Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

głosy miasta, które mogłyby się dostać na tę wysokość.
Czerwone, trzcinowe fotele były wygodne, widok zgóry na miasto nie nazbyt wprawdzie ozdobny, lecz miły. Widziało się Kijów przez gęstą białą sieć sztachet żelaznych, po których pełzły jakieś czerwono kwitnące pnącze. Widziane zgóry miasto nie robiło wielkomiejskiego wrażenia. Dużo bardzo zieleni — również dachy kryte przeważnie zieloną blachą, rzadziej ciemno-czerwoną, domy przeważnie z żółtej cegły, jasne, z wysoka białawe, podwórza wielkie jak ogrody — a na widnokręgu rozproszone wieże i dzwonnice cerkiewne w złotych czapkach.
Niwiński spotkał tam kilku swych dawnych znajomych, między nimi Ziembę, człowieka na śmierć zapolitykowanego, i Szydłowskiego, profesora matematyki, z zawodu astronoma. Szydłowski chudy, wysoki, z małą, siwiejącą już jasną bródką, odznaczał się encyklopedycznem prawie wykształceniem, bardzo poczciwemi, niebieskiemi oczami, wielkim spokojem i darem milczenia. Ziemba, człowiek szeroki, tęgi i mocny mimo dobrze przekroczonej pięćdziesiątki, był dość tępy, ale dużo widział i przeżył i znał różne tajemnice polityki, w której żywy brał udział.
Od niego dowiedział się też mniej więcej pozytywnie, co było właściwie z dywizją polską na froncie. Oto pierwszy, trzeci i czwarty pułk był w okopach, drugi w rezerwie. Linje były niedaleko siebie, zarosłe trawą. Zaczęły się rozmowy. Wołano: — Co będziecie się bili z tymi, którzy Polskę zrobili? Chodźcie do nas, to was zaraz wyślemy do Warszawy i jutro już będziecie na miejscu, na nabożeństwie, a jeśli nie pójdziecie, to was gazami wydusimy, bo