Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zdolny do wielkiego wysiłku? Więc jakże? Z tego wszystkiego nie będzie nic?
Uciekając od ludzi zmykał „na dach“ i krył się tam w jednej z czterech oszklonych lóż, oddzielonych od siebie zielenią i kwiatami. W lożach tych siadali często oficerowie francuscy lub rumuńscy z pięknemi kobietami i Niwiński rad był, że nie słyszał języka rosyjskiego. Różowa Łotewka o lniano-złotych włosach i ze złotym puszkiem nad czerwonemi wargami stawiała przed nim szklankę czarnej kawy, zaś on, oparłszy głowę na dłoni, siedział i patrzył wdół, na wysadzaną drzewami, prostą, szeroką i długą ulicę Włodzimierską, na czarną, brudną, płaską kopułę Muzeum Pedagogicznego, podobną do zaplamionego kałamarza, na podobne do złotych jaj kopułki cerkwi św. Włodzimierza, poza któremi widać było smukłą sylwetkę nowego kościoła polskiego z gotycką wieżą. Siedział tak, nie tyle patrząc, ile gapiąc się bezmyślnie i słuchając pogwizdywania wiatru między szybami.
Czuł, że mu się grunt z pod nóg usuwa. Coraz jaśniej zaczynał rozumieć, że bez Polski nie może być ani miłości, ani rodziny, ani przyszłości. Jasnem mu się stało, że jeśli straci wiarę i nadzieję, przestanie pracować, a wraz z tem przestanie żyć. W głowie mu się pomieścić nie mogło, aby kilkunastu panków, myślących wyłącznie o uratowaniu swych dóbr i stęsknionych do austrjackiej Izby Panów, mogło narodowi przeszkodzić w odwaleniu kamienia z grobu, w którym go zamknięto — a widział, że tak robią. Z tylu ludźmi mówił — i wszyscy chcieli Polski, a jednak nie umieli się zdobyć na ostateczny, jedyny wysiłek. Niewątpliwie dużo robiono — organizowano