Czerwona rakieta/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Czerwona rakieta
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział V.
W PUSZCZY.

Zwykle nad wieczorem, kiedy się już robiło chłodniej, Niwiński wychodził z Helą na miasto, przyjrzeć się trochę życiu i ludziom.
Choć bywała najwyżej godzina szósta i dzień jeszcze jasny, śpiesznie zamykano wszystkie sklepy, prócz spożywczych. Zamierał wieczorny ruch handlowy w sklepach, których okna wystawowe, dawniej jaskrawo oświetlone i pełne towarów, teraz ślepły i powlekały się szarem bielmem blaszanych rolet.
Widok tych sklepów, w biały dzień zamkniętych, nadawał ulicy wygląd jakby świąteczny, martwotą swą odbijający dziwnie od żywego ruchu ulicznego, a zwłaszcza od rozpierającego się wszędzie ulicznego handlu i żebractwa. Na źle zamiecionych brukach, zaśmieconych proklamacjami, niedopałkami z papierosów i „siemiaczkami,“ na rogach ulic i pod ścianami domów, przekupki i przekupnie uliczni porozkładali swe towary — kosze pełne owoców, czerwonych raków, kwiatów, całe kramy przenośne z koronkami, guziczkami i rożnem innem „dobrem,“ i opluwając się łupinkami „siemiaczek,“ żartowali i „piererugiwaliś“ wzajemnie, lub z klientami, doprowadzonymi do rozpaczy przez bezczelne podnoszenie cen.
Na stopniach domów, zdala od innych przekupniów, siedzieli w zmroku milczący i zadumani Japończycy, w niezgrabnych, ale nowych ubraniach europejskich, w twardych, czarnych kapeluszach i z martwemi uśmiechami na żółtych twarzach. Koło nich leżało trochę towaru galanteryjnego, który uprzejmie pozwalali brać do rąk i oglądać, opędzając się tylko mężnie bosonogim malcom, z miną znawców pragnącym sprawdzić firmę japońskich, lub angielskich perfum, by zniknąć z niemi w tłumie.
— Wiesz? — przyznała się mężowi Hela. — Chciałam raz kupić od takiego Japończyka flakonik perfum. Myślałam, że będą tańsze, niż w sklepach galanteryjnych, bo zawsze to przecie handlarz uliczny...
— No?
— Wcale nie tańsze. Znacznie droższe. Ciekawa jestem, jakie oni mają obliczenie?
— Tacy to i kupcy! — odpowiedział Niwiński. — Popatrz, wszyscy mają zupełnie takie same kuferki, takiego samego kształtu, wielkości, koloru. Jak gdyby je dla nich „en masse“ kupiono od jakiejś fabryki i rozdano im je...
— A któżby to mógł zrobić?
— Ten, kto ich tu wysłał.
— Co tam za zgromadzenie na środku chodnika?
— To „indywiduum w mundurze wojskowym“ — jak delikatnie pisze się o bandytach - żołnierzach — zgromadziło dokoła siebie tłum amatorów okazyjnego kupna. Co za kieszenie musi mieć ten człowiek! Patrz, ile on z nich wyciąga rewolwerów, zegarków i lornetek!
Dalej znów młodzi obywatele sprzedawali pieśni rewolucyjne i podobizny Szewczenki i Kiereńskiego, podczas gdy kobiety wiejskie przemykały się wśród publiczności z wielkiemi koszami „bublików“ i białego chleba, chroniąc go bacznie przed okiem dość sparaliżowanej władzy, reprezentowanej przez niepewnych siebie milicjantów.
Tu i owdzie jakiś śmielszy stróż porządku i bezpieczeństwa puszczał się w pogoń za babą, lub próbował usunąć z bruku przekupki, zbyt hałaśliwie i bezwzględnie sadowiące się w najmniej odpowiednich miejscach, w tej chwili jednak otaczał go gęsty tłum, przypominający mu w sposób bardzo stanowczy że „tiepier swoboda“ i grożący samosądem. Milicjant zmykał, a baby, triumfalnie umacniając się na zdobytych stanowiskach, przez długi jeszcze czas sypały w stronę milicjanta salwy mocnych wyzwisk, co wyglądało, jak gdyby lżyły przechodzącą koło nich wyparadowaną i uśmiechniętą publiczność. Czasami jednak zdarzało się, iż ktoś kłótliwszy, słysząc „silne słowa,“ a nie widząc adresata, brał je do siebie i rozpoczynał z babami szermierkę słowną, mogącą w osłupienie wprowadzić bohaterów Homera.
Wśród tłumu krążyły małe Chinki w granatowych bluzach, błękitnych szarawarach i w czarnych pantofelkach na maleńkich nóżkach i krzywiąc kwaśno swe cytrynowe twarze o czarnych, robaczywych zębach, podsuwały kosze, pełne subtelnych fraszek z bibułki, podobnych do nigdy nie widzianych kwiatów fantastycznych, w bladych, pięknie i wykwintnie tonowanych barwach.
— Popatrz, jaki dziś nieporządek na ulicach — narzekała Helenka.
— O, wielkie rzeczy! — wzruszył Niwiński ramionami. — Straciło moc parę przepisów, które miały, na względzie wyłącznie wygodę, tak zwanej „czystej publiczności.“ To jeszcze nie jest żadna klęska. Za to o ile tu teraz żywiej, weselej! Przyjrzyj się tym żebrakom — co to za typy!
Usadowili się oni na widocznych miejscach, lecz zdała od przekupniów. Więc w jednem miejscu pod wysoką bramą wielkiego domu z szarego granitu stał jakiś ślepiec wysoki, w długim, zapiętym surducie czarnym, z przedziwnie uśmiechniętą, bladą, woskową twarzą, okoloną białą brodą. Milcząc i jakby zgięty w lekkim, wyczekującym półukłonie salonowym, starzec stał nieruchomo, dłoń wyciągniętą po datek trzymając na wysokości serca. Gdy jaki przechodzień wsunął mu w rękę papierową markę, starzec pół-ciałem pochylał się jeszcze bardziej, szybkim ruchem wkładał w zanadrze otrzymaną jałmużnę i powracał znowu do swego martwego półukłonu. Wyglądał istotnie poważnie i godnie.
— To musi być Polak — rzekła Hela, przyjrzawszy się mu.
— To jest żyd — odpowiedział Niwiński. — Ale wygląda stylowo i imponująco. Ja go przezwałem hrabią Respektem. Tak wyglądałby hrabia Respekt, gdyby poszedł z harfą w ręce na dziady...
Trochę dalej siedział w kuczki na ziemi ślepiec, ospowaty, z ogoloną głową, otulony żółtym „armiakiem,“ który rozkładał się dokoła niego, jak płaszcz tybetańskiego mnicha. Na kolanach miał rozłożoną wielką księgę, której wypukłe litery czytał palcami, w głos odmawiając modlitwy. Otaczało go i szczerze podziwiało wielu, kręcących głowami nad tem, że ślepiec czyta, gdy oni, bystroocy, sztuki tej posiąść nie zdołali. A dalej gąsienicowym ruchem czołgał się po bruku kaleka bez rąk i nóg, jeszcze inny tarzał się, podcinając sobą nogi nieuważnym przechodniom, podczas gdy jakaś dziewczynka z uschłemi nogami, do kłębka łachmanów i śmieci podobna, staczała się z chodnika do rynsztoku i znowu wędrowała zpowrotem, piszcząc żałosnym głosem i kłócąc się z ulicznikami, którzy jej dokuczali. To znów na środku chodnika klęczał niewidomy wyrostek, z dziadowskim patosem wykrzykujący wielkiem tragicznem „tremolando“:
— Gaas-pa-da-lubiez-nyje, paa-mi-łujtie kaleku niewidiaszczawo!
— To przecież jest wstrętne, chyba nie zaprzeczysz, ty, któremu się wszystko podoba — skrzywiła się młoda kobieta.
— Tak. Widok niezaprzeczenie żałosny.
— Ale? Bo ty zawsze musisz mieć jakieś „ale...“
— Na dworach monarchów bizantyjskich był zwyczaj, że pobitym i wziętym do niewoli królom obcinano uszy, ręce i nogi, oślepiano ich i tak oni podczas wielkich przyjęć dworskich, lub w cyrku wili się, robactwu ziemnemu podobni, pod stopami cesarza w szkarłacie i złocie. Otóż tu widzę tych zeszpeconych królów w prochu, u stóp tronu...
— A cesarz w purpurze i złocie gdzie?
— Życie! Spójrz w ulicę! Nie świeci szkarłatem i złotem.
Istotnie, w zachodzącem słońcu gęste okna domów lśniły jak złote łuski pancerza.
Wtem Hela szarpnęła się wbok.
— Co się dzieje? — spytał Niwiński.
— Patrz, co on robi! Warjat jakiś!
— Nie warjat, nie bój się! — roześmiał się Niwiński. — Nie uciekaj.
Żołnierz z czerwoną, jedwabną przepaską na ramieniu — prawdopodobnie deputowany pułkowy, — ujrzawszy niewidomego stanął, rozpiął spodnie i wsadził w nie głęboko rękę; pogrzebawszy, wyjął z nich wielką, srebrną papierośnicę, nabitą zmiętemi banknotami, z których jeden wetknął w łapę ślepcowi.
— Dobry człowiek, widzisz — śmiał się Niwiński. — A ty zaraz: Co on robi! Warjat jakiś! — Pieniędzy szukał.
— Także schowek! — dąsała się Hela.
— Delikatny! — przyznał mąż.
Co rusz to napotykało się nieskończenie długie — „ogonki,“ to u przystanków tramwajowych, to przed kinematografami, piekarniami lub sklepami z tytoniem. Na rogach ulic niezmiernie długie „chwosty“ ścierały się, sczepiały, krzyżowały niejednokrotnie. Ludzie stojący w nich rozmawiali lub czytali gazety, nierzadko książki. Największe zatory handlu ulicznego i żebraków tworzyły się, oczywiście, w przejściach i na rogach ulic, gdzie tłok panował taki, iż trudno się było przez gęstwę ludzką przecisnąć. Koło kiosków z „kwasami“ owocowemi tłoczyły się gromady ludzi, zmęczonych i znudzonych długiem czekaniem i grymaśnie żądających różnych napoi, a przedewszystkiem tych, których nie było.
— A cóż to znowu za aptekarz! — zwróciła Hela uwagę mężowi, naciskając mu ramię.
Na brzegu trotuaru, snać czekając na kogoś, stał młody żołnierz z wyszytą na lewem ramieniu w błękitnej tarczy trupią czaszką wśród skrzyżowanych piszczeli.
— To „udarnik“ Korniłowa — objaśnił Niwiński.
— Wygląda jak butelka z trucizną na szczury — śmiała się Hela. — A jaką minę ma przerażoną.
— Patrz, jest dla nas miejsce na ławce — proponował Niwiński. — Może siądziemy na chwilę. Strasznie lubię tę ulicę i ten ruch...
Usiedli.
— Co za bajeczny kinematograf! — mówił, zapalając papierosa. — Przyjrzyj się temu widowisku dobrze, bo to nie tylko zabawne i zajmujące — to zginie!
— Jakto — zginie? Cóż się stanie z tymi ludźmi?
— Widzisz — moment jest przejściowy i minie. Ci ludzie się rozejdą, rozlecą, przyjdą nowi, inni... kto wie, jacy... To jest Kijów w początkach rewolucji...
Szedł Ukrainiec w papasze z białego baranka, w koszuli sutej, białej, bogato haftowanej, w szarawarach błękitnych, przepasanych czerwonym, lub zielonym pasem z pozłocistemi frendzlami, a na pół metra szerokim, w skrzypiących, wysokich butach lakierowanych. Wyglądałby jak żywcem wycięty z noweli Gogola, gdyby nie twarz bezwąsa, po aktorsku wygolona, fajka angielska w zębach plombowanych złotem i pince-nez w czarnej oprawie na nosie. Za nim wyprostowany dumnie sunął biurokrata rosyjski w wiśniowej, jedwabnej rubaszce, w czapce płaskiej z urzędniczą kokardą i z „hemoroidalnym wyrazem twarzy“ oliwkowej, nadętej, a sennej. Za nimi kilku posępnych Tatarów w czarnych, długich surdutach i w czarnych, wysokich skopkach na głowach. Tuż ogorzali kozacy dońscy z bujnemi złotemi „oseledcami,” wyglądającemi z pod furażek. Idą, niezgrabnie zginając w kolanach nogi przywykłe do siodła, długie szabliska otłukują im łydki, a u ramion latają żółte, lub czerwone „baszłyki.” A dalej śniady, czarnooki oficer rumuński strzela słodkiemi spojrzeniami w stronę wyelegantowanych i obwieszonych brylantami żydówek, za któremi ciągną się odurzające pasma silnych, zmysłowych perfum. Pociągła, smagła twarz „udarnika” w szarym hełmie na głowie, z czerwono-czarną naszywką na rękawie — i szwaczki czy panienki sklepowe w jaskrawych „szarfach,” z podkrążonemi, świecącemi oczami i uróżowanemi ustami, w lekkich i krótkich sukienkach z świecącej tafty, z pod których widać drobne nóżki w pantofelkach, stukających po bruku niesłychanie wysokiemi korkami — to znów brunatni Gruzini, strojni, kędzierzawi, pachnący oliwą i baranią skórą — i wyniośle niosący się przez ulicę, ubrany „à quattre épingles,” chłodny, dystyngowany kornet ułanów polskich w granatowej czapce z amarantową obwódką... A teraz znowu olbrzymi, w „khaki” mundurach monterzy angielscy o silnych szczękach i wielkich dłoniach, przysadkowaci Belgowie w czerwonoczarnych „calotte‘ach,“ nerwowi Francuzi w błękitnych, świetnie skrojonych mundurach, żołnierze czescy, ostro przykładający w wojskowym ukłonie ręce do czapek, ozdobionych biało-czerwoną różyczką — kulisi chińscy — i wszędzie śmiech, może nerwowy, może histeryczny czasem, lecz łatwy — i wszędzie zgiełk dźwięczny i żywy głosów, blask słów zlewający się w jeden żar z blaskiem oczu i drogich kamieni, woń perfum i kwiatów i owoców i wyziewy ulicy i ryk pędzących samochodów, turkot wozów tramwajowych oblepionych ludźmi, huczące głucho dysputami „latające mityngi,“ echo pieśni ulicznych i Marsyljanki — a nad wszystkiem dogasający na niebie czerwonem dzień, przez gwiazdy srebrne z wielkim księżycem na czele odprowadzany cicho w przeszłość bezpowrotną.
Uważasz, jaki dziwny charakter ma teraz ulica? — odezwała się Hela.
— Trochę rozhukany, jakby rozwiązły, podniecony i gorączkowy, ale to jeszcze nic niebezpiecznego — rzekł Niwiński, własnym myślom odpowiadając.
— Nie o tem myślałam... Ale inteligencji jak gdyby mniej... Przycichła, pochowała się, nie rzuca się tak w oczy... Kobiety stroją się po dawnemu, ale mężczyzn — elegantów prawie nie widać, prócz wojskowych i to głównie cudzoziemców. W modę wchodzi „zaszczytny“ kolor i ubranie sportowe albo monterskie...
— Prawo mimikry...
— Każdy chciałby wyglądać jak najskromniej i jak najmniej odbijać od otoczenia... Ton miastu nadają dziś żołnierze.
Istotnie, gdzie okiem rzucić, wszędzie widać było grubo ciosane, mocne postacie, idące z rozmachem w narzuconych na ramiona, żółtych, grubych szynelach. Może nie było ich o wiele więcej niż dawniej, a tylko z jednej strony inteligencja zachowywała się wobec nich nieśmiało i nawet oficerowie, jenerałów nie wyłączając, usuwali się na drugi plan, gdy żołnierze, nie zwracając najmniejszej uwagi na przełożonych, wybijali się na plan pierwszy śmiałem, swobodnem i wyzywającem zachowaniem się. Na pierwszy rzut oka poznać można było, że już uważają się za przyszłych panów miasta i sytuacji. Wraz z tem i masy miejskiego proletarjatu ośmieliły się i podniosły głowę, szczególnie zadzierżystą i zaczepną postawę przybierając wobec inteligencji. Niwiński rzucił okiem na jadące ulicą dorożki — były one zajęte przeważnie przez żołnierzy i pospólstwo. Leciały platformy samochodowe, naładowane zbrojnymi ludźmi, w samochodach siedzieli żołnierze z czerwonemi odznakami i przepaskami na ramionach, a w jakimś eleganckim kabrjoleciku, zaprzężonym w przepysznego karego „rysaka“ pędziło dwuch młodych ludzi, z których jeden, najwyraźniej jegomość z dalekiego przedmieścia, grał na czerwonej harmonji, i nie zważając na huk miejski, z dowcipną miną śpiewał coś do ucha powożącemu.
— A wiesz ty co? — odezwał się nagle do żony Niwiński.
Spojrzała na niego pytająco.
— Pamiętasz w „Ogniem i Mieczem“ pożegnanie z Zaćwilichowskim Skrzetuskiego, jadącego na Zaporoże?
— Pamiętam.
— Otóż widok dzisiejszego Kreszczatyku nastrojem przypomina mi — czechryński rynek...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.