Czerwona rakieta/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Czerwona rakieta
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XIV.
PIERWSZE STRZAŁY.

Był mglisty, dżdżysty dzień; koniec października.
Niwiński, posępny i chmurny, siedział w wielkiej sali kawiarni hotelowej.
Właśnie pokłócił się z Ziembą.
Ponieważ z powodu znajomości języka, psychologji i stosunków z Czechami odgrywał jakby rolę łącznika między nimi a organizacjami polskiemi, obie strony zgłaszały się do niego z różnemi interesami. Otóż pewien czeski oficer werbunkowy, powołując się na zawarty niedawno układ czesko-polski, zabraniający Czechom przyjmować do swych wojsk ochotników-Polaków, prosił go o wstawiennictwo za niejakim Liszczakiem, jeńcem, byłym żołnierzem austrjackim, który po kilku latach służby w wojsku czeskiem, miał teraz być wydalony.
— Tymczasem, jako jeńca, byłego żołnierza austrjackiego, do korpusu polskiego przyjąć go nie chcą — tłumaczył Czech — i w ten sposób ten człowiek po kilku latach walki z Austrjakami i Niemcami będzie musiał teraz wracać do obozu dla jeńców między Szwabów i żywioły austrofilskie. Pomyślcie sobie, jakie to dla niego upokorzenie i jakie on tam będzie miał życie, jako były ochotnik czeski.
Niwiński prosił o pomoc Ziembę, który się zajmował sprawami wojskowemi. Agitator wziął się za brodę, pokiwał parę razy głową, a potem rzekł, rozłożywszy ręce:
— Nic się nie da zrobić. Niech idzie do obozu dla jeńców.
Niwiński spojrzał na niego nieledwie z nienawiścią.
— To tak? Tak się postępuje z żołnierzami ideowymi, którzy, niczyjej zachęty nie potrzebując, na własną rękę nawet w cudzych wojskach idą za głosem serca...
— Co mi pan tu o sercu będziesz gadał! — grubo warknął Ziemba. — Powiedziano, że przyjmuje się tylko byłych ochotników z wojsk rosyjskich i koniec.
— Otóż ja panu pokażę, że nie koniec. Liszczak poda się za Czecha i zostanie, ale co on sobie pomyśli, kiedy się przekona, że aby móc bić się o Polskę, narodowości wyprzeć się musi! A pan sobie wiedz, że w ten sposób, tą tępą szablonowością swoją wy robicie bolszewików, którzy was potem wytną i będą mieli słuszność!
Ziemba obrażony, wyszedł bez pożegnania.
Przyszedł Ryszan, przysiadł się do stolika Niwińskiego.
— Dawno cię nie widziałem. Jeździłeś gdzie?
— Byłem na froncie — a potem w Boryspolu, w drugiej dywizji. Jeździłem na „poswiceni.“
— Ach, odpust świętowacławski...
— Pułki nie mogły obchodzić go równocześnie, musiały w różnych terminach...
— Więc co? Była „weprzowa se zelim,“ „knedlik“, „husa“ i „kołacze?”
— Rozumie się.
— A piwiczko?
— Chlastało się wódkę. W pierwszej dywizji urządzili ci wspaniały żywy turniej szachowy...
— A cóżeś ty sobie za kieliszki poprzyszywał znów do epoletów?
Istotnie, Ryszan naszyte miał na epoletach czerwone kielichy na czarnem.
— To idjotyczny pomysł tego kabotyna Mamontowa, który całej dywizji husyckiej dał takie odznaki...
— Ubrał was!
— On nas wogóle urządził! Pod Zborowem puścił nas w trąbę, a jak się podczas odwrotu haniebnie zachowywał... Wojsko już ani słyszeć o nim nie chce.
— Cóż druga dywizja?
— Dobra. Stoi pod Boryspolem, cztery pułki ma — praski, morawski, śląski i tatrzański... geograficzna dywizja...
— I śląski i tatrzański nawet — uśmiechnął się ironicznie Niwiński. — Zajechaliście daleko... Więc jednakże wciąż robicie wojsko?
— Im gorsze czasy tem więcej go potrzeba.
Niwiński skrzywił się gorzko.
— Hm, niema co mówić, racja zupełna.
— Nasi ludzie czują to i sami się zgłaszają. Przypomnij sobie na wiosnę, po rozbiciu Rumunji, jak się zaczęli zgłaszać. Im gorzej jest, tem więcej ich napływa, bo czują, że jeśli nie będą w kupie, przepadną...
— Bolszewizm nie grozi wam? Nie boicie się go?
— Nie. Bolszewik czy nie bolszewik, każdy Czech chce się dostać do domu i chce mieć Czechy wolne. A ustrój naszego wojska jest tak demokratyczny, że między oficerami a żołnierzami różnicy żadnej niema.
— Ale „sowiety” zaprowadziliście?
— A czemże nam mogą grozić „sowiety?” Zejdą się oficerowie z żołnierzami w kantynie, gadają — i masz już sowiet. A nasz „kluk” pyskuje zawsze, tego mu nie zabronisz. Niech pyskuje. Wie dobrze, że bez dyscypliny wojska niema. U nas żołnierze mówią do oficerów „ty”, a dyscyplina jest mimo tego. Ale cóżeś ty taki pochmurny?
Niwiński wzruszył ramionami.
— Iiii.... Źle jest. Znów księcia Sanguszkę zabito...
— A, księciem dziś być bardzo nieprzyjemnie...
— Starzec, osiemdziesiąt lat miał... Pomyśl, wielki pan, a zginął ukatrupiony jak pies przez paru parobków... Sławuta zrabowana, zniszczona... Tyle bezcennych zabytków, bibljoteka... Kultura kraju idzie w djabły...
— Szkoda, że wyprowadziliście wojska z Ukrainy. Tam gdzie nasze pułki stoją, na Wołyniu, jest zupełny porządek.
— A, ba! Przecież „żubry” same tego chciały! Bali się „drażnić” Ukraińców...
— Aha, mogę ci powiedzieć coś przyjemnego. Czytałem okólnik Masaryka, zalecający na pierwszem miejscu współdziałanie z Polakami. Nasze władze werbunkowe i inne organizacje mają pomagać.
— O, to dobrze. Może przecie uda nam się coś zrobić. Ja czuję, że jakaś chmura ciągnie na Kijów.
— To, co ja widziałem na Wołyniu, przechodzi wszelkie wyobrażenie... To jest koszmar...
— Ale i tu jest coś nie w porządku. Miasto podniecone, Kreszczatyk staje się niemożliwy do przejścia, wszędy bandy żołnierzy, nie zwracających żadnej uwagi na oficerów, kramarze, złodzieje, hołota różna! Inteligencji prawie nie widać. Ludzie zahukani, strwożeni, idą chyłkiem, z nikim nie gadając. Nastrój nerwowy, sklepy zamykają już o zmierzchu, nawet jadłodajnie.
— Coś się mówi o wystąpieniu bolszewików w Pitrze...
— Znowu? Jak będą tak wciąż próbowali, to im się wreszcie może udać.
Wieczorem w całem mieście zgasło naraz światło elektryczne.
Wybuchła panika. Komitety domowe chwyciły za broń. Świece sprzedawano po pięć rubli za sztukę. Wszyscy mówili o wystąpieniu bolszewików.
— To znaczy, niby, kto właściwie ma wystąpić i przeciw komu? — pytał Niwiński swych znajomych z komitetu hotelowego. — Tak samo dobrze i my moglibyśmy naraz „wystąpić” i ująć władzę w swe ręce...
— Wystąpi, kto zechce! Któż będzie bronił? — mruczał jakiś oficer.
Na drugi dzień wiadomość o zaburzeniach w Piotrogrodzie potwierdziła się — mianowicie podał ją do publicznej wiadomości Agiejew, przewodniczący zjazdu kozackiego, który się właśnie w Kijowie odbywał. Mówiono, jakoby bolszewicy aresztowali w Piotrogrodzie cały rząd.
Zahuczało, zakotłowało się w Kijowie. Na trzecią po południu zapowiedziano wystąpienie bolszewików miejscowych. Był to jednakże alarm fałszywy. Noc przeszła spokojnie, nie mówiąc oczywiście o zwykłej strzelaninie.
Drugiego dnia wiadomości były niepewne. Ostatnia depesza z Piotrogrodu, nadana o godzinie wpół do jedynastej, donosiła, że o dziesiątej szturm do Pałacu Zimowego został odparty.
— Więc szturmują! — wykrzyknął Niwiński, czytając gazetę.
Bolszewicy zajęli ajencję telegraficzną. Kierenskij uciekł do głównej kwatery.
— A tam mu Czeremisów da bobu za Korniłowa — ucieszył się Niwiński.
Dokoła Smolnego Instytutu zgromadzone znaczne oddziały wojsk. Wojska podzielone, biją się. Po stronie rządu opowiedział się „bataljon śmierci,“ formacje kobiece i junkry. Lenin organizuje swój gabinet. Członkowie rządu aresztowani.
Szulgin, nazywając w swym „Kiewlaninie“ gabinet Lenina gabinetem niemieckim, pisał:
— Jesteśmy przekonani, że zdrowa część Rosji nie uzna rządu narzuconego przez Niemców. Jesteśmy pewni, że jeśli w Piotrogradzie powstanie rząd niemiecki, to gdzieindziej zorganizuje się rosyjski. A kiedy ten rosyjski rząd powstanie, poprą go wszyscy, którzy nie zapomnieli jeszcze, co znaczy słowo Ojczyzna.
— Wojnę domową zapowiada — mówił do Szydłowskiego Niwiński.
— Fiu! I jakie tu jeszcze wojny będą! To się dopiero zaczyna!
— Ładny początek!
W sali kinematografu Szancera radzili kozacy. Było duszno, nastrój panował podniecony, wyraziste, męskie głowy z gęstemi czuprynami i osełedcami, chmurzyły się.
Przewodniczący zjazdu, Agiejew, mówił:
— Niedawno temu z trybuny rady republiki ośmieliłem się w imieniu wszystkich kozaków określić ich stosunek do rządu, a również wykazać, jak kozactwo pojmuje swoje wynikające z tego stanowiska obowiązki. W początkach rewolucji mieliśmy swobodny wybór. Mogliśmy powiedzieć, że ten rząd nie jest dla nas rządem i nie przyjęlibyśmy go. Postąpiliśmy jednak inaczej. Z własnej woli uznaliśmy ten rząd i uznaliśmy go jako jedyny w całej Rosji.
W tych dniach słyszeliśmy, że po ogłoszeniu przeze mnie z waszem pozwoleniem haseł: państwowości, demokratyzmu i honoru narodowego, przyszli do nas i połączyli się z nam i Czecho-Słowacy, Polacy i georgewski kijowski pułk. Otóż nadeszła chwila, w której musimy ich spytać: Czy wymawiając te słowa zdają sobie sprawę z tego, iż za nie odpowiedzą czynami? My, kozacy, już wystąpiliśmy przeciw bolszewikom, niechże ci, którzy tu przychodzą i mówią nam o swej solidarności z nami, stają w jednym z nami szeregu. Pójdziemy wszyscy bronić uciśnionych, ratować Ojczyznę.
Wstał jakiś pułkownik z piersią obwieszoną wszystkiemi odznaczeniami św. Jerzego.
— Kirjenko, komendant kijowskiego pułku georgewskiego.
— Panowie! — zaczął mówić z posępną twarzą. — Z niezmiernym bólem muszę wam oświadczyć, że kijowskim pułkiem kawalerów św. Jerzego ja już nie rozporządzam, ponieważ pułk ten uznał się za pułk ukraiński. Jednakże z garścią wiernych żołnierzy, którzy przy mnie pozostali, pójdę, dokąd każecie.
Powstał zgiełk, hałas.
Wtem kozak podszedł do przewodniczącego i podał mu kartkę. Agiejew dał znak, aby się uciszono i oświadczył:
— Potwierdza się wiadomość, że bolszewicy aresztowali rząd.
A w chwilę później odczytywał przyjętą przez zjazd rezolucję:
— Wszechrosyjski, powszechny zjazd kozaków frontowych wraz z przedstawicielami wojsk, dowiedziawszy się o wystąpieniu bolszewików, postanawia: Uznawszy raz koalicyjny Rząd Tymczasowy, kozactwo wiernie dotrzyma swego słowa i nie pozwoli na to, aby ciemne siły igrały losami Rosji. Tylko rząd, opierający się na tymczasowej radzie Republiki rosyjskiej może doprowadzić do Konstytuanty.
W tej groźnej chwili wszystkie oddziały wzywamy pod broń.
Zachodzi pytanie, w jaki sposób zakomunikować rezolucję oddziałom kozackim. Telegraf jest niepewny. Abyśmy to mogli rozważyć, musimy obradować przy drzwiach zamkniętych.
— Psiakrew, szkoda! — mruknął Szydłowski, który obradom przysłuchiwał się z wielkiem zajęciem.
— Trudno, trzeba się wynosić! — westchnął Niwiński.
— Kozacy pójdą przeciw bolszewikom! — rzekł Ryszan, kiedy stanęli na ulicy.
— Pójdą z pewnością, tem bardziej, że na nich najsilniej bolszewicy będą naciskali — zgodził się Szydłowski. — Przywódcy bolszewików mają dawne porachunki z kozakami za szarże na ulicach, za nahaje, za ekspedycje karne... Nienawidzą ich i będą chcieli ich zgnieść... Kozacy wiedzą o tem...
— Wzburzy się Kubań, zaszumi Don — z uśmiechem mówił Niwiński.
— I bujny Terek! — dorzucił Szydłowski. — A orenburscy kozacy, uralscy, a ussuryjski kraj, a amurskie stanice, przymorskie... Nie łatwy to będzie orzech do zgryzienia... Oto, jak nam się zarysowuje front: Po jednej stronie bolszewicy, wspomagani przez Niemców, po drugiej żywioły nacjonalistyczne, kozacy i Ukraina... Dodajmy do tego, że Ceretelli chce mieć niezawisły Kaukaz, że się z pewnością oderwie od Rosji Finlandja... To będzie wojen!
— Oto jaki las ogni zapaliła twoja czerwona rakieta! — zwrócił się Niwiński do Ryszana.
— Czert to wem! — zaklął Czech. — To będzie istotnie las ogni.
— Nie szkodzi. Może się to na dobre obróci — pocieszał Szydłowski.
W tej chwili młody kozak jakiś, z rozmachem idący naprzeciw nich, wpadł na Ryszana. Obaj młodzi oficerowie, przyjrzawszy się sobie, krzyknęli i zaczęli się, rosyjskim obyczajem, serdecznie całować. Następstwem spotkania było oczywiście zaproszenie na „butyłoczku krasnienkoho“ i Ryszan, przeprosiwszy swych towarzyszów, poszedł z kozakiem.
— Ciekawa rzecz, jak też zachowają się Czesi? — rozmyślał głośno Szydłowski.
— Przypuszczam, że będą bardzo ostrożni. Masaryk nie wda się w żadną awanturę, tem bardziej, że podczas wystąpienia Korniłowa Mamontow, komendant dywizji, o mało Czechów nie wsypał. Przebąkiwano coś o aresztowaniu Masaryka w Piotrogrodzie... A jak pan myśli, co nasi zrobią?
— Zdaje mi się, że angażowanie się po stronie kozackiej teraz byłoby bardzo niebezpiecznie, bo nie wiadomo, czy oni mają jakie siły... Rozrzuceni wzdłuż całego frontu, a nielubiani przez wojsko, sami są w trudnej pozycji... Gdybyśmy się nieostrożnie angażowali, odwet mógłby być straszny... Początek konfliktu ma pan już dziś w awanturze przeciw tak zwanym polskim „sztrajkbrecherom...“
— Nic nie wiem o tem. Cóż to takiego.
— W Rosji apteki są w rękach Polaków lub żydów. Bolszewicy kijowscy, do których w znacznej liczbie żydzi należą, postanowili domagać się umiastowienia aptek, przez co znikłaby konkurencja, a polskie apteki znalazłyby się w zarządzie aptekarzy żydowskich...
— Chytrze obmyślane!
— O, oni są niezmiernie chytrzy! Na tem tle wybuchł strejk, w którym jednakże farmaceuci polscy udziału nie wzięli, zaś ponieważ dwuch z nich należy do polskiej drużyny bojowej, żydzi podnieśli gwałt, iż ta drużyna osłania łamistrejków i zażądali jej rozwiązania.
— I udało im się to?
— Nie, ale równocześnie pokazało się, iż w Kijowie są ludzie, którym zależy na tem, aby Polacy nie mieli żadnej siły zbrojnej w czasach, kiedy nawet komitety domowe są uzbrojone.
— Więc to żydzi prowadzą z nami walkę o stanowiska, o wpływy?
— Takby z tego wynikało.
Jeszcze jedna noc minęła spokojnie, ale dzień nastał po niej chmurny, zapłakany, pełen złych przeczuć. Ulicami przewalały się tłumy ludzi, przeważnie żołnierzy, prócz tego czerń, wietrząca burdę i łup. Dużo było strasznych typów o przerażających twarzach, a zwłaszcza oczach okrutnych, dzikich, nieubłaganych. Kobiet z inteligencji nie widziało się prawie wcale. Ten ruch uliczny tłumny i gwarny, a nie wynikający z pracy, miał w sobie coś świątecznego, wyczekującego, uroczystego. Rzucano się na świeże dzienniki, które rozchwytywano i czytano na głos w małych gromadkach — wiadomości jednak były niepewne, mętne. Technicznie zamach stanu w Piotrogrodzie prawdopodobnie udał się. Bolszewicy przy pomocy dział krążownika „Aurory” przy drugim szturmie opanowali Pałac Zimowy — ale na tem koniec. Cała demokracja odstrychnęła się od nich i Rosja nie wierzyła, aby mogli się ostać w olbrzymiej stolicy. Ministrów przewieziono do twierdzy św. Piotra i Pawła — rozumie się — bez Kiereńskiego, bo ten chytry mąż stanu wiedział, kiedy zwiać.
Do Kijowa przybyła dywizja kozaków, których patrole z lancami pojawiły się na ulicach.
A mimo to miasto było zdenerwowane, gorączkowo podniecone i wciąż zapowiadało wystąpienie bolszewików.
Ulicami przeciągał pułk ukraiński.
— Patrz pan — zwrócił Niwiński uwagę Szydłowskiemu. — Niektórzy już sobie zafundowali siwe czapy z niebieskiemi wypustkami.
— Krzywonosowe wojsko! — skrzywił się Szydłowski. — Ani jeden nie ma butów wyczyszczonych.
Istotnie pułk wyglądał jak banda oberwańców.
— Coś knują — mówił Szydłowski. — Rozbrajają milicję, aresztują junkrów, to znowu wypuszczają... To niezdecydowane postępowanie zdradza jakieś nieczyste zamiary...
Nad wieczorem Niwiński kupił kolację i wcześnie poszedł do domu, aby już nie potrzebować wychodzić.
Jak tylko dobrze ściemniało, a stało się to wcześnie, bo przez cały dzień była mgła, rozpoczęła się na ulicach gęsta strzelanina. Niwiński czytał — żona z dzieckiem spała. Młody człowiek czasami wstawał, otwierał pocichu okno i wsłuchiwał się w odgłosy miasta. Nie było słychać nic, prócz licznych, nieustających wystrzałów. Patrole tak gęsto strzelać nie mogły. To była bitwa.
Niwiński wychylił się z okna.
Noc była ciemna, na ulicach światła mało.
— Jakiż sens może mieć takie ostrzeliwanie się na oślep, bez pewności, kto do kogo strzela? Jakież to bohaterstwo? Na froncie tych bohaterów nie było tak dużo... Skądże tu bierze się ich tylu, skłonnych do narażania swego lub cudzego życia w kwestjach, które najspokojniej możnaby rozstrzygnąć przy kawiarnianym stoliku? To poprostu błazeństwo.
Innego zdania o tej strzelaninie był Ryszan, który przypadkowo znalazł się w ogniu. Dla „poprawienia smaku“ po „krasnieńkim“ z poprzedniego dnia, spotkawszy się znów ze swym kozakiem i kilku jego towarzyszami, wstąpił do jakiejś „szaszłycznej“ na wino. Tam urzędowało już kilku oficerów i podoficerów kozackich i towarzystwa oba połączyły się. Koło godziny dziesiątej uczta skończyła się i kozacy wraz z Ryszanem ruszyli ku Kreszczatykowi, kierując się na Plac Dumy.
Dumski Plac już wieczorem pełen był żołnierzy, robotników i innych ludzi, wiecujących pod pomnikiem Stołypina. Dyskutowano i kłócono się namiętnie, wybuchając pogróżkami i tłumioną wściekłością. Szczególnie denerwował wiecujących patrol junkrów, którzy się zabarykadowali na rogu Kreszczatyku i jednej z przecznic. Około dziewiątej wieczorem przed tą barykadą zgromadził się tłum ludzi, którzy zarzucali junkrom kontrrewolucyjność i namawiali ich, aby zeszli z pozycji; junkrzy polemizowali z tłumem i korzystając ze sposobności agitowali przeciw bolszewikom. Wtem rozległ się okrzyk „kazaki“, ktoś krzyknął „strzelają! strzelają!“ — tłum się rozpierzchnął, światła w sąsiednich domach pogasły.
W chwilę później przed barykadą pojawili się jacyś jeźdźcy, którzy zaczęli się domagać, aby ich przepuszczono. Junkrzy zażądali legitymacji — jeźdźcy legitymować się nie chcieli, posypały się wyzwiska, zbierało się na burdę, zleciał się znowu tłum i prąc wraz z jeźdźcami na barykadę, coraz groźniejszą postawę przybierał wobec junkrów. Naraz huknął strzał, w odpowiedzi junkrzy dali dwie salwy, dały się słyszeć krzyki, ktoś padł, tłum rozbiegł się. Co się właściwie działo, kto pierwszy strzelił, nikt nie wiedział, z powodu słabego oświetlenia ulic i gęstej mgły mało co było widać. Ale jakieś cienie czarne znowu zaczęły się gromadzić dokoła pomnika Stołypina.
Właśnie wtedy nadeszli kozacy, którzy, będąc w sile około dziesięciu ludzi i zbrojni, szli za odgłosem strzałów, nie wiedząc zresztą, kto z kim się bije. Bez żadnych ostrożności, w swych czarnych burkach podobni w mgle do stożkowatych ciemnych słupów ruchomych, gromadą weszli na plac. Nagle huknęła bomba — trzech kozaków padło, reszta w tej chwili rozbiegła się w tyraljerę i przypadłszy do bruku otwarła żywy ogień w głąb placu i Kreszczatyckiego zaułku. Ktoś się tam zpoczątku zrzadka ostrzeliwał, po pewnym czasie ten ogień ustał. Wówczas i kozacy przestali strzelać i zajęli się swymi rannymi.
Oficer, przyjaciel Ryszana, nie żył. Dwuch kozaków ciężko rannych, pławiło się we krwi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.