Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dlaczegóż nie chcecie mi tu dać wina do tego szaszłyku! — przerwał im czyjś opryskliwy głos. — Nie wolno! Gadanie, że nie wolno! A w separatce mi dacie! Cóż to za głupie komedje!
Łotewka obrażona uciekła. Odezwał się drugi, kobiecy głos, mitygujący, ale ktoś, niewidzialny za żywopłotem loży, wołał na cały głos:
— Podły naród, załgany, zgniły, musi upaść, musi być parjasem wszystkich narodów, ja mam dla niego najwyższą pogardę, wszystko zdradził, własnych sojuszników zdradził, własną ojczyznę zdradził!
Wykrzykiwał tak jakiś pan, wparty w kąt loży, przechylony ku ścianie i oparty na ręce cienkiej w przegubie, o dłoni długiej i wąskiej. Siedząca naprzeciw niego żona starała się go uspokoić.
— Nie mityguj mnie! — krzyknął na nią porywczo. — Ja się nikogo nie boję! Owszem, niech słyszą, z pewnością nikt nie zaprotestuje. Jeszcze raz powtarzam: Podły naród!
A Niwińskiemu przypomniało się, jak w małej restauracji, w której jadał z żoną obiady, służąca-Polka pokłóciwszy się o coś z gościem, na cały głos się odezwała:
— Nie było w Rosji prawdy i nie będzie!