Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dmiu — poprawił się Kachowski, który w swej monotonnej przechadzce wkroczył był do gabinetu i zamierzał właśnie zawrócić, i zatrzymał się słysząc o co chodzi. — Ciągnijmy losy, na kogo padnie ten będzie musiał zabić cara, lub sam będzie zabity.
— A może i nie tchórz, — pomyślał Golicyn przypomniawszy słowa Rylejewa, który mówił o Jakubowiczu, że go zna jako człowieka, który pogardza śmiercią i gotów jest w każdej chwili oddać swe życie w ofierze.
— No, cóż panowie, zgadzacie się? — spytał Jakubowicz obrzucając wzrokiem wszystkich dokoła, a drwiącym uśmiechem na ustach.
Wszyscy milczeli.
— A czy wam się zdaje, że to tak łatwo podnieść rękę na cara — przemówił wreszcie Bateńkow.
— Nie! tego nie myślę, Pokusić się o podniesie ręki na cara, to przecie nie to samo co na zwykłego człowieka.
— Na poświęconą osobę imperatora! zapewne — sierdził się snów Golicyn, lecz Jakubowicz inaczej go zrozumiał.
— Właśnie tak! — powiedział. — Poświęcona osoba, pomazaniec Boży; my to już mamy we krwi. Rewolucyoniści my, bezbożniki, a mimo to ci sami zawsze ruscy ladzie chrześcijańscy. Nie tchórze my i nie podli, każdy gotów oddać życie za pomyślność ojczyzny; lecz gdy do cara dojdzie, ręka na niego podniesiona, odmówi nam posłuszeństwa i serce odmówi. A w sercu trudniej jeszcze cara zabić niż na placu.
— Cicho i milcz! — krzyknął Kachowski tak niespodzianie, że się wszyscy na niego obejrzeli.