Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czają... To niezdecydowane postępowanie zdradza jakieś nieczyste zamiary...
Nad wieczorem Niwiński kupił kolację i wcześnie poszedł do domu, aby już nie potrzebować wychodzić.
Jak tylko dobrze ściemniało, a stało się to wcześnie, bo przez cały dzień była mgła, rozpoczęła się na ulicach gęsta strzelanina. Niwiński czytał — żona z dzieckiem spała. Młody człowiek czasami wstawał, otwierał pocichu okno i wsłuchiwał się w odgłosy miasta. Nie było słychać nic, prócz licznych, nieustających wystrzałów. Patrole tak gęsto strzelać nie mogły. To była bitwa.
Niwiński wychylił się z okna.
Noc była ciemna, na ulicach światła mało.
— Jakiż sens może mieć takie ostrzeliwanie się na oślep, bez pewności, kto do kogo strzela? Jakież to bohaterstwo? Na froncie tych bohaterów nie było tak dużo... Skądże tu bierze się ich tylu, skłonnych do narażania swego lub cudzego życia w kwestjach, które najspokojniej możnaby rozstrzygnąć przy kawiarnianym stoliku? To poprostu błazeństwo.
Innego zdania o tej strzelaninie był Ryszan, który przypadkowo znalazł się w ogniu. Dla „poprawienia smaku“ po „krasnieńkim“ z poprzedniego dnia, spotkawszy się znów ze swym kozakiem i kilku jego towarzyszami, wstąpił do jakiejś „szaszłycznej“ na wino. Tam urzędowało już kilku oficerów i podoficerów kozackich i towarzystwa oba połączyły się. Koło godziny dziesiątej uczta skończyła się i kozacy wraz z Ryszanem ruszyli ku Kreszczatykowi, kierując się na Plac Dumy.
Dumski Plac już wieczorem pełen był żołnierzy, robotników i innych ludzi, wiecujących pod pomni-