Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ogorzali kozacy dońscy z bujnemi złotemi „oseledcami,” wyglądającemi z pod furażek. Idą, niezgrabnie zginając w kolanach nogi przywykłe do siodła, długie szabliska otłukują im łydki, a u ramion latają żółte, lub czerwone „baszłyki.” A dalej śniady, czarnooki oficer rumuński strzela słodkiemi spojrzeniami w stronę wyelegantowanych i obwieszonych brylantami żydówek, za któremi ciągną się odurzające pasma silnych, zmysłowych perfum. Pociągła, smagła twarz „udarnika” w szarym hełmie na głowie, z czerwono-czarną naszywką na rękawie — i szwaczki czy panienki sklepowe w jaskrawych „szarfach,” z podkrążonemi, świecącemi oczami i uróżowanemi ustami, w lekkich i krótkich sukienkach z świecącej tafty, z pod których widać drobne nóżki w pantofelkach, stukających po bruku niesłychanie wysokiemi korkami — to znów brunatni Gruzini, strojni, kędzierzawi, pachnący oliwą i baranią skórą — i wyniośle niosący się przez ulicę, ubrany „à quattre épingles,” chłodny, dystyngowany kornet ułanów polskich w granatowej czapce z amarantową obwódką... A teraz znowu olbrzymi, w „khaki” mundurach monterzy angielscy o silnych szczękach i wielkich dłoniach, przysadkowaci Belgowie w czerwonoczarnych „calotte‘ach,“ nerwowi Francuzi w błękitnych, świetnie skrojonych mundurach, żołnierze czescy, ostro przykładający w wojskowym ukłonie ręce do czapek, ozdobionych biało-czerwoną różyczką — kulisi chińscy — i wszędzie śmiech, może nerwowy, może histeryczny czasem, lecz łatwy — i wszędzie zgiełk dźwięczny i żywy głosów, blask słów zlewający się w jeden żar z blaskiem oczu i drogich kamieni, woń perfum i kwiatów i owoców i wyziewy ulicy