Czerwona rakieta/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Czerwona rakieta
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział VI.
PIERWSZE KROKI.

W parę dni później Niwiński siedział w kawiarni Udziałowej wśród swych znajomych nieznajomych i triumfował.
Ofensywa rewolucyjnych wojsk rosyjskich rozpoczęła się na dobre. Odznaczyli się też Czesi, którzy na swym odcinku pod Zborowem wzięli przeszło trzy tysiące pięćset jeńców i piętnaście dział.
— Ale i owszem, niech robią ofensywę — śmiał się ironicznie któryś ze znajomych nieznajomych. — Gdyby siedzieli cicho, Niemcy daliby im spokój, a tak to za dziesięć dni będą w Kijowie.
— Chwała Bogu! — dodał drugi.
Ryszan dumny i szczęśliwy, opowiadał szczegóły bitwy pod Zborowem. Przyjechali już pierwsi ranni z frontu, przywieźli wiadomości. Znajomi nieznajomi obsiedli stolik Niwińskiego i Ryszana.
— A jak pan sądzi, ofensywa może się dalej rozwijać? — pytał jeden.
— Według tego, co słyszałem od kolegów — tak. Linji obronnej tak jakby nie było. Austrjacy są strasznie osłabieni — najlepszym dowodem, że zostawili na placu 30.05 ct. moździeż, sprzęt bardzo drogi, mający specjalny swój oddział i specjalne samochody do przewożenia. Niema też koni.
— A w jakim kierunku pójdzie ofensywa, jak się panu zdaje?
— Ja mam wrażenie, że „kierunek lwowski“ jest fintą — odpowiedział Ryszan. — Cios będzie wymierzony, zdaje się, z frontu rumuńskiego, gdzie armja zachowana jest kompletnie, a prócz tego bije się też trzydziestotysięczny ochotniczy korpus rumuński pod komendą byłych oficerów austrjackich.
— Tak niby lekceważycie tę armję austrjacką — mówił z ironicznym uśmiechem jeden ze słuchaczy — a jak co do czego przyjdzie — to za zaletę oddziału uważa się, że jest pod komendą byłych oficerów austrjackich...
— A bo to są doskonali oficerowie — odpowiedział Ryszan — ale tylko wówczas, kiedy się biją przeciw Austrji.
— A o „naszych“ pan tam nic nie słyszał? Bo to, panie, cała dywizja na froncie, nie żarty, chłopy na schwał, panie... Jak tu, panie, karabiny wzięli na ramię — jeden błysk, panie, aż radość była popatrzeć...
— Ja mówiłem tylko z ludźmi z naszego odcinku. Ci nic nie wiedzą.
— Nie może być! Musieliście coś słyszeć.
— Dajże pan spokój! — zniecierpliwił się Niwiński. — Ja istotnie coś słyszałem, ale nawet powtarzać nie chcę...
— Co? Co takiego?
— Mówią, że dywizja odmówiła posłuszeństwa.
— To wszystko jedno! — tłumaczył rozpromieniony Ryszan. — Byle zacząć w jednym punkcie, wszystko pójdzie naprzód! Kiereńskij zyska tem sobie wielką sławę i popularność, bo jeśli ofensywa się uda, to to jego zasługa.
— Posąg gadający! — skrzywił się niechętnie Niwiński.
— To błazen! — zirytował się któryś ze znajomych nieznajomych. — Ja znałem jego teścia, jenerała Baranowskiego. Ten zawsze nazywał go durniem, histerykiem i człowiekiem do głębi duszy niemoralnym.
Wieczorem tegoż dnia był Niwiński na zaproszenie Ryszana na mityngu czeskim urządzonym dla uczczenia rocznicy spalenia Husa. Mityng odbył się w podwórzu uniwersytetu kijowskiego, gdzie w roku 1914-tym rozkwaterowane były pierwsze roty pierwszego czeskiego bataljonu. Wieczór był zimny, wietrzny, ale parę tysięcy Czechów uważnie i w skupieniu wysłuchało mów, a potem ustawiwszy się w czwórki, poszło z muzyką przez miasto demonstrować pod gmachem Dumy miejskiej. Oficerowie i kozacy na ich widok powiewali czapkami i wołali „Sława, bratja Czechy!“ ale pod Dumą jakiś bolszewik rosyjski zrobił skandal, nawołując do pokoju i braterstwa ze wszystkiemi narodami.
Cokół byłego pomnika Stołypina był, jak zwykle, oblepiony zamyślonemi, milczącemi postaciami żołnierzy. Tylko, że figury te w zmierzchu ciemnego, chmurnego wieczoru, były czarne i złowrogo posępne.
Wracając późnym wieczorem do domu, Niwiński spotkał znajomego Lwowianina, od którego dowiedział się — ku wielkiej swojej radości — iż dywizja polska nie odmówiła posłuszeństwa i w ofensywie udział brała. Wiadomości o „buntach“ jej są znacznie przesadzone przez ludzi sprawie wojska polskiego nieprzychylnych.
Odetchnął.
A nagle ofensywa stanęła.
Zacięła się.
Pisma uderzyły na alarm, a proletariat śmiał się i drwił z własnych oficerów i żołnierzy.
Niwiński — poza domem — pienił się z wściekłości. Formalnie patrzyć nie mógł na Rosjan.
Aż jednego dnia ujrzał zajeżdżające przed Dumę miejską cztery platformy samochodowe pełne inwalidów i kalek. Na piersiach ich lśniły liczne krzyże i medale św. Jerzego. Byli to wszyscy ludzie młodzi, a połamani i potrzaskani, świadkowie wielkich walk w Prusach Wschodnich, nad Bzurą i Rawką, pod Erzerum na armeńskich wyżynach. Niosąc czerwone sztandary wielkim głosem wzywali lud do walki o zwycięstwo, oświadczając, że wszyscy dobrowolnie idą na front.
— Są jeszcze w Rosji ludzie! — pomyślał, patrząc na tych bohaterów, Niwiński.
Ofensywa znów poszła naprzód.
Donoszono o bardzo głębokiem przerwaniu frontu austro-niemieckiego, o panicznej ucieczce Austrjaków, o wzięciu Kałusza i Halicza.
Zaś wieczorem ktoś z obleśną miną opowiadał Niwińskiemu, iż pułk ułanów im. księcia Józefa został strasznie schlastany. Ułani, obrażeni na buntującą się ponoś dywizję, na złość poszli się bić. Rzucono ich w jakąś lukę, ponieważ jednak wojska rosyjskie ich nie poparły, wojska niemieckie za niemi się zamknęły i wybiły ich. Wróciło wszystkiego 15—10%.
— Dzielni ludzie! — westchnął Niwiński. — Jeśli tak było jak pan mówi, nie zdobyli wprawdzie Somosierry, ale uratowali honor żołnierza polskiego.
— Co nam z tego? — płaczliwie skarżył się Kijowianin. — Tylu młodych chłopców zginęło!
Tej nocy spał Niwiński bardzo źle. Śniło mu się, że słyszy ryk bataljonów niemieckich, lecących na rozproszonych, napół wystrzelanych ułanów. Sen był tak przykry, że Niwiński zbudził się.
Ryki rozlegały się na pobliskim placu Dumskim.
— Samosąd!
Na drugi dzień straty ułanów im. księcia Józefa zmalały do 50%. Mówiono też, że dywizja bardzo dobrze stawała, a tylko jeden pułk uzależnił swe wystąpienie od uchwały Zjazdu w Piotrogrodzie, w czem można było dopatrzyć się ręki oficerów-agitatorów, bo żołnierze mało się tym zjazdem zajmowali.
— Cóż to? Oficerowie bawiliby się w takie igranie z ogniem? — zaniepokoił się Niwiński. — I to polscy oficerowie? Niepodobna.
Podrażniony, zaczął po mieście szukać kogoś, od kogo możnaby się czegoś pewnego dowiedzieć. Postanowił bezwarunkowo dojść, ile w tem wszystkiem jest prawdy. Nie było to łatwem.
W polskich kołach wojskowych w Kijowie albo nic nie wiedziano, albo nie chciano mówić. Ryszan, który miał dużo stosunków z wojskowymi, wyjechał do Piotrogrodu. Trzeba było samemu latać po różnych instytucjach polskich i podstępnie wyłudzać informacje, lub też okruchy prawdy wyławiać z opowiadań oficerów czeskich, powracających z frontu, — Ja nie wątpię, że jest tu w grze intryga...
— Kiereńskij...
— Może być, że i Kiereńskij... Ale przedewszystkiem wy między sobą macie wrogów własnego wojska i oni psują... Bo jednakże was chciano rozbrajać... Któż do tego doprowadził?
— Przyznam się, że w to „rozbrojenie“ niebardzo wierzę...
— Sam widziałem rozkaz do naszych wojsk objęcia broni i rynsztunku po was...
— W głowie mi się pomieścić nie może...
Niwiński oparł głowę na dłoni i odwróciwszy się od Czecha, zapatrzył się, zamyślony, w Funduklejewską ulicę. Kipiało w nim. Niezupełnie wierzył Czechowi, ale nie wątpił, że musi być w tem coś prawdy; uważano go trochę jakby za Czecha, miano do niego zaufanie, nie było przyczyny, dla której komisarz miałby zmyślać.
Jak trudno było wyłowić z odmętów zgniłego morza rosyjskiego tę garść uczciwych Polaków, zdolnych, dać życie za prawdę polską! Jak niezmiernie ostrożnie trzeba było z nimi postępować, by ich uchować jako małą komórkę wielkiego przyszłego organizmu! Niech się kłócą politycy o rację lub nie-rację, ale to przecie było polskie wojsko, naprzód ten legjon nieszczęsny, który tyle krwi przelał, później brygada, ledwo wlokąca swą egzystencję na tyłach, wreszcie dywizja... I jakieś ręce złe, ręce szatańskie, wciąż plączą nici, wciąż psują wszystko i niweczą i chcą utopić w błocie... Swoje własne, sprzedajne, podłe ręce...
— Do djabła, co to dziś jest z temi samochodami — przerwał naraz Czech milczenie.
— Albo co?
— Uganiają jak w Piotrogrodzie w pierwszych dniach rewolucji... Czy tu się na jaki zamach stanu nie zbiera?
— Ktoby tu robił zamach stanu!
— Podobno w Pitrze wystąpili bolszewicy... Patrzcie... Znowu kupy wojska, kawalerja spieszona, bandy jakieś... O, gruzowiki pędzą z Bohdanowcami... Wielki wojskowy ruch... Ej, czy to nie jaki zamach ukraiński... A co tam, panie, co ludzie mówią? — zwrócił się do garsona, który właśnie wrócił z werandy. — Gdzie to wojsko idzie?
— Bóg ich tam wie, co plotą. Mówią, że się junkry zbuntowały! — rzucił garson niechętnie.
— A co to jest za obdarte towarzystwo z temi pałaszami, w nieoczyszczonych butach?
— Wolne kozactwo.
— No, serwus! To tu będziemy mieć wnet „Ogniem i mieczem.“
— Wy jakoś niebardzo sprzyjacie Ukraińcom! — zauważył Niwiński.
— Rosja bez Ukrainy jest nie do pomyślenia — odpowiedział Czech — i Rosjanie do jej oderwania się od Rosji nigdy nie dopuszczą i dopuścić nie mogą. Ukraińcy wiedzą o tem, tedy opierają się w swych separatystycznych dążeniach na Niemcach. Powstanie wolnej Ukrainy zadałoby śmiertelny cios naszej sprawie.
— Dziwna rzecz! — rzekł po namyśle Niwiński. — A przecie wy szliście zwykle z Ukraińcami przeciw nam!
— To było na gruncie parlamentaryzmu austrjackiego w czasach przedwojennych!
— Nic darmo jesteście członkiem partji „realistycznej“ — pokręcił głową Niwiński.
Panta rej! — odpowiedział komisarz, który w czasie pokoju był profesorem gimnazjalnym. — Nie trzeba zapominać o tem, co jest pod nosem: Separatystyczny ruch na Ukrainie wywoła w Rosji wojnę domową, to znaczy, zniesie front rosyjski i rozwiąże Niemcom ręce. Bądźcie pewni, że państwa centralne ruch ten podniecają, a zatem w tej formie i w tej chwili nie mamy tu do czynienia z Ukrainą, lecz z intrygą niemiecką.
— Bardzo być może! — zgodził się Niwiński.
Kiedy wracał do domu, poczta obsadzona już była przez junkrów.
Dopiero popołudniu dowiedziano się czegoś pozytywnego, o ile komunikaty urzędowe zasługiwały na nazwę informacyj pozytywnych.
Oto we wsi Hrusza koło Swiatoszyna pod Kijowem, rozkwaterowany był dziwny jakiś pułk ukraiński im. hetmana Połubotka. Pułku tego nie uznał ani rząd rosyjski, ani ukraińska Centralna Rada — wobec czego i intendantura nie chciała o nim słyszeć. Zniecierpliwieni rzekomo głodem i niedostatkiem żołnierze wtargnęli w nocy do Kijowa i zajęli lub próbowali zająć, gmachy i instytucje rządowe, jak pocztę, bank państwa itp. Poaresztowano różne osobistości, między niemi komendanta miasta i komendanta milicji, rozbrojono milicję, której rewiry zajęto, uniesiono z magazynów broni pięć tysięcy karabinów z amunicją, rozgromiono lokal sztabu i mieszkanie prywatne komendanta okręgu kijowskiego. Dopiero „Bohdanowcy,“ wystąpiwszy przeciw „Połubotkowcom,“ przywrócili porządek.
— Tam do djabła! — wykrzyknął przeczytawszy te wiadomości Niwiński. — Głodni „Połubotkowcy” chcieli zająć pocztę?
Na Hruszę i „Połubotkowców” popołudniu tegoż dnia wspólnemi siłami urządzono wyprawę. Poszli junkrzy, kirasjerzy i „Bohdanowcy.” „Połubotkowcy“ strasznie się obrazili i kategorycznie zażądali, aby im raz dano spokój, bo inaczej naprawdę „wystąpią.”
Miasto śmiało się z tego wszystkiego. Dla nikogo nie było tajnem, że zamach wyszedł z łona „samostijników” czyli Rady Centralnej.
Już na drugi dzień zapomniano o tem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.