Czerwona rakieta/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Czerwona rakieta
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział VII.
WIRY.

Zabłądziwszy raz w czasie swych wędrówek do kawiarni w hotelu „Praga,“ Niwiński zaczął tam chodzić codziennie.
Kawiarnia urządzona była na dachu, na siódmem piętrze i przed wojną uchodziła za jeden z najprzyzwoitszych lokali w Kijowie. Wojna i rewolucja obniżyła trochę jej poziom kulturalny, aczkolwiek obsługa, spoczywająca w rękach kilku złotowłosych, różowych Łotewek, była w dalszym ciągu w wielkim stylu, zła, opieszała i niedbała. Ponieważ kawiarnia należała do Czecha, schodzili się w niej na knedle ze śliwkami i szachy miejscowi Czesi, przemysłowcy i fabrykanci, wszyscy gwałtownie politykujący. Prócz nich widać tu było też licznych oficerów i żołnierzy dywizji czeskiej, spędzających w Kijowie swe urlopy.
Rosjanie zaglądali „na dach“ coraz rzadziej, zato częściej pokazywali się tu Polacy, zwłaszcza ci, którzy już pragnęli spokoju i samotności. Bo ludzie byli już pomęczeni i coraz częściej odczuwali potrzebę skupienia w ciszy i milczeniu. A tu istotnie było cicho. Czasem tylko pokłócili się Czesi przy szachach, lub zaświergotała coś po łotewsku któraś z dziewcząt. Zresztą wiatr wył monotonnie, głusząc nawet te odgłosy miasta, które mogłyby się dostać na tę wysokość.
Czerwone, trzcinowe fotele były wygodne, widok zgóry na miasto nie nazbyt wprawdzie ozdobny, lecz miły. Widziało się Kijów przez gęstą białą sieć sztachet żelaznych, po których pełzły jakieś czerwono kwitnące pnącze. Widziane zgóry miasto nie robiło wielkomiejskiego wrażenia. Dużo bardzo zieleni — również dachy kryte przeważnie zieloną blachą, rzadziej ciemno-czerwoną, domy przeważnie z żółtej cegły, jasne, z wysoka białawe, podwórza wielkie jak ogrody — a na widnokręgu rozproszone wieże i dzwonnice cerkiewne w złotych czapkach.
Niwiński spotkał tam kilku swych dawnych znajomych, między nimi Ziembę, człowieka na śmierć zapolitykowanego, i Szydłowskiego, profesora matematyki, z zawodu astronoma. Szydłowski chudy, wysoki, z małą, siwiejącą już jasną bródką, odznaczał się encyklopedycznem prawie wykształceniem, bardzo poczciwemi, niebieskiemi oczami, wielkim spokojem i darem milczenia. Ziemba, człowiek szeroki, tęgi i mocny mimo dobrze przekroczonej pięćdziesiątki, był dość tępy, ale dużo widział i przeżył i znał różne tajemnice polityki, w której żywy brał udział.
Od niego dowiedział się też mniej więcej pozytywnie, co było właściwie z dywizją polską na froncie. Oto pierwszy, trzeci i czwarty pułk był w okopach, drugi w rezerwie. Linje były niedaleko siebie, zarosłe trawą. Zaczęły się rozmowy. Wołano: — Co będziecie się bili z tymi, którzy Polskę zrobili? Chodźcie do nas, to was zaraz wyślemy do Warszawy i jutro już będziecie na miejscu, na nabożeństwie, a jeśli nie pójdziecie, to was gazami wydusimy, bo wiemy, że masek nie macie. — I istotnie, zaczęto strzelać pociskami gazowemi, a wówczas siedmiuset ludzi przeszło na stronę niemiecką, ale reszta wiernie wytrzymała.
— Toby się do pewnego stopnia zgadzało z memi informacjami — mówił Niwiński. — Szukając jakiegoś rozumnego świadka, znalazłem wczoraj w szpitalu na Funduklejewskiej pewnego „udarnika,“ który mi mniej więcej to samo opowiadał. Podobno buntów żadnych nie było. Kiedy któryś tam pułk iść nie chciał, drugi dobrowolnie miał go zastąpić. Ten „udarnik“ mówił mi, że doktór nie chciał puścić dywizji na front, ponieważ masek nie było, ale o to nie dbano, jako że rosyjskie pułki mogły to inaczej wykładać, więc szło o honor; pułki z całą świadomością poszły i istotnie zostały ostrzelane gazem. Ludzie, którzy mieli za sobą gaz, nie mogli iść, jak tylko na przód, więc poszli i nie wrócili — podają siedmset ludzi. Co do Czechów to możliwe jest, że coś po dywizji odbierali, ale to dlatego, że postanowiono formować korpus polski i dywizję przeniesiono do Witebska. Więc broń oddawano, bo nie była potrzebna. Mówią też, że dywizja miała wskazówki od Piłsudskiego, który jakoby kazał Niemców bić jak najsilniej.
— Że panu się chce zajmować temi wszystkiemi plotkami! — wzruszył ramionami Ziemba.
— A niby cóż może być ważniejszego? — spytał Niwiński. — Zdaje mi się, że obecnie od nas zależy wszystko. Piłsudski złożył broń, to znaczy, ze pozostawił nam co najmniej wolną rękę. Ja rozumiem, że przez to on mówi: — Teraz kolej na was. — Niby o to wojsko dobijaliśmy się od samego początku — mieliśmy coś niecoś, ale to było sporne. Mniejsza z tem, kto miał rację. Dziś już spornem nie będzie...
— No i cóż pan zrobisz z tem wojskiem? — lekceważąco pytał Ziemba.
— Front wschodni my możemy uratować! Pokażemy, że jesteśmy na wschodzie Europy czynnikiem decydującym. Łotysze mają dwie dywizje, Czesi formują korpus, my możemy postawić dwa-trzy korpusy, to jest — armję, rozumie pan, staną przy nas kozacy, „udarne“ bataljony, różne ochotnicze formacje, co przyzwoitsze pułki — i utrzymamy front i swój jakiś pas ziemi, gdzieby ludzie mogli żyć po ludzku — przedewszystkiem zaś Ukrainy Niemcom nie damy.
— To się robi, słyszałeś pan o korpusie, który się ma formować w Witebsku, ale do akcji wojskowej nie można przywiązywać większego znaczenia...
— Dlaczego? — zdumiał się Niwiński.
— Bo to bardzo trudna rzecz.
— Aha! Trudna rzecz! — uniósł się młody człowiek. — A toś pan chciał robić same łatwe rzeczy?
— Nie gadajże pan głupstw! — żachnął się polityk. — Pan wiesz, że rząd rosyjski utrzymywał tylko brygadę i dopiero Milukow pozwolił na dywizję...
— Ale przez cały ten czas można było organizować i trzymać w pogotowiu na wszelki wypadek jeńców — dziesiątki tysięcy ideowych żołnierzy, którzy zgłaszali się i czekają na wezwanie do wojska od lat.
— Poco? Żeby ci ludzie do domu potem wrócić nie mogli?
— Otóż odpowiedź! Dąbrowski we Włoszech o to nie dbał, jeńców wcielał do swych legjonów bez pytania i agitacji i nie zawodził się na nich. Ale jakże wy możecie zdobyć się na tę odwagę i energję, skoro, wojując niby z Austro-Niemcami, nie wierzycie w zwycięstwo!
— Wierz-że pan! A ja panu powiem, że Moskale znowu dostali w skórę! I cała ich zwycięska ofensywa to żydowski humbug!
— Może być, a ja mimo to w zwycięstwo wierzę!
— Pan mówisz jak dziecko!
— Dajno pan spokój — wmieszał się do rozmowy Szydłowski. — Niwiński ma słuszność. Sprawa wcale nie jest przegrana i Rosjanom dotychczas nic zarzucić nie można. Oni eksperymentują, ale widać, że czegoś chcą. Jak dotąd — nie zdradzili nikogo i można iść z nimi razem...
— Szydło! Pan nie wiesz, jakie to jest trudne! Żołnierzy z armji rosyjskiej oni do polskiej nie puszczą, nie mogą puścić!
— Rozumie się, boby im to zdemontowało armję, ale jeńcy, jeńcy!
— Kiedy bo wy patrzycie na sprawę polską przez czeskie okulary!
— Eee, bo pan wygaduje brednie! — zirytował się Szydłowski. — Popatrz-że pan na korpus rumuński, na Serbów... Najpewniejsze dziś wojska... Niewątpliwie i my moglibyśmy dużo zrobić, ale trzeba robić, organizować, agitować, a nie siedzieć i narzekać...
— Będziesz pan jeździł po obozach, po całej Syberji?
— Nie potrzebuję jeździć! — odezwał się znów Niwiński. — Czesi od lat już prowadzą w obozach agitację, wiedzą, gdzie co jest...
— A pan im oczywiście wierzysz!
— Mój panie! Mają do wyboru albo stać na tym froncie wobec najospalszych pułków austro-niemieckich i blisko domu, albo jechać do Francji.
— Gdzie w przeciągu dwuch miesięcy pod jakiemś Verdun strzępy z nich tylko zostaną! — pokiwał głową Ziemba.
— Właśnie. Więc czy utrzymanie frontu wschodniego nie leży w ich własnym interesie?
— Łatwo wam gadać!
Ziemba zirytował się i odszedł obrażony.
A już na drugi dzień przyszły straszne wiadomości o wielkiem przerwaniu frontu rosyjskiego pod Brzeżanami i zupełnym rozkładzie armji.
Niemców puściła gwardja.
Przyjeżdżający do Kijowa oficerowie czescy opowiadali o panice, jaka wybuchła w dywizji czeskiej. Kryli się z tem, ale przecie Niwiński domyślił się, w czem rzecz, gdy dwuch rannych oficerów żaliło mu się, że im przepadła bielizna, całe wyekwipowanie, aparaty fotograficzne i zbiory. Jeden z pułków spalił swe archiwum, mówiono też o dwuch spalonych sztandarach. Na wypadek zupełnej klęski Czesi zakopywali na terytorjum galicyjskiem amunicję i granaty ręczne dla przyszłej „irredenty“ czeskiej. Ciężko ranni ochotnicy czescy zabijali się bombami. Z drugiego pułku miały zostać wszystkiego dwie słabe „roty.“ Żydzi w Tarnopolu obrzucali Czechów granatami ręcznemi. Z pasją opowiadał któryś z oficerów, jak gdzieś pod Tarnopolem Czesi obstrzeliwali piechotę rosyjską.
— Czemu do nas strzelacie? — wołali Moskale.
— A bo za wami idą Niemcy! — krzyczeli Czesi.
Potwierdziły się wiadomości o ułanach ks. Józefa — istotnie sześć razy atakowali Niemców. Bili się też kozacy, bataljony szturmowe, artylerja — legja Boczkarewy, kobiecy „bataljon śmierci,“ który kilkakrotnie szedł do kontrataku i miał duże straty. Pod Tarnopolem dywizja polska wraz z Dońcami podobno tak uśmierzała jakąś zbuntowaną dywizję rosyjską, że z niej ledwo dwa bataljony zostały. Niwiński widział też list jednego z oficerów ułanów polskich, donoszący o „większych bojach z piechotą rosyjską w Tarnopolu.“
Równocześnie straszne rzeczy opowiadano sobie o dzikich wybuchach buntu wśród rozbestwionych żołnierzy rosyjskich. Żołnierze jakiegoś pułku zatłukli swego komendanta kijami, gdzieindziej znów zastrzelono komisarza, którego ciało stłuczono kijami i rozdeptano, to znów masy żołnierskie rzucały się na wsie i miasteczka, wyrzynając ludność, gwałcąc nawet nieletnie dziewczęta, rabując wszystko.
Zaś jednego dnia spotkał Niwiński Kłeczka, dawnego znajomego z wygnańczej kolonji pod Charkowem, teraz chorążego wojsk polskich. Kłeczek przygnębiony i prawie chory z irytacji, wyznał, że z dywizji polskiej zostało zaledwie około czterech tysięcy ludzi. Reszta się rozbiegła.
A równocześnie pisma przyniosły wieść o aresztowaniu przez Niemców Piłsudskiego.
Teraz już Niwiński zupełnie nie wiedział, co o tem wszystkiem myśleć. Tam nic — i tu nic! Gdzież jest owo „o wojnę za wolność ludów prosimy Cię, Panie, o broń i znaki polskie prosimy Cię, Panie, o śmierć na polu bitwy prosimy Cię?...“ Czyż wszystko tak bezgranicznie spodlało i ten naród nie jest już zdolny do wielkiego wysiłku? Więc jakże? Z tego wszystkiego nie będzie nic?
Uciekając od ludzi zmykał „na dach“ i krył się tam w jednej z czterech oszklonych lóż, oddzielonych od siebie zielenią i kwiatami. W lożach tych siadali często oficerowie francuscy lub rumuńscy z pięknemi kobietami i Niwiński rad był, że nie słyszał języka rosyjskiego. Różowa Łotewka o lniano-złotych włosach i ze złotym puszkiem nad czerwonemi wargami stawiała przed nim szklankę czarnej kawy, zaś on, oparłszy głowę na dłoni, siedział i patrzył wdół, na wysadzaną drzewami, prostą, szeroką i długą ulicę Włodzimierską, na czarną, brudną, płaską kopułę Muzeum Pedagogicznego, podobną do zaplamionego kałamarza, na podobne do złotych jaj kopułki cerkwi św. Włodzimierza, poza któremi widać było smukłą sylwetkę nowego kościoła polskiego z gotycką wieżą. Siedział tak, nie tyle patrząc, ile gapiąc się bezmyślnie i słuchając pogwizdywania wiatru między szybami.
Czuł, że mu się grunt z pod nóg usuwa. Coraz jaśniej zaczynał rozumieć, że bez Polski nie może być ani miłości, ani rodziny, ani przyszłości. Jasnem mu się stało, że jeśli straci wiarę i nadzieję, przestanie pracować, a wraz z tem przestanie żyć. W głowie mu się pomieścić nie mogło, aby kilkunastu panków, myślących wyłącznie o uratowaniu swych dóbr i stęsknionych do austrjackiej Izby Panów, mogło narodowi przeszkodzić w odwaleniu kamienia z grobu, w którym go zamknięto — a widział, że tak robią. Z tylu ludźmi mówił — i wszyscy chcieli Polski, a jednak nie umieli się zdobyć na ostateczny, jedyny wysiłek. Niewątpliwie dużo robiono — organizowano w nadzwyczajny sposób szkolnictwo, lud polski, rzemieślników, stworzono szkołę polską, rozrzucano setki tysięcy podręczników, elementarzy i książeczek do nabożeństwa, ale o tym czynie najprostszym i najjaśniejszym wciąż jeszcze nie chciano mówić poważnie.
Nie wierzono weń...
Tłumaczyło się to poniekąd niewiarą w Rosję, słuszną niewiarą, uzasadnioną. Lecz czy z Rosją, toczoną już przez anarchję, należało się jeszcze liczyć jako z siłą? Wszakże ci sami ludzie, kiedy mówili o ofensywie rosyjskiej, śmiali się. Jakżeż tedy mieli się liczyć z siłą, w którą nie wierzyli?
Czy to raczej nie była niewiara we własne siły?
Toby było najstraszniejsze, bo naród, który nie wierzy w siebie, przestaje żyć.
Przychodził codziennie Szydłowski i rozmawiał o tem wszystkiem z Niwińskim.
— Ludzi pan nie zbierze nigdy dokoła hasła — mówił — tylko dokoła człowieka. Bolszewicka pyroksylina dawno leżała w książkach Marksa i innych, a przecie nie stała się „Torą“ rewolucji. Dopiero Lenin, człowiek żywy, gramofon rewolucyjny, zebrał ludzi dokoła siebie. To samo z Kiereńskim. On wiedział, że rewolucji nie wystarczają rozkazy i dekrety, że ona musi mieć swego człowieka, swe wcielenie. To właśnie — wytworzenie najdoskonalszego człowieka — jest główną podstawą wszelkiego mesjanizmu i idea ta jest zdrowa, bo prowadzi ku dążeniu do jakiegoś człowieka idealnego. Darmo szukać dla wojska jenerałów, darmo ich odkrywać! Wojsko i wodzowie tworzą się wzajemnie i wzajemnie się uzupełniają. Tu niema wodza. Kogóż pan postawisz na czele dywizji, Ziembę?
— Pewnie, że nie.
— Tu wszelkiemi siłami próbowano stworzyć odpowiednie dla formowania wojska warunki polityczne, w przekonaniu, że potem wszystko samo pójdzie. Dywizja z pewnością nie rozleciałaby się, gdyby więcej dbano o ideowe wykształcenie oficerów i żołnierzy, bo przecie to musiały być typy zupełnie nowe, nieprzeciętne, niezawodne we wszystkich możliwych i anormalnych sytuacjach. Te komitety pułkowe i rady różne to jest niezawodnie śmierć armji rosyjskiej i wogóle każdej armji na świecie — a polski żołnierz w dzisiejszych czasach powinien być wychowany tak, aby nawet te szkodliwe bzdurstwa nie mogły mu zaszkodzić.
— Rozumie się! Trzeba było stworzyć kadry ideowe, zdolne do utrzymania na pewnym poziomie mas, które się w nie wieje w danej chwili. Ale cóż, kiedy oni liczyli na automatyczne wydzielenie żołnierza polskiego z armji rosyjskiej i przetasowanie go w pułki polskie pod komendą byłych oficerów rosyjskich. Teraz dopiero widzą, że ten żołnierz jest nie mniej zdemoralizowany od żołnierza rosyjskiego...
— Zaczekaj pan. Jeszcze nie koniec tej zabawy, mamy czas.
— Pan myśli, że Rosja nie zawrze z Niemcami pokoju?
— Zawrzeć to ona może wkońcu i zawrze, ale czy ten pokój będzie dużo wart, to znowu co innego. Rewolucja się dopiero zaczęła, zobaczymy, jak się jeszcze warunki ułożą...
— Dlaczegóż nie chcecie mi tu dać wina do tego szaszłyku! — przerwał im czyjś opryskliwy głos. — Nie wolno! Gadanie, że nie wolno! A w separatce mi dacie! Cóż to za głupie komedje!
Łotewka obrażona uciekła. Odezwał się drugi, kobiecy głos, mitygujący, ale ktoś, niewidzialny za żywopłotem loży, wołał na cały głos:
— Podły naród, załgany, zgniły, musi upaść, musi być parjasem wszystkich narodów, ja mam dla niego najwyższą pogardę, wszystko zdradził, własnych sojuszników zdradził, własną ojczyznę zdradził!
Wykrzykiwał tak jakiś pan, wparty w kąt loży, przechylony ku ścianie i oparty na ręce cienkiej w przegubie, o dłoni długiej i wąskiej. Siedząca naprzeciw niego żona starała się go uspokoić.
— Nie mityguj mnie! — krzyknął na nią porywczo. — Ja się nikogo nie boję! Owszem, niech słyszą, z pewnością nikt nie zaprotestuje. Jeszcze raz powtarzam: Podły naród!
A Niwińskiemu przypomniało się, jak w małej restauracji, w której jadał z żoną obiady, służąca-Polka pokłóciwszy się o coś z gościem, na cały głos się odezwała:
— Nie było w Rosji prawdy i nie będzie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.