Dekabryści/Część pierwsza/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Dekabryści
Podtytuł powieść
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia „Czasu“
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. 14 декабря
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.

W nocy z 13 na 14 grudnia, w małych pokoikach Rylejewa, po raz ostatni zebrali się spiskowcy. Nocy owej tak samo, jak w dzień, tłoczyli się tłumnie, wchodzili i wychodzili. Nie spierali się już, jak poprzednio, nie krzyczeli, nie hałasowali, zachowywali się cicho, twarze mieli skupione, czując, że nadeszła stanowcza godzina.
Podżyły mężczyzna, w zielonym wytartym fraku i białym halsztuku; w szyldkretowych okularach na nosie, z twarzą chudą i oschłą na oko, a w gruncie marzycielską, czytał z przejęciem powoli z rękopismu. Był to baron Włodzimierz Steingel jeden ze starszych członków północnego związku, który odczytywał manifest, jaki miano ogłosić w imieniu senatu, który brzmiał, jak następuje:
Obalenie byłego rządu. Ustanowienie rządu tymczasowego do czasu wprowadzenia stałego. Wolność druku i zniesienie cenzury. Wolność wyznawania każdej religii. Równość wszystkich wobec prawa. Zniesienie poddaństwa. Jawność sądów. Wprowadzenie przysięgłych. Zniesienie stałej armii.
— No! a jakże my to wszystko zrobimy — zapytał ktoś.
— Bardzo prosto — odparł Steingel. — Polecimy senatowi i synodowi, by stworzyli rząd tymczasowy z członków głównego zarządu tajnego związku i z władzą nieograniczoną. Im rozda się ministerstwa, dowództwo armii i wszystkie urzędy, poczem rząd tymczasowy przystąpi do zwołania zebrania przedstawicieli narodowych, którzy zatwierdzą nowy porządek rzeczy dla całej Rosyi.
Każdy, kto wchodził do tych małych izdebek, wpadał odrazu w upojenie, jak gdyby mocne wino biło mu do głowy. Każdemu dech zapierało od wielkiego poczucia mocy. Zrobią co zechcą; jak postanowią, tak będzie.
— Nic z tego nie będzie — myślał Golicyn — a może i będzie. Szaleńcy, lunatyki, projektodawcy, a może i prorocy. Może to wszystko nie spełnienie a zapowiedź, nie grom a błyskawice, lecz gdzie jest błyskawica, tam paść musi i grom.
— Miasto Niżny Nowogród, przemianowane na Słowiańsk, zostanie stolicą nowej Rosyi — czytał Steingel.
Golicyn zmrużył oczy i patrząc na mętne woskowe świece z rozchwianymi płomieniami, mrugającymi poprzez gęsty dym tytoniowy, marzył i widział już zda się na jawie złociste kopuły Syonu rosyjskiej wolności.
Pułkownik inżynieryi Bateńkow, pochyły, kościsty, nieruchawy, który wymawiał każde słowo z takim trudem, jakby wtaczał pod górę ciężki kamień, palił fajkę na długim, wiśniowym cybuchu, zaciągając się często, jakby chciał wessać w ten sposób wszystkie brakujące wyrazy. Bohater z dwunastego roku utracił był pod Monmireil całą bateryę, z nadmiaru jak mówiono męstwa. Był on przytem mistrzem w kobiecych robótkach, a zwłaszcza lubił wyszywać na kanwie, wyszywał więc i teraz, marząc o przyszłym swym udziale w rządzie tymczasowym, gdzie zasiądzie rasem ze Sperańskim, jenerałem Jermołowem, archiepiskopem Filaretem i Pestlem. Doradzałby przekształcić wojskowe osady Arakczejewa na gwardyę narodową, garde nationale i by oddać twierdzę Petropawłowską miastu, dla pomieszczenia w niej rady miejskiej i miejskiej straży.
— U nas w Rosyi, nie należy niczego robić rewolucyjnie, a tylko za pośrednictwem senatu i drukowanych ukazów, a przysięgną bez oporu. Możnaby także wziąść trochę wojska i przechodzić z bębnami i muzyką od pułku do pułku, a wiele ważnych rzeczy możnaby w ten sposób dokonać.
— Będzie o nas przynajmniej stronniczka w historyi — radował się dragoński sztabs kapitan, Aleksander Bestużew, podnosząc oczy do nieba; poczem dodał z przejęciem.
— Czyż nie powinna usynowić nas ojczyzna.
— No! już z tem dajcie pokój — przerwał sucho Oboleński i nachmurzył się.
Podpułkownik lejb grenadyerski Bałatow, ładny, smukły, biały jak porcelanowa laleczka, ze zdziwionemi błękitnemi oczyma i zdziwioną nieco obłędną twarzyczką, słuchał wszystkich z równem przejęciem i jak gdyby chciał zrozumieć, lecz nie mógł.
— Jedno wam powiem przyjaciele, jeśli i ja wezmę udział w wypadkach, znajdą się i u nas Brutusy, a może nawet przewyższą dawnych rewolucyonistów.
Nie kończył przemowy tej i urwał zmięszany.
— Jakiż plan działania? — pytał Golicyn.
— Plan nasz jest następujący — objaśniał Rylejew. — Mówić przeciw przysiędze i krzyczeć w pułkach, że Konstantego zmusili, że zrzeczenie się na piśmie nic nie znaczy, że niech sam wyda manifest lub najlepiej przyjedzie. Skoro wzburzymy umysły w pułkach poprowadzimy je na plac.
— A dużo będzie tych pułków — zapytał Bateńkow.
— Policzmy: cały Izmaiłowski, jeden batalion finlandzkiego, dwie roty moskiewskiego, lejb grenadyerski także dwie roty, morska załoga cała część kawaleryi i artyleryi.
— Nie trzeba artyleryi, wystarczy biała broń — wykrzyknął znów Bałatow.
— Powodzenie zapewnione, powodzenie zapewnione — krzyczeli wszyscy.
— No! a cóż będziemy robić na placu? — pytał Oboleński.
— Przedstawimy senatowi projekt konstytucyi, a potem pójdziemy prosto na Zimowy dworzec, aresztować carską rodzinę.
— Łatwo powiedzieć aresztować, a jeśli zbiegnie? pałac ma dożo wyjść.
— Nieźle byłoby dostać plan — radził Batenkow.
— Carska rodzina nie szpilka, nie sprzątną jej nam tak łatwo przed aresztowaniem — zaśmiał się Bestużew.
— Nie myślimy przecież, aby samo zawładnięcie pałacem zakończyło sprawę — ciągnął dalej Rylejew. — Zresztą jeśliby nawet car z rodziną zbiegł, to i tak gwardya przejdzie wtedy na naszą stronę. Najważniejsza rzecz pierwszy wybuch, który wywoła zamieszanie, a potem sama już okoliczności wskażą, co trzeba dalej robić. Pamiętajcie druhowie, powodzenie każdej rewolucyi w jednem słowie: »Waż się!« — krzyknął z zapałem cały rozjaśniony, błyszczący, lotny, podobny bardziej niż kiedy rozchwianemu od wichru płomieniowi i tak był piękny w owej chwili, jak jeszcze nigdy.
— Wy, młodzi, nie macie żadnego wyobrażenia o żołnierzu rosyjskim, a ja go znam na wylot — przemówił wtedy sztabskapitan Jakubowicz, chuderlawy, smagły, jak cygan, z głową obwiązaną czarną opaską z powodu postrzału, który dostał w bitwie jako kaukazki bohater. — Szynki rozbijać, od tego trzeba zacząć — objaśniał. — Skoro się dobrze spiją, żołnierz chwyci za bagnet, a chłop za siekierę. Grabić będą cokolwiek, ale to nic. A wtedy puścić należy czerwonego koguta, to jest podpalić miasto na czterech rogach, aby i prochu nie użyć, bo to wymysł niemiecki, i pójść do cerkwi, wynieść z nich chorągwie i urządzić pochód do samego pałacu carskiego. Wtedy bez wystrzału weźmiemy cara i jego rodzinę, ogłosimy republikę i wszystko będzie skończone.
— Doskonale! wybornie! to dopiero po naszemu, do dyabła z filantropią — ryknął zapamiętale kniaź Szczepin-Rostowski. — Tylko prędzej! prędzej! Szkoda czekać jutra. Zaczynajmy zaraz, natychmiast. — Skoczył i wszyscy skoczyli, jakby naprawdę gotowi byli lecieć, tylko nie wiedząc gdzie i po co.
— Co wy sobie myślicie, panowie! zmiłujcie się. Cóż będziecie robić w nocy. Żołnierze śpią i nie wstaną aż do chwili przysięgi. Czyż nie widzicie, że Jakubowicz żartuje.
— Nie! nie żartuję i cóż tu, proszę was, wygląda na żart — uśmiechnął się dwuznacznie Jakubowicz.
— O nie, przyjaciele. Przystępując do wielkich czynów, nie możemy uciekać się do niskich środków działania. Do czystej sprawy ręce muszą być czyste i nie wolno zohydzać świętego płomienia wolności — przemówił znów Rylejew i zwolna wszyscy uciszali się, odzyskując niejako równowagę i opamiętanie.
W kącie przy piecu przy ozdobnym stoliku, zastawionym flaszkami, siedzieli Küchelbeker, czyli poprostu Kuckla, jak go nazywano i Puszczyn.
Koleski asesor Küchelbeker był to rosyjski Niemiec, wydawca dziennika »Mnemozyna«. Człowiek młody jeszcze, długi, niezgrabny, białobrewy, z wyłupiastemi oczyma, podobny był do wielkiego owadu z rodu komarów, którego zowią w Rosyi Karamor. Sam on przyznawał, że jedynem jego życiem jest pisanie wierszy i marzenia o przyszłam odrodzeniu rodu ludzkiego. Nie należał do stowarzyszenia »Gwiazdy polarnej«, lecz za to był członkiem innego tajnego związku »Przyjaciół rozumu«, zwolennikiem filozofii Szellinga.
Sędzia nadworny Iwan Puszczyn, kolega szkolny i przyjaciel Puszkina, zwany przez poetę »mądrym wietrznikiem« z powodu, iż miał słabość do kobiet, wina i kart; porzucił jednak świetną karyerę wojskową i objął skromny urząd w okręgowym sądzie moskiewskim, aby dowieść własnym przykładem, że na najskromniejszem stanowisku przynieść można korzyść ojczyźnie. Wysłuchiwał też z niezmordowaną cierpliwością najdrobniejszych sporów Iwerskich przekupek, procesujących się o motek nici i prowadził te sprawy z niemniejszą powagą, jak gdyby szło o ważne interesa państwowe. W szkołach przezywano go staruszką lub matką Zofią, która, jak mówiono o nim, za wszystkich usycha, a te szkolne przydomki doskonale charakteryzowały niewyczerpaną dobroć jego, gotową zawsze troszczyć się i kłopotać o wszystkich w równej mierze.
Küchelbeker i Puszczyn wiedli z sobą rozprawy o filozofii natury.
— Absolut — mówił Küchelbeker — to jest boskie zero, w którem jednoczą się plus i minus ideał i rzeczywistość. Pojmujecie, Puszczyn?
— Nie rozumiem ani słowa Küchla, a czy nie moglibyście tego samego prościej powiedzieć.
— A prościej tak. Natura to hieroglif nakreślony przez najwyższą mądrość, to odbicie ideału w rzeczywistości, rzeczywistość równą jest abstrakcyi, a różni się tem tylko, że jest ograniczoną i zamkniętą w sobie. Rozumiecie teraz.
Puszczyn patrzył na niego lekko osowiałemi oczyma i słuchał z tą samą cierpliwością, jak w sądzie powaśnionych przekupek.
Dymisyonowany porucznik, Kachowski, o twarzy chudej, ściągłej, a przytem dziwnie ciężkiej, prawie że kamiennej, z nadmiernie wysuniętą dolną szczęką i oczyma tak żałosnemi, jak u chorego dziecka lub psa, który utracił pana, chodził po pokoju wciąż po tej samej linii od pieca do gabinetu i od drzwi do pieca — tędy i napowrót bez końca, z męczącem niemal maniackiem zapamiętaniem, miarowo jak wahadło.
— Przestań Kachowski wałęsać się — zawołał na niego Puszczyn.
Lecz ten nie odrzekł ani słowa, jakby nie słyszał i przechadzał się dalej.
— Rzeczywistość i oderwany abstrakt stanowią jedno — a tylko w dwoistej formie — objaśniał Küchelbeker. — Idea tego zjednoczenia, to absolut, nieodzowny warunek wszystkich bytowań, a sam bez bytu. Zrozumieliście teraz.
— Nie, nie zrozumiałem. Ale jaki ty jesteś dziwny człowiek Küchla, żeby w takiej chwili myśleć o takich rzeczach. A pójdziesz jutro na plac?
— Pójdę.
— I będziesz strzelać?
— Będę.
— A cóż na to twój absolut?
— Mój absolut bezwzględnie się na to zgadza. Waśń wiekuista powinna toczyć się pomiędzy dobrem a złem. Poznanie i czynienie dobra, to jedno i to samo, poznanie jest życiem, a życie poznaniem. Aby dobrze czynić, trzeba dobrze myśleć — zawołał Küchelbeker, a choć długi, niezgrabny, brzydki, tak był w tej chwili przeświecony światłem wewnętrznem, że stał się przepięknym.
— Ach ty mój absolucie, abstrakcyo bezwarunkowa, ty mój miły długoszu, ty paplo! — rozśmiał się Puszczyn i pochylił się do niego, by go ucałować.
— Bez powodu śmiejące się — odezwał się Kachowski, który przystanął był przez chwilę i przysłuchiwać się zaczął. — To, co on mówi jest potrzebne i wobec tego wszystko inne jest fraszką. Jeśli dlaczego warto robić rewolucyę, to właśnie dlatego co on mówi. Aby można było żyć na świecie, cały świat musi się oczyścić — zakończył Kachowski, pochylając się do Puszczyna i wygrażając mu przed samym nosem palcem wskazującym, poczem wyprostował się, wykręcił na pięcie i spacerować znów zaczął tam i napowrót jednostajnie, miarowo, jak wahadło.
Późno już było; kozaczek, Filka, dawno chrapał, skurczony na twardem wieku skrzyni, stojącej w przedpokoju pod wieszadłem. Goście rozchodzili się, a tylko w gabinecie Rylejewa zostało jeszcze kilku ludzi dla omówienia ostatnich szczegółów.
— A wiecie panowie, żeśmy nie rozstrzygnęli najważniejszej kwestyi — przemówił Jakubowicz.
— Jakiej najważniejszej? — spytał Rylejew.
— Niby to nie wiecie? Co zrobić z carem i jego rodziną? To jest najważniejsze — rzekł Jakubowicz, wpijając się wzrokiem w Rylejewa.
Rylejew milczał, lecz czuł, że wszystkie oczy zwrócone są na niego i że wszyscy czekają.
— Ująć ich trzeba i trzymać pod strażą do czasu zwołania powszechnego soboru, który rozstrzygnie, kto ma panować i na jakich warunkach — odpowiedział wreszcie.
— Pod strażą? — pokiwał wątpliwie głową Jakubowicz — a któż ustrzeże cara? czy myślicie, że postawieni przy nim strażnicy, nie staną się z powrotem niewolnikami od pierwszego na niego spojrzenia? O, nie! aresztowanie cara sprowadziłoby niechybną zgubę naszą i całej Rosyi, sprowadziłoby wojnę domo«ą.
— A cóż wy sami myślicie o tem? Jakubowicz! — przemówił milczący dotąd Golicyn, którego rozgniewał drwiący ton jakiego tamten używał. Do drwin mu nie brak odwagi — pomyślał — ale sam tchórzy.
— Cóż ja? — ja jak wszyscy — wywinął się Jakubowicz.
— Nie tak. Odpowiadajcie wprost, wyście podnieśli kwestyę, wam też należy powiedzieć swoje; — sierdził się dalej Golicyn.
— Pozwólcie panowie! jeśli niema innego sposobu, jest nas tu sześciu ludzi, to jest siedmiu — poprawił się Kachowski, który w swej monotonnej przechadzce wkroczył był do gabinetu i zamierzał właśnie zawrócić, i zatrzymał się słysząc o co chodzi. — Ciągnijmy losy, na kogo padnie ten będzie musiał zabić cara, lub sam będzie zabity.
— A może i nie tchórz, — pomyślał Golicyn przypomniawszy słowa Rylejewa, który mówił o Jakubowiczu, że go zna jako człowieka, który pogardza śmiercią i gotów jest w każdej chwili oddać swe życie w ofierze.
— No, cóż panowie, zgadzacie się? — spytał Jakubowicz obrzucając wzrokiem wszystkich dokoła, a drwiącym uśmiechem na ustach.
Wszyscy milczeli.
— A czy wam się zdaje, że to tak łatwo podnieść rękę na cara — przemówił wreszcie Bateńkow.
— Nie! tego nie myślę. Pokusić się o podniesie ręki na cara, to przecie nie to samo co na zwykłego człowieka.
— Na poświęconą osobę imperatora! zapewne — sierdził się snów Golicyn, lecz Jakubowicz inaczej go zrozumiał.
— Właśnie tak! — powiedział. — Poświęcona osoba, pomazaniec Boży; my to już mamy we krwi. Rewolucyoniści my, bezbożniki, a mimo to ci sami zawsze ruscy ladzie chrześcijańscy. Nie tchórze my i nie podli, każdy gotów oddać życie za pomyślność ojczyzny; lecz gdy do cara dojdzie, ręka na niego podniesiona, odmówi nam posłuszeństwa i serce odmówi. A w sercu trudniej jeszcze cara zabić niż na placu.
— Cicho i milcz! — krzyknął Kachowski tak niespodzianie, że się wszyscy na niego obejrzeli.
— Cóż to jest, na kogo krzyczysz — pytał Jakubowicz, tak zdumiony, że się nawet nie obraził.
— Na ciebie! Tak, na ciebie. Milcz i nie waż się o tem mówić. Patrz oto u mnie — pogroził mu pięścią i nie dokończył, choć chciał widocznie jeszcze coś dodać.
Wkońcu jednak machnął tylko ręką, mrucząc coś pod nosem o paplach, mielących językiem i powrócił do swego spaceru, jak gdyby nic nie zaszło, chodząc znów tam i napowrót z twarzą senną, miarowo, jak wahadło.
— Lunatyk — pomyślał Golicyn.
— Czego on się ciska — zawołał Jakubowicz na dobre rozłoszczony i chciał się rzucić za Kachowskim, lecz Rylejew zatrzymał go za rękę.
— Zostawcie go w spokoju, czyż nie widzicie, że on sam nie wie, co gada.
W tej chwili Kachowski znów wszedł do gabinetu. Jakubowicz spojrzał na niego i splunął.
— Pfu! Waryat, wystrzegajcie się go Rylejew, bo narobi wam jeszcze biedy.
— Mylicie się Jakubowicz — przerwał spokojnie Golicyn. — Kachowski jest przy zdrowym rozumie i powiedział to, co należało powiedzieć.
— Jakto należało! Co należało? Mówcie przecie do rzeczy, albo niech was dyabli biorą.
— Dość się już nagadaliśmy, im mniej powiesz, tem więcej zrobisz.
— Cóż to? Czy i wy Golicyn oszaleliście?
— Słuchaj pan, jam nie amator kłótni, ale jeśli pan koniecznie chce.
— Dajcież pokój, właśnie znaleźli czas na spory — przemówił Rylejew z tak gorzkim wyrzutem, że się obaj odrazu opamiętali.
— Macie słuszność, Rylejew — rzekł Golicyn — ranek mędrszy od wieczora, jutrzejszy dzień nas osądzi, a teraz pora iść do domu.
Powstali wszyscy, a z nimi gospodarz, który wyprowadzał ich do przedpokoju, gdzie rosyjskim zwyczajem w futrach i szynelach zatrzymali się jeszcze na rozmowie. Zbudzili poprzednio chrapiącego Filka i wyprawili go do kuchni, żeby im nie zawadzał. Mieli wszyscy uczucie, że rozmowa o carobójstwie splątała na nowo ich zamysły, skutkiem czego nic nie postanowili i w przyszłości nie postanowią.
— Środki działania nasze nieokreślone i niepewne — zaczął Bateńkow.
— To trudno, nie możemy robić repetycyi — odparł Bestużew.
— Wojska wyjdą na plac, a potem zobaczymy, co wypadnie i postąpimy według okoliczności — mówił Rylejew.
— Teraz niema co krytykować; słuchać musimy rozkazów naszego naczelnika; ale gdzież on sam jest? Gdzie się przed nami ukrywa?
— Trubecki dziś trochę niezdrów — odparł Rylejew.
— Ale czy będzie jutro na placu?
— Cóż wy Bestużew! Pocóż te wątpliwości — upomniał go Rylejew.
— Teraz panowie spuśćmy się na Boga, niech On sam rozsądzi — rzekł Oboleński. — My z Bogiem, tylko z Bogiem.
Jakubowicz, Bestużew i Bateńkow wyszli razem; Golicyn i Oboleński zostali jeszcze w przedpokoju, żegnając się z Rylejewem. Kachowski, który wciąż jeszcze spacerował, zmiarkował wreszcie, że mieszkanie opustoszało, wyszedł więc także do przedpokoju i wdziewać zaczął szynel, z tym samym, zawsze sennym wyrazem i z twarzą lunatyka.
— Co ci jest Kachowski? — pytał Rylejew — czyś chory?
— Nie! Zdrów jestem; do widzenia.
Uścisnął mu rękę i poszedł ku drzwiom.
— Poczekaj — zatrzymał go Rylejew — mam do ciebie jeszcze dwa słowa.
Kachowski nachmurzył się.
— Co? Jeszcze gadanie i po co?
— Można i bez gadania, Rylejew odprowadził go na stronę, wyjął coś z bocznej kieszeni i wsunął mu cicho do ręki.
— Co to? — zadziwił się Kachowski i podniósł rękę, w której zobaczył sztylet.
— Zapomniałeś? — spytał go Rylejew.
— Owszem pamiętam — odrzekł Kachowski i dziękuję za zaszczyt.
Był to znak dawno przez nich umówiony, że ten, któremu wręczony zostanie sztylet, ma być wybrańcem głównego zarządu tajnego związku, przeznaczonym do zabicia cara. Rylejew położył mu ręce na ramionach i przemówił podniośle, słowami, które widocznie z góry przegotował, a które może przeznaczone były dla potomności, podług słów Bestużewa: Będzie może i o nas stronniczka w historyi.
— Drogi przyjacielu; Tyś, jak gwiazdka na ziemi naszej i wielką jest twoja ofiarność. Mógłbyś dokonać większych rzeczy, niż zabicie cara na placu.
Chciał uścisnąć Kachowskiego, lecz ten odsunął się.
— Jakże to zrobić? — spytał dziwnie spokojnie, jakby zamyślony.
— Włóż mundur oficerski i jutro zrana idź prosto do pałacu i tam go zabij, albo też na placu, skoro tam wyjedzie.
Na twarzy Kachowskiego zachodziła odmiana, jakby się w nim zwolna, zwolna coś budziło! Robił wrażenie człowieka, który chce a nie może się przebudzić, aż wreszcie w oczach jego zabłysła świadomość, jakby teraz dopiero pojmował, z kim i o czem mówi. Lunatyk zbudził się.
— A no dobrze! — rzekł blednąc, choć zawsze równie spokojnie i jakby w zamyśleniu, ja jego, a ty wszystkich; bo ty chcesz wszystkich.
— Dlaczegóż wszystkich? — wyszeptał Rylejew, także blednąc.
— Jakto dlaczego? przecież ty sam mówiłeś, że jednego mało, trzeba wszystkich.
Rylejew nigdy tego nie mówił, a nawet myśleć o tem się bał. Milczał jednak, a Kachowski coraz bledszy wpijał się w niego wzrokiem.
— No! i czemuż milczysz. Przemów przecie, chyba że mówić nie wolno, tak nie wolno, ale zrobić można.
Twarz jego zmieniła się nagle, usta skrzywiły w uśmiechu, nadmiernie wysunięta dolna szczęka poczęła drżeć.
— No Bóg zapłać za zaszczyt, lepszego nie było, więc mnie wybraliście, a wy wszyscy co? Nie macie ochoty we krwi się babrać, jeszcze by też! tacy honorowi ludzie, szlachetnych uczuć. A cóż ja? wystarczy gwizdnąć, taki złoczyńca, wyrzutek, niskie narzędzie mordu, sztylet w waszych rękach.
— Co ty Kachowski? Nikt cię przecie nie zmusza, sam chciałeś.
— Tak sam, i jak zechcę to zrobię, poświęcę się dla ojczyzny, nie dla ciebie, ani dla waszego związku. Nie będę szczeblem dla niczyich stóp. Jakie to niskie! Przysposobiłeś mnie sobie za sztylet w twojem ręku, ale powiadam ci, żeś stracił rozum, robiąc tak. Miałeś się za bardzo subtelnego, a to takie grube, że każdy głupiec poznałby się. Wyostrzyłeś sztylet, ale się strzeż, aby cię nie ukłuł.
— Petio! gołąbko, co ty wygadujesz? — zawołał błagalnie Rylejew, wyciągając ku niemu ręce. — Wszakże my wszyscy razem, czyż ty nie z nami?
— Nie.nie z wami, nie z wami! nigdy ale byłem i nie będę z wami. Sam jestem, sam! sam!
Więcej nie mógł mówić, bo mu dech zapierało, drżał cały jak w konwulsyach; twarz mu pociemniała i straszna była jak u szaleńca.
— Masz oto twój sztylet, a jeśli poważysz się raz jeszcze, to ja ciebie...
Mówiąc to, podniósł kindżał nad głową Rylejewa, a drugą ręką chwycił go za kołnierz. Oboleński i Golicyn rzucili się na pomoc, ale Kachowski odrzucił wtedy sztylet, który padł z brzękiem na podłogę i pchnął Rylejewa z taką siłą, że ten omal nie upadł, poczem sam wybiegł na schody. Rylejew stał chwilę odurzony, lecz potem wybiegł także na schody i przechyliwszy się przez poręcz wołał za odchodzącym:
— Kachowski! Kachowski!
Lecz odpowiedzi nie było i tylko już zdaleka, prawdopodobnie u wyjścia z podworca, ciężka brama zatrzasnęła się z hukiem. Rylejew przestał tak chwilę, jakby czekając na coś, poczem wrócił do przedpokoju. Wszyscy trzej milczeli czas jakiś, starając się nie patrzyć sobie w oczy.
— Waryat! — orzekł na koniec Rylejew. — Prawdę mówi Jakubowicz, że jeszcze biedy nam napyta i wszystkich nas zgubi.
— Głupstwo! — zaprzeczył Oboleński — zgubi tylko siebie nieszczęsny. Wszyscyśmy nieszczęśni, ale on najbardziej, w takiej chwili sam! Sam jeden idzie za wszystkich, czy może być gorsza męka? pocożeś ty go obraził Rylejew.
— Ja go obraziłem?
— Tak! ty, czy można komuś powiedzieć: idź! zabij.
— Powiedzieć nie można, ale można zrobić — powtórzył Rylejew z gorzkim uśmiechem słowa Kachowskiego.
Oboleński wzdrygnął się i zbladł, a potem poczerwieniał mocno, tak samo jak kiedyś w czasie rozmowy z Golicynem.
— Nie wiem czy można, to wiem, że lepiej samemu zabić, niż powiedzieć zabij — wyrzekł cicho z ciężkim wysiłkiem.
I znów wszyscy zamilkli; Rylejew opadł na skrzynię, służącą niedawno za łóżko kozaczkowi Filce i oparłszy łokcie na kolanach, zakrył twarz rękami. Oboleński przysiadł obok niego i uspokajał go pieszczotliwie, jakby miał do czynienia z chorem dzieckiem. Milczenie trwało długo, wreszcie Rylejew podniósł głowę i wyglądał znów jak dziś zrana na człowieka ciężko chorego. Rumieńce zbladły, oczy zgasły z płomienia zostały już tylko popioły.
— Ciężko bracia! ciężko nad siły — westchnął z głuchem łkaniem.
— A pamiętasz Rylejew — przemówił Oboleński, gładząc go po włosach z cichą pieszczotą — »Niewiasta, skoro rodzić zaczyna, lęka się, że przyszedł jej czas, lecz potem nie pamięta bólu, w radości, że się człowiek na świat narodził«.
— Co za słowa! — zdumiał się Rylejew — któż to powiedział?
— Co! zapomniałeś? to nic! przypomnisz kiedyś, a teraz posłuchaj jeszcze. »Wy teraz macie smutek, lecz nawiedzę was jeszcze, a wtedy rozradują się serca wasze i nikt radości waszej odjąć wam nie zdoła«. Tak to Rylejuszka będzie smutek, ale będzie i radość, której nikt nam odjąć nie zdoła.
W oczach Rylejewa zaświeciły łzy, ale po przez łzy te uśmiechać się zaczął, kładąc rękę na ramieniu Golicyna.
— Pamiętasz Golicyn, jak rzekłeś kiedyś do mnie: choć nie wierzycie w Boga, niech wam Bóg pomoże.
— Pamiętam Rylejew.
— Więc i teraz powiedz tak — zaczął Rylejew, lecz urwał czerwieniąc się zmieszany.
Golicyn zrozumiał go przeżegnał mówiąc.
— Niech ci Bóg pomaga Rylejew. Niech będzie Chrystus z tobą i z nami wszystkimi.
Rylejew objął jedną ręką Golicyna, drugą Oboleńskiego i przytulił ich do siebie, a usta ich spoiły się w potrójnym pocałunku.
Po przez lęk i ból, po przez mękę krzyżową, była w nich wielka radość i czuli, że radości tej nikt im odjąć nie zdoła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Barbara Beaupré.