Przejdź do zawartości

Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

także do przedpokoju i wdziewać zaczął szynel, z tym samym, zawsze sennym wyrazem i z twarzą lunatyka.
— Co ci jest Kachowski? — pytał Rylejew — czyś chory?
— Nie! Zdrów jestem; do widzenia.
Uścisnął mu rękę i poszedł ku drzwiom.
— Poczekaj — zatrzymał go Rylejew — mam do ciebie jeszcze dwa słowa.
Kachowski nachmurzył się.
— Co? Jeszcze gadanie i po co?
— Można i bez gadania, Rylejew odprowadził go na stronę, wyjął coś z bocznej kieszeni i wsunął mu cicho do ręki.
— Co to? — zadziwił się Kachowski i podniósł rękę, w której zobaczył sztylet.
— Zapomniałeś? — spytał go Rylejew.
— Owszem pamiętam — odrzekł Kachowski i dziękuję za zaszczyt.
Był to znak dawno przez nich umówiony, że ten, któremu wręczony zostanie sztylet, ma być wybrańcem głównego zarządu tajnego związku, przeznaczonym do zabicia cara. Rylejew położył mu ręce na ramionach i przemówił podniośle, słowami, które widocznie z góry przegotował, a które może przeznaczone były dla potomności, podług słów Bestużewa: Będzie może i o nas stronniczka w historyi.
— Drogi przyjacielu; Tyś, jak gwiazdka na ziemi naszej i wielką jest twoja ofiarność. Mógłbyś dokonać większych rzeczy, niż zabicie cara na placu.
Chciał uścisnąć Kachowskiego, lecz ten odsunął się.
— Jakże to zrobić? — spytał dziwnie spokojnie, jakby zamyślony.