Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i ryk pędzących samochodów, turkot wozów tramwajowych oblepionych ludźmi, huczące głucho dysputami „latające mityngi,“ echo pieśni ulicznych i Marsyljanki — a nad wszystkiem dogasający na niebie czerwonem dzień, przez gwiazdy srebrne z wielkim księżycem na czele odprowadzany cicho w przeszłość bezpowrotną.
Uważasz, jaki dziwny charakter ma teraz ulica? — odezwała się Hela.
— Trochę rozhukany, jakby rozwiązły, podniecony i gorączkowy, ale to jeszcze nic niebezpiecznego — rzekł Niwiński, własnym myślom odpowiadając.
— Nie o tem myślałam... Ale inteligencji jak gdyby mniej... Przycichła, pochowała się, nie rzuca się tak w oczy... Kobiety stroją się po dawnemu, ale mężczyzn — elegantów prawie nie widać, prócz wojskowych i to głównie cudzoziemców. W modę wchodzi „zaszczytny“ kolor i ubranie sportowe albo monterskie...
— Prawo mimikry...
— Każdy chciałby wyglądać jak najskromniej i jak najmniej odbijać od otoczenia... Ton miastu nadają dziś żołnierze.
Istotnie, gdzie okiem rzucić, wszędzie widać było grubo ciosane, mocne postacie, idące z rozmachem w narzuconych na ramiona, żółtych, grubych szynelach. Może nie było ich o wiele więcej niż dawniej, a tylko z jednej strony inteligencja zachowywała się wobec nich nieśmiało i nawet oficerowie, jenerałów nie wyłączając, usuwali się na drugi plan, gdy żołnierze, nie zwracając najmniejszej uwagi na przełożonych, wybijali się na plan pierwszy śmiałem, swobodnem i wyzywającem zachowaniem się. Na