Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Włóż mundur oficerski i jutro zrana idź prosto do pałacu i tam go zabij, albo też na placu, skoro tam wyjedzie.
Na twarzy Kachowskiego zachodziła odmiana, jakby się w nim zwolna, zwolna coś budziło! Robił wrażenie człowieka, który chce a nie może się przebudzić, aż wreszcie w oczach jego zabłysła świadomość, jakby teraz dopiero pojmował, z kim i o czem mówi. Lunatyk zbudził się.
— A no dobrze! — rzekł blednąc, choć zawsze równie spokojnie i jakby w zamyśleniu, ja jego, a ty wszystkich; bo ty chcesz wszystkich.
— Dlaczegóż wszystkich? — wyszeptał Rylejew, także blednąc.
— Jakto dlaczego? przecież ty sam mówiłeś, że jednego mało, trzeba wszystkich.
Rylejew nigdy tego nie mówił, a nawet myśleć o tem się bał. Milczał jednak, a Kachowski coraz bledszy wpijał się w niego wzrokiem.
— No! i czemuż milczysz. Przemów przecie, chyba że mówić nie wolno, tak nie wolno, ale zrobić można.
Twarz jego zmieniła się nagle, usta skrzywiły w uśmiechu, nadmiernie wysunięta dolna szczęka poczęła drżeć.
— No Bóg zapłać za zaszczyt, lepszego nie było, więc mnie wybraliście, a wy wszyscy co? Nie macie ochoty we krwi się babrać, jeszcze by też! tacy honorowi ludzie, szlachetnych uczuć, A cóż ja? wystarczy gwizdnąć, taki złoczyńca, wyrzutek, niskie narzędzie mordu, sztylet w waszych rękach.
— Co ty Kachowski? Nikt cię przecie nie zmusza, sam chciałeś.