Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Niwiński prosił o pomoc Ziembę, który się zajmował sprawami wojskowemi. Agitator wziął się za brodę, pokiwał parę razy głową, a potem rzekł, rozłożywszy ręce:
— Nic się nie da zrobić. Niech idzie do obozu dla jeńców.
Niwiński spojrzał na niego nieledwie z nienawiścią.
— To tak? Tak się postępuje z żołnierzami ideowymi, którzy, niczyjej zachęty nie potrzebując, na własną rękę nawet w cudzych wojskach idą za głosem serca...
— Co mi pan tu o sercu będziesz gadał! — grubo warknął Ziemba. — Powiedziano, że przyjmuje się tylko byłych ochotników z wojsk rosyjskich i koniec.
— Otóż ja panu pokażę, że nie koniec. Liszczak poda się za Czecha i zostanie, ale co on sobie pomyśli, kiedy się przekona, że aby móc bić się o Polskę, narodowości wyprzeć się musi! A pan sobie wiedz, że w ten sposób, tą tępą szablonowością swoją wy robicie bolszewików, którzy was potem wytną i będą mieli słuszność!
Ziemba obrażony, wyszedł bez pożegnania.
Przyszedł Ryszan, przysiadł się do stolika Niwińskiego.
— Dawno cię nie widziałem. Jeździłeś gdzie?
— Byłem na froncie — a potem w Boryspolu, w drugiej dywizji. Jeździłem na „poswiceni.“
— Ach, odpust świętowacławski...
— Pułki nie mogły obchodzić go równocześnie, musiały w różnych terminach...
— Więc co? Była „weprzowa se zelim,“ „knedlik“, „husa“ i „kołacze?”