Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pierwszy rzut oka poznać można było, że już uważają się za przyszłych panów miasta i sytuacji. Wraz z tem i masy miejskiego proletarjatu ośmieliły się i podniosły głowę, szczególnie zadzierżystą i zaczepną postawę przybierając wobec inteligencji. Niwiński rzucił okiem na jadące ulicą dorożki — były one zajęte przeważnie przez żołnierzy i pospólstwo. Leciały platformy samochodowe, naładowane zbrojnymi ludźmi, w samochodach siedzieli żołnierze z czerwonemi odznakami i przepaskami na ramionach, a w jakimś eleganckim kabrjoleciku, zaprzężonym w przepysznego karego „rysaka“ pędziło dwuch młodych ludzi, z których jeden, najwyraźniej jegomość z dalekiego przedmieścia, grał na czerwonej harmonji, i nie zważając na huk miejski, z dowcipną miną śpiewał coś do ucha powożącemu.
— A wiesz ty co? — odezwał się nagle do żony Niwiński.
Spojrzała na niego pytająco.
— Pamiętasz w „Ogniem i Mieczem“ pożegnanie z Zaćwilichowskim Skrzetuskiego, jadącego na Zaporoże?
— Pamiętam.
— Otóż widok dzisiejszego Kreszczatyku nastrojem przypomina mi — czechryński rynek...