Przejdź do zawartości

Dobrana para (Zapolska, 1890)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Dobrana para
Podtytuł Studjum z natury
Pochodzenie Kurjer Warszawski, 1890, nr 231-233
Redaktor Franciszek Olszewski
Wydawca Władysław Szymanowski i Antoni Pietkiewicz (Adam Pług)
Data wyd. 1890
Druk Drukarnia Kurjera Warszawskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DOBRANA PARA.
STUDJUM Z NATURY.
przez
Gabrjelę Zapolską.

O w pół do pierwszej zaledwie Fanny otworzyła oczy.
Przeciągnęła się leniwie, ziewnęła i wyjąwszy na chwilę rękę z pod stosu wełnianych kołder, schowała ją czem prędzej.
— Boże mój! jak zimno!... — jęknęła żałośnie. Poczem przymknęła znów oczy i leżała tak długą chwilę, sapiąc i wykrzywiając się, jak klowny w cyrku.
Wreszcie wrzaskliwym, ochrypłym głosem wołać zaczęła.
— Smoluchu! smoluchu!...
W kuchni poruszyło się „coś”, zatykającego masy drzazg w malutkie fajerki. To „coś” wykrzywiło znów twarz w ohydny sposób i uderzyło się po udzie.
— Pęknij!... — zamruczała bona, słysząc głos pani.
Wreszcie „coś”, będące boną i nazywane „smoluchem”, oderwało się powoli od komina i przecisnęło się z prawdziwem mistrzowstwem przez wąskie przejście, które francuzi pompatycznie „przedpokojem” nazywają. Tymczasem pani Fanny ze złości potargała rzadkie włosy, sterczące w śmieszny sposób dokoła czoła.
— Dlaczego nie wchodzisz, kiedy cię wołam? — zawołała, zobaczywszy służącą.
— Robię śniadanie — odparła bona i podskakując, jak wróbel, ciężkie szmaty, pokrywające okno sypialni, odrywać zaczęła.
Szmaty, trzymające się tylko za pomocą szpilek, szybko opadły, wpuszczając do pokoju całe snopy białawego światła, pocentkowanego gdzieniegdzie żółtą plamą.
Fanny zasłoniła oczy.
— Oślepnę! oślepnę! — wrzasnęła.
Bona tymczasem zdzierała zasłony z drugiego okna.
— Czy trzeba zapalić? — spytała, stając przy drzwiach.
Fanny namyślała się chwilkę.
— Nie! nie! — odparła szybko — wystarczy ogień w jadalnej salce.
Bona wyszła, trzaskając drzwiami.
Wtedy Fanny powoli z łóżka podnosić się zaczęła.
W bladem świetle dziennem ukazała się bardzo nędzną, mizerną, pożółkłą, tak zniszczoną, jak tylko niemi być francuzki umieją. Ze stosu kołder, pierzyn puchowych i grubych prześcieradeł wysunęła się, jak karykatura kobieca, owinięta w włóczkowe trykoty, bez żadnych kształtów, przypominająca brakiem bioder i biustu uliczników paryskich.
Twarz jej wychudła z małemi oczkami, biegającemi filuternie pod zsiniałemi powiekami, miała wyraz zwierzęcy, coś nakształt wiewiórki i jakiegoś z ptasząt.
Nogi wielkie płaskie, ręce duże, o trywialnych połączeniach, tworzyły z Fanny typ przeciętnej paryżanki.
Wylazłszy z łóżka, drżąc z zimna, wsuwała nogi w przydeptane pantofle i włożywszy flanelową różową bluzę, za ręczne lusterko ujęła.
Zbliżyła się do okna i długo przypatrywała się swej twarzy i szyi.
Fichtre — mruknęła wreszcie, rzucając lusterko na rozkopane łóżko.
Potem przez chwilę gładziła włosy połamanym grzebieniem.
Fichtre — powtórzyła, rzucając grzebień na kominek.
Teraz szukała pudru długą chwilę pomiędzy stosami prześcieradeł, zalegającemi pułki lustrzanej szafy.
Nom de nom — zaklęła grubym głosem i, szarpnąwszy silnie, całą masę bielizny wyrzuciła na ziemię.
Razem z prześcieradłami wypadło pudełko weloutiny Dorina.
Ouiche — zawołała Fanny, chwytając puszek i, umoczywszy go w pudrze, nieumytą twarz bielić zaczęła.
Dokończywszy w ten sposób ubrania, skropiła stłuszczoną bluzę wodą Lubina i, spojrzawszy na łóżko i stosy kołder, porozrzucanych na materacu, wzruszyła ramionami.
Fichtre! — powtórzyła raz jeszcze i przeszła do jadalnej salki.

*

Ogień palił się w maluchnym piecyku, stojącym w rogu maluchnego pokoiku, nazywanego salka jadalną.
Bona ustawiła talerze na stole, zajmującym środek pokoju.
Z otwartego bufetu dolatywał zapach Roquefortu, sardynek i homara.
Fanny zatrzymała się koło pianina, stojącego obok bufetu i machinalnie po klawiszach przebierać zaczęła. Nie umiała grać, ale lubiła stukać palcami po klawiszach. Dlatego wzięła na kredyt pianino i ustawiła je w salce jadalnej.
Skoro tylko znajdzie nauczyciela, który zechce udzielać jej lekcyj z miesięczną wypłatą, zacznie się uczyć.
To już ułożone.
Bona tymczasem z hałasem ustawia szklanki do wina i kieliszeczki likierowe. Na jej zasmolonej twarzy widać brak dobrego humoru i abnegację czystości.
— Nie ma wina — odzywa się wreszcie, przeglądając do światła pustą butelkę.
— Trzeba wziąć dwa litry — odpowiada Fanny — nie przestając stukać po klawiszach.
Bona wzrusza ramionami.
— Nie dadzą!
— „Fichtre” — brzmi odpowiedź.
Bona wychodzi, trzaskając drzwiami.
Fanny uśmiecha się z zadowoleniem.
— Nie dadzą!... hm, tak! zapewne — łatwo to powiedzieć, ale nie łatwo wykonać. Fanny wie, że fournisseurs to naród zuchwały, ale mimo to, tak odrazu nie odmawiają kredytu. Wreszcie, Fanny ma trochę pieniędzy, wczoraj przysłano jej przedostatnią ratę należnego jej po ojcu działu spadkowego, ale trudno zapłacić długi, skoro się ma setki innych wydatków na głowie.
A smocking dla Emila, a kapelusz demi sezonowy dla niej, a laska męża, dana do wygrawerowania, a zadatek na dwa wiosenne kostjumy u Redferna.
Gdzież tu myśleć o piekarzu, rzeźnika, meblarzu i całej falandze tych brudasów, wiszących u jej klamki dzień cały. Wreszcie ta materja japońska na ulicy Amsterdam, aż oczy ciągnie do siebie i prawie darmo jest do wzięcia. Rzadka okazja! Brudasy mogą czekać...
Drzwi się uchylają i, uchyliwszy portjery, wsuwa się do pokoju młody człowiek, w palcie, cylindrze i z papierosem w ustach.
— Dzień dobry! — woła od progu.
Głos jego jest czysty i pełen wesołych tonów.
Fanny odwraca się szybko.
— Dzień dobry!
Mężczyzna trzyma w ręku pęk bzu białego.
— Dla ciebie! — woła, rzucając bukietem w twarz żony.
Ona śmieje się, cała zmoczona wodą, którą kwiaty są spryskane.
— Warjacie! — woła, wciągając w siebie rozkoszną woń, zapełniającą ciasną przestrzeń jadalnej salki.
— Prawie darmo kupiłem te kwiaty — mówi mężczyzna, siadając w kapeluszu do stołu — sto su... prawda? prawie za nic?...
— Tak, tak! — przyświadcza Fanny, kładąc kwiaty w wazon, stojący na pianinie.
W tej chwili wchodzi bona z próżną butelką pod pachą.
— No i cóż, wino?
— Odmówili — proszą o wyrównanie rachunku.
Emil odwraca się szybko.
— Kanalje! drą człowieka ze skóry, jeszcze się zuchwalą — idź gdzieindziej.
Bona kołysze się, spoglądając z ironją na snop bzu...
— Gdzież pójdę? — mówi wreszcie, cedząc powoli słówka — państwo winni wszędzie...
Tego już nadto.
Emil podskakuje na krześle, cylinder przekrzywia mu się na lewe ucho.
— Winni — woła, dławiąc się homarem — winni? skoro winni, to po to, aby płacić, brudasico jedna! Podaj śniadanie i nie pokazuj się bez wina... Wychodź!...
Wspaniałym gestem wskazał drzwi bonie. Gest ten widział w „Komedji francuskiej” i zapamiętał go sobie.
Teraz od czasu do czasu używał go, znajdując się niezrównanie wspaniałym i efektownym. Zwłaszcza w kantorze, gdzie pracuje pięć godzin i pobiera pensji miesięcznej sześćdziesiąt franków, chłopak, palący w piecu, zdaje się być gestem tym nawskroś zterroryzowany.
Bona wychodzi do kuchni, po chwili wraca, niosąc półmisek fasoli.
— Cóż to? — pyta Fanny — kosztując nożem potrawę.
Lecz sługa nie odpowiada, tylko stawia na stole salaterkę, pełną potrawki z królika.
— A teraz po wino! — woła Emil — rozkładając na kolanach wykrochmaloną płachtę, która ma wszelkie podobieństwo do prześcieradła, obrusa, ale nigdy do serwety stołowej.
I śmiejąc się, dodaje:
A la bonne franquette!
Refrain kawiarnianej piosenki rozlega się wśród ścian małego pokoiku.
Fanny, nachmurzona na widok fasoli, rozjaśnia swą twarz, a nawet bona, podrygując, wychodzi na poszukiwanie wina.
Bez tymczasem wydaje duszącą woń, a Emil, oczekując na petit rouge, zakrapia się koniakiem.
Złączeni ze sobą tylko podczas godzin śniadania lub obiadu, Emil i Fanny siedzą naprzeciw siebie, mając sobie wiele do powiedzenia. Pomiędzy tym mężem i żoną, którzy lat temu trzy złożyli wizytę panu merowi, nie istnieje napozór nic, żaden węzeł moralny, oprócz wspólnej sypialni, obowiązkowej pieszczoty i fars, wyrządzanych „fournisseurom”.
On udawał, że pracuje, zajmując nędzną posadę w kantorze komisowym; ona przejadała z nim razem resztę kapitału, który ratami nadsyłał jej notarjusz z Rouet, małej mieściny nad brzegami Garonny.
Umysły ich błąkały się w dziwnie ciasnem kole. Oboje zajmowali się plotkami, wrzącemi w loży portjerki, oboje wieczorami przerzucali stare dzienniki, czytając dział zbrodni ze szczególną uwagą, oboje mówili z równą przyjemnością o nowych modach i handlarkach noszonej odzieży.
Ona ukończyła pensję, on — zdobył z trudem nazwę „bacheljera”. Ona — nie umiała pisać ortograficznie i nie wiedziała dokładnie o kształcie ziemi, on — bez zająknienia umieściłby Indje w Afryce, a Childeryka zrobiłby biczem bożym. Zresztą było to dla nich rzeczą zupełnie obojętną, czy istniało cośkolwiek przed nimi i co będzie istniało po nich. Ona umiała fryzować sobie czub, jak nikt na świecie, i miała dar wyszukiwania wyzywających kapeluszy; on w „brasseries”, do których uczęszczał, był ideałem usługujących dziewczyn, z powodu dowcipów, któremi zasypywał ich wytłuszczone staniki, i umiejętności mieszania ze sobą najróżnorodniejszych likierów, amerpiconów, wermuthów, absyntów, grenadin, syropów, finów i innych brzydactw, pobudzających żołądki francuzów do apetytu i wiecznego kataru.
Fanny i jej mąż żyli bez jutra, bez zastanowienia żadnego.
Żyli, byle żyć, dzieląc czas pomiędzy domem i kawiarnią.
Głównym wypadkiem ich życia był jakikolwiek skandal, zaszły w kamienicy, lub bójka wyborców na bulwarach zewnętrznych.
Fanny, oprócz tego, zajmowała się gorąco różnieniem lokatorów pomiędzy sobą i podpatrywaniem prywatnego życia sąsiadów. Książki nie istniały dla nich wcale.
W Luwrze byli raz w niedzielę, odnaleźli „Kermess” Rubensa, zdeklarowali go „cochon”, pokazali język „Pięknej ogrodniczce” Rafaela, wyśmieli się z „Madonny” Murilla, a przed „Godami w Kanie” Veronesa pokładali się ze śmiechu.
Wychodząc z muzeum, Fanny oświadczyła, że woli magazyny Luwru, a Emil oznajmił, że dragi raz go już na takie farsy nie złapią.
Poszli jednak do Cluny, ze względu na sanki i karety tam wystawione; znaleźli rzeczy te rudeturne chique; wracając, dali szczutka Henrykowi IV-mu, którego biust wyzierał z pomiędzy dwóch rozsłoniętych portjer.
Atlrape bonhomme!
Henryk IV-ty ani drgnął, co wprawiło w niesłychaną dumę i radość Emila.
Wyszedłszy z Cluny, wstąpili na grenadinę słodką, pomieszaną z grenadiną gorzką, i było im nierównie lepiej za stołem przedmieściowej kawiarni, niż pomiędzy dziełami sztuki.
Wycieczkę tę odbyli właśnie wczoraj i dziś jeszcze żałują „straconego czasu”.
— Co ci ludzie widzą, chodząc tam tak często? — pyta Fanny, obgryzając ogon królika.
— Ciepło tam, ogień się pali, chodzą się ogrzać! — odpowiada Emil.
Nie zdjął z głowy kapelusza, ani palta z ramion. Zjadł cały półmisek fasoli, pochłonąwszy przedtem pół szklanki wermuthu. Oczka mu się błyszczą, z wąsów sos fasoli kapie. Ułamał kawał chleba i wyciera półmisek, zlizując resztki sosu.
Fanny macza znów ogon królika w salaterce z potrawką i obmazuje sobie przytem końce nieumytych palców.
— Wiesz — odzywa się wreszcie — praczka, ta z dołu, nie ta z góry, nie chce już prać bielizny żonie pułkownika. Podobno jej nie zapłacili ostatniej noty!
Emil podnosi z ciekawością głowę.
— Naprawdę?
— Słowo ci daję! — mówiła mi, że nawymyśla i całą scenę zrobi...
Śmieją się oboje na myśl o podobnym skandalu.
— Byleby tylko się to wydarzyło, gdy ja będę w domu — mówi Emil, podrygując na krześle.
Fanny mruży oczy z miną pewnej siebie osoby.
— Nie lękaj się — odpowiada — już ja to w twoich godzinach urządzę.
Od kilku dni o czwartej staje fiakier przed domem i czeka do wpół do piątej — dodaje po krótkiem milczeniu.
— No i co? i co? — nalega zaciekawiony Emil.
— Zdaje się, że jakiś stary dekorowany wysiada i wchodzi do domu.
— Ależ do kogo?
— Nie wiem.
— Trzeba się spytać portjerki.
— Nie chcę!... jeszcze mnie obmówią, że robię plotki.
— Ależ zkąd znowu!... Znają nas dostatecznie. Zaproś portjerkę na kropelkę i wyciągnij z niej... proszę cię.
Fanny znów mruży oczy z miną kobiety, pewnej swej siły.
— Nie lękaj się — odpowiada — już ja to urządzę.
Emil
zaciera z zadowoleniem ręce.
Tak! tak! on wie, że jego żonka potrafi urządzać całe farsy, sceny, od których nieraz oboje pokładają się ze śmiechu.
Po co mają chodzić do teatru, skoro maja cały teatr w domu.
— A żona fotografa znów cały dzień ze swym psem w oknie siedzi...
— Ci ludzie nic nie robią, niczem się nie zajmują...
— Straszne!...
— Okropne!
Doleli sobie Chartreusy i przegryzali ja serem; maluchny piecyk gorzał cały od rozpalonego koksu. Fanny pod warstwą pudru miała na policzkach dwie czerwone plamy.
— Mój pryncypał dziś miał czerwone oczy — mówi coraz wolniej Emil — i spał, siedząc w swym gabinecie.
— Musiał hulać noc całą — odpowiada Fanny.
Teraz milkną oboje, wyczerpawszy już cały zasób pozbieranych wiadomości.
Z kuchni dochodzi odgłos uderzanych o siebie blach i potrąconej porcelany.
Bona, powróciwszy od handlarza win, wywiera na swych przyborach kuchennych wściekłość, w jaką ją wprawia grubjaństwo niezaspokojonego wierzyciela.
Nagle w przedpokoju rozlega się gwałtowny odgłos dzwonka.
— Kto to być może? — pyta Emil.
Lecz Fanny łapie go gwałtownie za rękę.
— Pst!... znów cicho! to węglarz przynosi pewnie notę...
Emil nacisnął cylinder na oczy.
— Byleby smoluch powiedział, że nie ma nikogo.
Fanny spogląda na męża przymrużonemi oczami.
— Bądź spokojny... ja to już urządziłam.
Przez grubą tkaninę wschodnich portjer, maskujących drzwi jadalni, dolatuje niski ochrypły głos węglarza, sprzeczającego się gwałtownie z boną. Dziewczyna broni się miękko: ależ tak, mój Boże! państwa niema w domu, wyszli oboje. — On brutalnie upomina się o swoją należność, dławiąc się po prostu z gniewu, sypiąc obelgi, obiecując zapłacić sobie należność na skórze pani w jakikolwiek sposób.
Tymczasem Emil kończy spokojnie Chartreusę, a Fanny obgryza jabłko, wypluwając pożute łupiny na obrus.
— Wyjdziesz po południu? — pyta szeptem mąż.
— Naturalnie; idę przymierzyć mój surdut u Redferna — odpowiada żona — nie masz pojęcia, jaki jest oblepiony... Będę musiała sobie biodra kupić...
— Zapewne — potwierdza Emil bez cienia wszakże ironji w głosie.
— Muszę wykupić twoją srebrną laskę, dać małe à conto na twój smocking, kupić abażur koronkowy i jeszcze cokolwiek. Nie wiem sama, może nowy czub dla siebie, bo ten mi się wytarł; litr Anti-Bolbosu dla nas obojga, bo coś cera się nam popsuła wśród zimy. Wreszcie zobaczę... mam jeszcze trochę pieniędzy...
Milknie na chwilkę, podrażniona hałasem, dolatującym z przedpokoju.
— Fichtre! — mówi, bębniąc po stole palcami, — jeśli mam trochę pieniędzy, to pewnie nie na to, aby temu brudasowi ręce napychać. Jeśli mam, to po to, aby sobie coś za to sprawić...
— Naturalnie — potwierdza Emil, przekrzywiając cylinder na lewe ucho.
A tymczasem węglarz wszczyna poprostu hałas piekielny, napełniając mały przedpokój potokami swej wymowy.
Hałas ten z przedpokoju przedostaje się na ciasną klatkę wschodową i wywołuje ciekawych sąsiadów, uszczęśliwionych taką sceną.
Tu i owdzie otwierają się drzwi i pojawiają się w nich kobiety rozczochrane, nieumyte, poowijane w długie bluzy z różnokolorowej flaneli lub barchanu. Kobiety te mają na swych twarzach smugi pudru i pyłu koksowego, a na ustach uśmiech, taki sam, jaki zdobi wargi Fanny, mówiącej do męża o scenie, jaką praczka ma wyprawić żonie pułkownika.
— Już ja to urządzę!
W długiej smudze światła, bijącej z okien magazynów i sklepów, drobna figurka Fanny pojawiała się, jak czarna plamka, i znikała co chwila.
Fanny ubrana w krótki piaskowy żakiecik, opiętą spódniczkę, z czubem, uroczyście zafryzowanym i wielkim dyrektorjatem, okrytym wualką, wypchana, wywatowana, wykorkowana, zmieniła się do niepoznania. Szła, flanując, zatrzymując się przed każdą prawie wystawą, rozmawiając sama ze sobą, gdy jakiś przedmiot zwrócił jej baczną uwagę.
Tiens, c’est gentil — mówiła pół głosem, uśmiechając się do porannej bluzy z białej flaneli w błękitne paski i zawieszonej na sztywnym manekinie, którego podstawa tonęła w stosie koronek, jedwabiu, błękitnej i różowej bielizny, porozrzucanej dokoła.
Fanny widziała tę bluzę po raz setny, lecz wiecznie zatrzymywała się przed sklepem i zawsze powtarzała jednakowe słowa:
Tiens c’est gentil.
Szła dalej, zatrzymując się znów przed wystawą brokantera, uśmiechając się do rycin, przedstawiających ks. Lamballe w olbrzymiej peruce i Marję Antoninę z wiankiem róż na głowię. Znała je dobrze — okrągłą twarz księżnej i kozi profil królowej, pokrywający się już szarą warstwą ulicznego kurzu. Lecz ona w bezczynności głupiej kobiety wolała zatrzymywać się przed temi znanemi jej rycinami, niż przeglądać nowe wystawki. Umysł jej ospały, rozleniwiały, wlókł się po znanych przedmiotach, jak po gładkim torze; coś nowego, drażniącego, wymagającego jakiegokolwiek wysiłku Fanny stanowczo odsuwała od siebie.
I znów szła dalej, szukając oczyma episjera, który w świetle gazu umiejętnie wystawiał pudełka pralin, fjołków smażonych i pomadek o tęczowych kolorach.
Fanny na pamięć umiała gamę barw i deseni, w jakie migdały na tle srebrnego groszku były układane. Pomimo to stanęła znowu, bezmyślnie w okno wpatrzona.
Musiała zabić czas do obiadu.
W domu siedzieć nie chciała, wreszcie cóż robić miała sama pomiędzy czterema ścianami? Wyglądać oknem? tak! — zapewne... ale rozrywkę tę trzeba schować na czas dżdżysty, gdy wyjść z domu niepodobna... Nic innego nie przeszło jej przez głowę. Bona zajmuje się obiadem, a wreszcie!..
Kurczę kupi się już upieczone u rôtisseura, buljon u episjerki, purée z grochu u mleczarki, od glaciera przyniesie się gotowy torcik, — obiad skończony!
Voila!...
Teraz Fanny wydostaje się na Bulwary.
Całe setki bezczynnych kobiet włóczą się z rękami zwieszonemi wzdłuż fałdów spódnicy. Niektóre siadają przy stolikach kawiarnianych i piją wermut z wodą. Inne zachodzą do buvetek i, stojąc przy kontuarze, obitym blachą, wolno sączą filiżanki mleka lub czarnej kawy.
Wiele z nich prowadzi za rękę dzieci małe, ubrane w dość lekkie sukienki. Dzieci te, przeważnie dziewczynki, mają wygląd znudzonych kobiet, wleczonych przemocą na spacer. Idą pochylone naprzód, chmurne, skrzywione, jak ich matki. Wermut lub czarna kawa ożywia na chwilę te znudzone twarze; wraz z wypróżnieniem filiżanki lub kieliszka ożywienie znika — i znów wloką się dalej, zbite w gromadę, głupie, nędzne, śmieszne, trywialnie leniwe, pozbawione wdzięku w tem swojem farniente popołudniowem.
Pomiędzy gromadami tych kobiet uwijają się mężczyźni, dość wytwornie ubrani, z brodami krótko przystrzyżonemi, z głowami niemal ogolonemi. Niektórzy szukają tu łatwej miłostki ze znudzoną mężatką, inni — oprócz miłości, pragną ocenić wartość kolczyków, migocących w świetle gazu. Rastaqouerzy o słodkim wyrazie twarzy ścigają lepiej ubrane kobiety, szepcąc słowa zachwytu. Kobieta zwalnia szybkość kroku, słucha, wreszcie się uśmiecha, podbita, zwyciężona.
Niektóre z trwogą dotykają bransoletek, błyszczących na rękach lub pragną się upewnić o istnieniu kolczyków pod koronką wualki; mężczyzna wtedy znika, widząc te środki ostrożności.
Lecz dzieje się to bardzo rzadko.
Czasem przez tłum przesuwa się powoli siwowłosy starzec, dekorowany — z teką pod pachą. Z pod krzaczystych brwi bystre wybiega spojrzenie. Ocenia przechodzącą kobietę z miną znawcy. Ona przystaje, poprawiając czuby — kto wie? może to który z ministrów!
I cała nędza głupoty kobiecej, kłamstwa i przewrotności mężczyzn, krąży po tych Bulwarach, obwiedzionych festonami gazu.
Strupieszali starcy, zestarzałe dzieci, znikczemnieni mężczyźni, znudzone kobiety — wloką się bez celu jedno obok drugiego, nie czując już nawet podrażnień zmysłowych, pomimo bezustannych usiłowań w tym kierunku.
Fanny okrążyła Operę i, wydostawszy się na bulwar des Capucines, przed szeregiem kawiarń defilować zaczęła.
Szła, przeginając się dziwacznie, wysuwając sztuczny biust, sznurując usta.
Idąc, rzucała okiem na obie strony.
Nie zatrzymywała się już przed wystawami sklepów. Według niej, na Bulwarach rzeczy takie nie uchodzą.
Szła więc, ocierając się brzegiem żakiecika o marmurowe płyty stolików, przy których pili absynt i mazagrany przystrzyżeni i wygoleni mężczyźni.
Fanny miała w uszach fałszywe brylanty, które z pod czarnej wualki rzucały wspaniałe blaski.
Ten i ów obejrzał się za nią.
Wreszcie, siedzący przed Brabantem, wysoki i przystojny brunet, wstał i zaczął iść w ślad za Fanny.
Ona instynktem kobiecym przeczuła zrobioną konkietę i uśmiechała się zadowolniona.
L’est gentil — szepnęła sama do siebie, spoglądając na idącego obok niej bruneta.
W blasku gazu zamigotał fałszywy brylant, tkwiący w krawatce rastaqouera.
Fichtre!.. — mruknęła Fanny podbita.
Cały snop blasków padł z pod wualki Fanny.
Fichtre!... — wyrzekł w duchu rastaqouer.
I wzrok ich spotkał się.
Jego czarne, południowe źrenice wyrażały w tej chwili wielką i nagle zbudzoną — miłość; jej wiewiórcze spojrzenie badało ciekawie, ciągnęło i odpychało zarazem, a odmawiając, zdawało się przyrzekać — wiele!

*

— Wiesz, pryncypał mój miał rozdrapane ucho.
— Hm! musiała mu to żona urządzić.
— A cóż praczka?
— Zapłacona!
— A!... jaka szkoda! bylibyśmy się dobrze bawili!
I Emil, szczerze zmartwiony, nałożył sobie na talerz drugą porcję krewetów.
Fanny spojrzała na niego przymrużonemi oczami. Wydawał się jej nie tak „gentil” i nie tak „rigolo”, jak poprzednio.
Brunet z bulwaru był o całe niebo piękniejszy.
Emil nie zdawał się spostrzegać zmiany w usposobieniu Fanny.
— Nie pijesz? — zapytał, nalewając jej drugi kieliszek koniaku.
— Dziękuję! — odparła, czyszcząc sobie paznogcie widelcem.
— Napij się! — nalegał — w głowie ci się zakręci, zobaczysz jakie to przyjemne.
Fanny wypiła.
— Gdy powracałem, spotkałem w loży portjerki żonę kapelmistrza. Niosła w ręku cale kilo kalafonji... Pewnie na obiad...
Roześmieli się oboje.
— Napij się jeszcze kieliszek! — nalegał Emil.
Fanny, nie opierając się nawet, wychyliła koniak duszkiem.
Piecyk, rozpalony do czerwoności, wydzielał z siebie swąd rozgrzanego żelaza. Swąd ten mieszał się z wonią bzu, który wiądł powoli, bielejąc, jak jasna plama, w ciemnym kącie pokoju. Purpurowy abażur, świeżo przez Fanny kupiony i zarzucony na lampę, przepuszczał światło, barwiąc je krwawym odcieniem. Światło to rozlewało się dokoła stołu, na którym porozrzucane brudne talerze, widelce, szklanki, resztki sera i owoców.
Emil w kamizelce, z rękawami koszuli, mocno nad łokcie podniesionemi, sączył powoli koniak i, skończywszy obiad, dogryzał jeszcze resztki krewetów.
Fanny w bluzie, z resztką różu i blanszu używanego na ulicę, bez czuba, z czołem odsłoniętem, siedziała, opierając nogi o brzeg rozpalonego piecyka.
Sprawiało jej to ból dojmujący i zarazem roskosz nieokreśloną.
Co wieczór powtarzało się to samo.
Fanny, rozmarzona koniakiem i gorącem, drzemała, w ten sposób oparta o piecyk. Oczy jej zasnuwały się białą i delikatną gazą, usta otwierały się, jakby powietrza spragnione.
Emil znajdował ją wtedy bardzo „rigolo”, zresztą on sam chętnie poddawał się takiemu rozmarzeniu.
Siadywali tak oboje długą chwilę wśród nieładu, sprawionego świeżo skończonym obiadem. Wyziewy krewetów, homara, rokfortu, ostre, drażniące zapachy pikli, były dla nich rozkoszną gamą zapachów.
Z po za spuszczonych ciężkich zasłon dolatywał gwar uliczny rozbawionego miasta. Oni siedzieli wciąż, ogłupieni ilością pochłoniętego spirytusu i duszną atmosferą pokoju.
Wreszcie Fanny przerwała milczenie.
— Miałam dziś list od notarjusza — wyrzekła powoli i jakby wpół senna — pisze, że za miesiąc przęśle nam ostatnią ratę..
Emil podniósł głowę.
— Jakto? ostatnią? — zapytał, przecierając oczy.
— Ostatnią! — odparła Fanny, nie zmieniając pozycji — przysłał nam już wszystko. Pozostało ostatnie pięćdziesiąt franków.
Twarz Emila wyrażała pewne zaniepokojenie.
— Cóż będzie? — zapytał po chwili.
Fanny milczała.
W tej chwili przed jej oczyma migotał brylant, dostrzeżony w krawacie podbitego przez nią cudzoziemca...
Zapewne jakiś brazylijczyk, sypiący garściami perły i klejnoty...
Fanny mimowoli uśmiechała się do siebie.
Fichtre! — mruknęła, wzruszając ramionami.
Lecz Emil z uporem manjaka wracał do swego pytania, wyrwany nagle z błogiego stanu, w jakim go koniak pogrążył.
— Cóż będzie, Fanny? co będzie?...
Wtenczas Fanny powoli oderwała wzrok od krawędzi piecyka i, zmrużywszy zamglone oczy, spojrzała z rodzajem wyższości na męża.
— Nie bój się! — wyrzekła — już ja to urządzę!

............................



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.