Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mieliśmy coś niecoś, ale to było sporne. Mniejsza z tem, kto miał rację. Dziś już spornem nie będzie...
— No i cóż pan zrobisz z tem wojskiem? — lekceważąco pytał Ziemba.
— Front wschodni my możemy uratować! Pokażemy, że jesteśmy na wschodzie Europy czynnikiem decydującym. Łotysze mają dwie dywizje, Czesi formują korpus, my możemy postawić dwa-trzy korpusy, to jest — armję, rozumie pan, staną przy nas kozacy, „udarne“ bataljony, różne ochotnicze formacje, co przyzwoitsze pułki — i utrzymamy front i swój jakiś pas ziemi, gdzieby ludzie mogli żyć po ludzku — przedewszystkiem zaś Ukrainy Niemcom nie damy.
— To się robi, słyszałeś pan o korpusie, który się ma formować w Witebsku, ale do akcji wojskowej nie można przywiązywać większego znaczenia...
— Dlaczego? — zdumiał się Niwiński.
— Bo to bardzo trudna rzecz.
— Aha! Trudna rzecz! — uniósł się młody człowiek. — A toś pan chciał robić same łatwe rzeczy?
— Nie gadajże pan głupstw! — żachnął się polityk. — Pan wiesz, że rząd rosyjski utrzymywał tylko brygadę i dopiero Milukow pozwolił na dywizję...
— Ale przez cały ten czas można było organizować i trzymać w pogotowiu na wszelki wypadek jeńców — dziesiątki tysięcy ideowych żołnierzy, którzy zgłaszali się i czekają na wezwanie do wojska od lat.
— Poco? Żeby ci ludzie do domu potem wrócić nie mogli?
— Otóż odpowiedź! Dąbrowski we Włoszech o to nie dbał, jeńców wcielał do swych legjonów bez pytania i agitacji i nie zawodził się na nich. Ale jakże