Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nierzy, prócz tego czerń, wietrząca burdę i łup. Dużo było strasznych typów o przerażających twarzach, a zwłaszcza oczach okrutnych, dzikich, nieubłaganych. Kobiet z inteligencji nie widziało się prawie wcale. Ten ruch uliczny tłumny i gwarny, a nie wynikający z pracy, miał w sobie coś świątecznego, wyczekującego, uroczystego. Rzucano się na świeże dzienniki, które rozchwytywano i czytano na głos w małych gromadkach — wiadomości jednak były niepewne, mętne. Technicznie zamach stanu w Piotrogrodzie prawdopodobnie udał się. Bolszewicy przy pomocy dział krążownika „Aurory” przy drugim szturmie opanowali Pałac Zimowy — ale na tem koniec. Cała demokracja odstrychnęła się od nich i Rosja nie wierzyła, aby mogli się ostać w olbrzymiej stolicy. Ministrów przewieziono do twierdzy św. Piotra i Pawła — rozumie się — bez Kiereńskiego, bo ten chytry mąż stanu wiedział, kiedy zwiać.
Do Kijowa przybyła dywizja kozaków, których patrole z lancami pojawiły się na ulicach.
A mimo to miasto było zdenerwowane, gorączkowo podniecone i wciąż zapowiadało wystąpienie bolszewików.
Ulicami przeciągał pułk ukraiński.
— Patrz pan — zwrócił Niwiński uwagę Szydłowskiemu. — Niektórzy już sobie zafundowali siwe czapy z niebieskiemi wypustkami.
— Krzywonosowe wojsko! — skrzywił się Szydłowski. — Ani jeden nie ma butów wyczyszczonych.
Istotnie pułk wyglądał jak banda oberwańców.
— Coś knują — mówił Szydłowski. — Rozbrajają milicję, aresztują junkrów, to znowu wypusz-