Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cił do przedpokoju. Wszyscy trzej milczeli czas jakiś, starając się nie patrzyć sobie w oczy.
— Waryat! — orzekł na koniec Rylejew. — Prawdę mówi Jakubowicz, że jeszcze biedy nam napyta i wszystkich nas zgubi.
— Głupstwo! — zaprzeczył Oboleński — zgubi tylko siebie nieszczęsny. Wszyscyśmy nieszczęśni, ale on najbardziej, w takiej chwili sam! Sam jeden idzie za wszystkich, czy może być gorsza męka? pocożeś ty go obraził Rylejew.
— Ja go obraziłem?
— Tak! ty, czy można komuś powiedzieć: idź! zabij.
— Powiedzieć nie można, ale można zrobić — powtórzył Rylejew z gorzkim uśmiechem słowa Kachowskiego.
Oboleński wzdrygnął się i zbladł, a potem poczerwieniał mocno, tak samo jak kiedyś w czasie rozmowy z Golicynem.
— Nie wiem czy można, to wiem, że lepiej samemu zabić, niż powiedzieć zabij — wyrzekł cicho z ciężkim wysiłkiem.
— I znów wszyscy zamilkli; Rylejew opadł na skrzynię, służącą niedawno za łóżko kozaczkowi Filce i oparłszy łokcie na kolanach, zakrył twarz rękami. Oboleński przysiadł obok niego i uspokajał go pieszczotliwie, jakby miał do czynienia z chorem dzieckiem. Milczenie trwało długo, wreszcie Rylejew podniósł głowę i wyglądał znów jak dziś zrana na człowieka ciężko chorego. Rumieńce zbladły, oczy zgasły z płomienia zostały już tylko popioły.
— Ciężko bracia! ciężko nad siły — westchnął z głuchem łkaniem.
— A pamiętasz Rylejew — przemówił Oboleński, gładząc go po włosach z cichą pieszczotą —