę. W Paryżu, na stopniach Opery zajął się nim jakiś milioner amerykański, zabrał go do Ameryki, stamtąd wysłał na wychowanie do internatu dyrektora Kolusza i po pewnym czasie przestał za niego płacić. Bień często opowiadał kolegom swoje przygody, słuchali go nawet chętnie uczniowie wyższych klas. Mówił żywo, gestykulował i twierdził, że tylko tupetem można się czegoś dochrapać w życiu. Kamil słuchał kiedyś jego opowiadania i skonstatował w duchu, że chłopiec miał rzeczywiście życie nie lekkie.
Więc w zimie zdarzyło się to i owo. W listopadzie przyjechał spóźniony czwartoklasista, żywiołowy, pełen bezczelnej brawury poznaniak Pfefferberger. Już w grudniu miał wielu zwolenników. Propagował sztubackie tradycje, dokuczanie profesorom, wagary, klub pesymistów, konspirację i wogóle fason. Ale w styczniu przywódcy powinęła się noga — dosłownie. Był ewangelikiem i opuszczał klasę w godzinach religii. Twierdził zresztą, że jest bezwyznaniowy. Kiedy był dobry śnieg, chłopcy z internatu zjeżdżali do szkoły na małym bobsleju. Podchodzili nieco w górę do ulicy Sienkiewicza i stamtąd prosto w dół. Mieli niezły kawałek jazdy. W czasie godziny religii, Pfefferberger wyciągnął sanie z szopy, powlókł się z nimi w stronę Kuźnic i zjechał sobie w dół. Niedaleko szkoły sanie zleciały do potoku, a kierowca zawisł łydką na żelaznej barierze. Zrobiono mu operację i leżał w samotnym pokoiku na drugiem piętrze około sześciu tygodni. Było mu tam smutno, kazał sobie przysuwać łóżko do drzwi, chciał nawet aby mu wyniesiono leżak na balkon, ale ten balkon nie miał poręczy, postanowiono ją postawić na wiosnę, więc Pfefferberger przykuty do łóżka, wegetował na swoim poddaszu. Pewnego popołudnia nieco mu się odmieniło. Spojrzał na balkon grubo pokryty śniegiem, z pogardą wspomniał ludzi włóczących się po ulicach miasteczka i postanowił ulżyć sobie w sposób oryginalny. Były to ostatnie dni leżenia w łóżku i wolno mu było chodzić o lasce. Więc pokuśtykał Pfefferberger na balkon, odwrócił się tyłem do świata, kucnął, podciągnął szlafrok i koszulę, obejrzał się za miejscem; było go jeszcze nieco na krawędzi, z dziesięć centymetrów śnieżnego nalotu, w czem nie zorientował się oryginał i obsunąwszy się, spadł z wysokości drugiego piętra, głową prosto w zaspę śnieżną, w miejsce nieuczęszczane. Ciszę lekcji popołudniowych przerwał krótki okrzyk, ale pogrążeni w nauce chłopcy, sądzili, że to jakieś dziecko na ulicy krzyknęło, jak to dzieci lubią pokrzykiwać w śnieżne, zimowe popołudnia. Służąca idąc po drzewo odkryła czyjeś nogi w kupie śniegu. Zresztą Pfefferberger nawet się nie zaziębił. Wrócił do łóżka a po dziesięciu dniach chodził na lekcje. Przezwano go wyścigowcem. Że niby z czymś się tam ścigał w powietrzu. Z wiosną Pfefferberger nieco przycichł, widywano go na balkonie pierwszego piętra, wysiadywał tam często i masę czytał, bujając się w fotelu na biegunach, zrywając igły z sosny, która rosła tuż przy balkonie. Ponieważ przyszły dni suche i słoneczne, więc sosna któregoś wieczoru zapaliła się od płonącego papieru, który wyrzucał z balkonu Pefferberger. Budynek z łatwością uchroniono od pożaru, ścięto sosnę, ale wyszły przy tym na jaw nowe czyny Pfefferbergera, który tym razem okazał się niestrudzonym szperaczem, badaczem korespondencji miłosnej lat ubiegłych. Z napół zbutwiałej szopy w parku, Pfefferberger wygrzebał skrzynkę z listami dyrektora Kolusza i jego małżonki z okresu narzeczeństwa. Te listy Pfefferberger czytał i następnie palił je. W kwietniu Pefferberger spalił do spółki z dwoma uczniami dziennik klasowy, po czym został odesłany do Poznania.
W lutym Kamil został postrzelony w udo przez dyrektora Kolusza, który próbując nowego rewolweru z werandy, trafił zamyślonego, włóczącego się między krzakami chłopca. Obaj leżeli około dwóch tygodni: dyrektor na serce, Kamil na udo. To ich jeszcze bardziej zbliżyło. W marcu Kamil poszedł do pierwszej spowiedzi. Przez tydzień cierpiał aby nie zataić grzechu, ale dostał rozgrzeszenie i dwa razy dziennie dziękował Bogu za darowanie win. Również prosił o jasną, bezgrzeszną przyszłość.
Od dwóch miesięcy Andrzej nie dawał o sobie znaku życia, również zalegał z opłatą za Kamila. Pojawił się wreszcie jednego dnia na kilka godzin, zostawił w pokoju Kamila paczkę z bielizną i gotowym ubraniem, oraz trochę drobnych prezentów. Po czym uprosiwszy dyrektora Kolusza o prolongatę zaległości na przeciąg najbliższych tygodni, cichcem wyjechał. Kamil nie widział ojca, bo akurat tego dnia był w górach, na wycieczce harcerskiej. Ucieszył się, że ojciec pamięta o nim i prawdopodobnie zapłaci za dalszy jego pobyt. Mniej więcej z wizytą Andrzeja zbiegła się przykra afera z darami amerykańskimi. Tymi darami zarządzał dyrektor Kolusz i zarzucono mu kradzież lwiej części tych rzeczy. Dochodzenie trwało, dyrektor Kolusz dochodził swego dobrego imienia. Tymczasem szła wiosna, przyszło spalenie sosny przez Pfefferbergera, minęło to, chłopcom przechodził czas na sportach i nauce, tęsknili za końcem roku szkolnego. Kamil często rozmyślał o sobie, zwłaszcza podczas spacerów. Jakże kochał świat i dobrego Stwórcę... I przyrodę, która go tak kojąco tuliła do siebie... Wszystko jest sama dobroć, ale dobroć należy mieć w sercu... Ach! Tylko jak dziękować Stwórcy za to wszystko? Przecież pił duszkiem słodycz swego losu. Rozpłakał się na jednej z takich przechadzek i ukląkł pod drzewem i objął jego pień. Często go ogarniał lęk z nadmiaru szczęścia.

Za otwartymi oknami szumi młoda wiosna w drzewach. Zagląda wieczór ciepły do pokoju, cofa się przed światłem ciemną falą w głąb parku. Jasny krąg lampy obejmuje wspólny stół uczniowski oraz pochyloną głowę i kark Kamila. Jest zmęczony i czarne literki na białych stronach książki zdają się łazić po papierze. Po tamtej stronie stołu pusto, wznosi się tylko mała piramida książek i zeszytów z wystającą na samym czubku ekierką. Ktoś westchnął w oknie i Kamil pytająco spojrzał w tym kierunku, ale zaraz odwrócił głowę w stronę drzwi, bo tam skrzypnęło. Na progu stał pytająco filigranowy, maleńki Borys Szlechter, trzymając na piersiach paczuszkę herbatników zwanych „półksiężyce“. Przechylił malutką główkę na prawe ramię, jak ptaszek i patrzył potulnie czarnymi, niezmiernie ruchliwymi oczkami na Kamila. Na nogach miał żółte buty z cholewami, w których luźno tkwiły łydki; kolana obciągały czarne pończochy, dalej szły czarne, aksamitne majtki i biały półkożuszek wyszywany czerwoną nitką. Borys miał dziesięć lat i wyglądał jak duża laleczka. Pąsowe usteczka układał w ciup i bał się wszystkich. Siedział z Kamilem w jednej ławce i jak to się zdarza w młodszych klasach, pozwolił nad sobą przewodzić Kamilowi i pokochał go. Teraz stał na progu i błagał wzrokiem, aby mu pozwolono posiedzieć trochę. Kamil zawołał szeptem:
— Wejdźże i siedź chwilę spokojnie... Raz sobie jeszcze powtórzę i potem będziemy rozmawiać. Siadaj tu.
Borys przydreptał do stołu, położył przed Kamilem paczkę z herbatnikami i na palcach pobiegł do krzesła niby jakiś baletnik. Tam przysiadł w milczeniu.
Kamil zmienił teraz system nauki. Począł kiwać głową, przykładać dłonie do skroni, unosił twarz ku lampie i trząsł wargami jak jąkała, który pragnie coś powiedzieć. W oknie coś jęknęło i zatrzeszczało, górna połowa ciała Bolka Koniczyna zsunęła się z parapetu i odezwał się głos dziwny jakiś, przytłumiony:
— Kamil, czy nie masz czasem takiego wrażenia, że na nas patrzy ktoś niewidzialny?
— Jakto?.. Patrzą przecież... podpatrują czasem przez dziurkę od klucza... Różnie się zdarza...
— Oh, nie to! Ktoś zgóry... nie z ziemi?!
— Aa... No wiadomo... Bóg!
— Z Bogiem znów! Nie o tym myślę... Wydaje mi się często, że ktoś siedzi z rozłożonymi ramionami, brodę ma opartą na rękach i patrzy się na ziemię, na to nasze życie... Albo może patrzy na nas przez mikroskop... Nie wiadomo. Jakiś człowiek prawdziwy i ogromny.
— Od takich myśli robi się mdło. Ja się od nich oduczyłem i teraz mam spokój.
Bolek zbliżał się do stołu i z frasunku drapał ostrzyżoną „na jeża“ łepetynę. Ujrzał herbatniki, potem Borysa. Powiedział:
— Sęk w tym, że ja nie mogę znaleźć odpowiedniego człowieka do dyskusji. Starsi powiadają: za wcześnie... Młodsi kpią. Piernikasy! Twoje, Kamil? Poczęstujesz?
— To są ciastka Borysa... Nie wiem po co mi tu kładzie pod nosem... Do niego się zwróć.
— O nie, o nie! To dla ciebie z wdzięczności Kamilku, weź je sobie — zapiszczał Borys w swoim kąciku.
— No więc ustalcie do kogo one należą i niech właściciel mnie poczęstuje.
— Nie chcę żadnych biszkoptów! Borys zabieraj je w tej chwili!
Borys wziął paczkę, wrócił na swoje miejsce i począł wolniutko oddzierać przezroczysty papier z herbatników. Bolek szepnął:
— No, nareszcie. Doczekałem się.
Ale Borys zapiszczał:
— O nie, Bolku! Z tobą mogę tylko pójść na handel!
— Rozumiem! Nieszczęśliwa miłość i kupczenie odrzuconym upominkiem! A cóż ty karliku, chcesz za tę paczkę?
— Półtorej marki albo Guatemalę z Hondurasem i jeszcze jakąś drobną na dodatek. Jak będziesz mnie przezywał, to ci wcale nie sprzedam. I decyduj się, bo zaczynam jeść i herbatników będzie coraz mniej, a cena zawsze ta sama.
— Paskarskie nasienie! Dam ci Guatemalę i nic więcej.
— Już zjadłem jeden, a z ceny nie spuszczam.
— Wstrętny zdzierco! Honduras i jakąś drobną „kukfeldpost“?
Kamil właśnie chciał zaproponować, aby wszyscy trzej zjedli herbatniki bez żadnych targów, kiedy w drzwiach stanął dyrektor Kolusz, rozejrzał się smutno po pokoju, podszedł do Kamila i objąwszy go, powiedział:
— Zejdź ze mną na dół, do gabinetu. Chcę ci coś powiedzieć.
Usiedli obaj w tym gabinecie, na kanapce, i dyrektor Kolusz gładząc Kamila po głowie, począł mówić wzruszonym głosem:
— Mam tu list od twego ojca. Zrządzenie losu sprawiło, że siedzi w więzieniu. Ale nie to jest najprzykrzejsze. Żąda on, aby cię wysłać do Warszawy, bo postanowił inaczej pokierować twoimi losami. Nie moją rzeczą, drogie dziecko, jest wtrącać się w te sprawy. Ojciec twój mógłby się tutaj nie pokazywać lata całe, mógłby zgoła gdzieś się zawieruszyć i znaku życia o sobie nie dawać, a tybyś zawsze w tym domu był traktowany na równi z innymi. Zatrzymywać cię nie mogę i muszę się zastosować do poleceń twego ojca. Może chce cię gdzie indziej umieścić, to już jego sprawa. Możesz sobie przeczytać: wyraźnie żąda abyś natychmiast przyjechał. Dziecko drogie. Mnie jest bardziej niż przykro, ale musisz jechać. Napiszesz do mnie czasem, prawda? A może wrócisz? Może ojca uwolnią i wówczas sprawy się tak ułożą, że będziesz mógł z powrotem być u nas. Miejmy nadzieję i oby tak się stało! Teraz idź na górę, umyj rączki, bo zaraz kolacja. I jutro przygotuj się do podróży, wszystko dla ciebie zrobię, abyś miał wygodną podróż; dam ci instrukcje, dokąd masz się udać ze stacji, załatwię wszystko z profesorem Kotliną; chociaż wyjeżdżasz przed końcem roku szkolnego, to jednak mam nadzieję przysłać ci pełne świadectwo z ukończenia pierwszej klasy. A teraz idź, jutro jeszcze porozmawiamy.
No tak. Teraz już kończy się wszystko. Bajeczny pałacyk z kryształu pękał i walił się. Szedł po krętych schodach w rozkołysaniu, w oszołomieniu tak wielkim, że nawet rozpacz gdzieś się w nim gubiła. Znów? Przecież on już zapomniał jak to się żyje w tamtym świecie. I nagle ta przeszłość odgrodzona rokiem rajskiej drzemki, poczęła zbliżać się do niego z ogromną szybkością niby jakaś nawałnica potworna, i rycząc ogarniały go czarne i cuchnące kłęby i jęło się przypominać to dawne życie w koszmarnych fragmentach, pokazywały się jakieś sceny i ludzie... Ludzie z twarzami wydłużonymi od męki... Przyzywali, gestami nawoływali...
Kamil zwalił się na łóżko. Jak z daleka słyszał piszczący głos Borysa:
— Patrz, już są tylko dwa pierniczki... Kosztują Guatemalę, Honduras i jeszcze jakąś drobną... Albo półtorej marki... Decyduj się, bo...
— Dawaj ty przeklęty, bo zjesz wszystko! Daję Guatemalę i Honduras i...

Kamiennym i czarnym korytarzem ulicy biegł ciepły i wilgotny, wiosenny podmuch od rzeki. Sunął rzeźko żałobnym szpalerem lamp gazowych, uderzał o pochyłość ulicy Oboźnej i osłabiony, rozpraszał się w Topiel i Browarną. Obok bramy Dynasów zatrzymał się chłopiec obarczony ciężarem walizki. Wsunął ręce w kieszenie przydługiego palta i zapatrzył się przed siebie. W dole czaiło się Powiśle, maleńcy ludzie wlekli się w brudnym seledynie latarń, ale wszystko tonęło w zadeszczonym mroku, zlewało się w jedną ohydną barwę; domy, latarnie i ludzie... Tylko ten powiew skuczał między ścianami kamienic i ciął ukośnie deszczem w szybki latarń. Udręką szło od tej w słocie pogrążonej niziny. Powiśle witało Kamila obojętną pustką swych ciemnych ulic i rzadkim, skulonym od wilgoci przechodniem. I ziało od tej dzielnicy wszystkimi troskami świata, jakąś straszliwą, przewlekłą wegetacją.
Schodził w dół, przekładając z ręki do ręki obijającą mu się o nogi walizkę. Gdyby chociaż ten wieczór był pogodny. Cały ten pejzaż wilgotny i kamienny przejmował go bolesną obcością, lękiem. Dowlókł się do bramy i chwilę przystanął, aby nieco ochłonąć przed powitaniem z ciotkami. Z wnęki wychynęło zwaliste cielsko i nim się Kamil opamiętał, już mu szorstkie łapy obejmowały głowę, czuł bolesny ucisk na nosie i z góry dochodził go chrapliwy głos „Kusi“:
— Wyrzucili na mordę, przegnali na stare śmiecie...} Masz „syfona“, szczeniaku! A teraz wyrywaj do chałupy, bo ci nogi z tyłka powyrywam! No, już cię nie ma!
Kamil porwał walizkę i nie mogąc oddychać ze wstrętu, potoczył się w głąb bramy. Z tyłu dolatywał go kretyński chichot „Kusi“. W bramie cuchnęło po dawnemu i żółte, mizerne światło lampki z zakopconym, oklejonym gazetowym papierem, szkłem, mętnie oświetlało tę jamę. Ze schodów, z góry dochodził go bełkot hałasującego pijaka. Na podwórku jadowicie zaskrzypiały drzwi od wychodka. Kamil skręcił w sień, w progu natknął się na cicho poszeptującą parę, szybko poznał i chciał się cofnąć, ale zaraz posłyszał chłodny, gardłowy głos Wiktora:
— Przełaź szczeniaku, coś gały wytrzeszczył, chcesz w oko?
Skulony ze strachu Kamil, otarł się o rozgrzaną, pachnącą mdłymi parfumami Felę Kotowską. Zdążyła go pogłaskać po głowie i szepnęła z obojętnym zdziwieniem: „Gdzieś się podziewał, Kamilku... Przyjdź do nas jutro, przyjdź...“ Nic nie odpowiedział, dobiegł do drzwi i nerwowo zastukał. Usłyszał czyjeś człapanie i głos ciotki Zosi zapytał: „Kto tam tak się dobija... przecież otwarte!“ W tej chwili Kamil szybko objął wzrokiem zdumioną twarz ciotki Zosi, przyciemnioną perspektywę pokoju; w głębi stół z lampą, przy stole znieruchomiałe i wypatrujące twarze Zbyszka i Jerzyka, oraz pochyloną nad żelazkiem postać ciotki Stasi. Wsunął się boczkiem przez uchylone drzwi, nad uchem usłyszał zdziwiony szept ciotki Zosi: „A skądże cię przyniosło?...“ Położył walizkę pod ścianę i wolno podszedł w stronę stołu. W tej chwili rozległy się okrzyki:
— Kamil! Zbyszek patrzaj!
— Kamilu! Moje skarby! Przyjechałeś?!
— Widzicie go, a myśmy myśleli, żeś gdzieś przepadł albo umarł!
Poddał się gwałtownym uściskom, tulił się, sam już nie wiedział do kogo, na twarzy czuł szybkie pocałunki. Oszołomiony pytaniami przysiadł na kuferku i wybuchnął głośnym płaczem. Nie słyszał co do niego mówiono, ukrył twarz w dłoniach. Sam nie wiedział, kiedy się uspokoił, kiedy usiadł przy stole, przed talerzem gęstej zupy z pajdą chleba. Uciszyło się, Kamil ogarnął wzrokiem twarze, sprzęty, cały pokój i nagle poczuł się swobodnie, jak gdyby przeszedł sen jakiś o Krakowie i Zakopanem; o ojcu i o wszystkich zdarzeniach tych kilkunastu miesięcy. Ot tak, jakby zdrzemnął się przy stole. Znów obległy go pytania. Odszedł do kubła z wodą, napił się, wrócił i począł wolno, starając się nic nie opuścić, opowiadać dzieje tego okresu. Słuchano go z twarzami skupionymi, w świetlnym kręgu szumiącej lampy.
Wyciągnął się na swym dawnym posłaniu. Było już ciemno, w kuchni syczał zawodząco imbryk, obok szeptali pod pierzyną chłopcy, słychać było głębokie westchnienie przejętych opowiadaniem ciotek. W tej ciszy mąconej szmerami, odezwał się ziewający głos ciotki Zosi:
— Ano, przewietrzyłeś się, to teraz chwycisz się jakiej roboty... Jużeś stary chłop. Pogadam ze znajomym krawcem, może cię weźmie na naukę... Żeby w tego Jędrzeja piorun trzasł!
Stół przyjaźnie zatrzeszczał pod Kamilem. Odezwały się regularne oddechy śpiących ciotek i imbryk nagle umilkł. Stół zakołysał się i niby wyspa w oceanie, pogrążył się w szmaragdowym, pełnych uroczych dziwadeł śnie.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Uniłowski.