Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kitnej tarczy trupią czaszką wśród skrzyżowanych piszczeli.
— To „udarnik“ Korniłowa — objaśnił Niwiński.
— Wygląda jak butelka z trucizną na szczury — śmiała się Hela. — A jaką minę ma przerażoną.
— Patrz, jest dla nas miejsce na ławce — proponował Niwiński. — Może siądziemy na chwilę. Strasznie lubię tę ulicę i ten ruch...
Usiedli.
— Co za bajeczny kinematograf! — mówił, zapalając papierosa. — Przyjrzyj się temu widowisku dobrze, bo to nie tylko zabawne i zajmujące — to zginie!
— Jakto — zginie? Cóż się stanie z tymi ludźmi?
— Widzisz — moment jest przejściowy i minie. Ci ludzie się rozejdą, rozlecą, przyjdą nowi, inni... kto wie, jacy... To jest Kijów w początkach rewolucji...
Szedł Ukrainiec w papasze z białego baranka, w koszuli sutej, białej, bogato haftowanej, w szarawarach błękitnych, przepasanych czerwonym, lub zielonym pasem z pozłocistemi frendzlami, a na pół metra szerokim, w skrzypiących, wysokich butach lakierowanych. Wyglądałby jak żywcem wycięty z noweli Gogola, gdyby nie twarz bezwąsa, po aktorsku wygolona, fajka angielska w zębach plombowanych złotem i pince-nez w czarnej oprawie na nosie. Za nim wyprostowany dumnie sunął biurokrata rosyjski w wiśniowej, jedwabnej rubaszce, w czapce płaskiej z urzędniczą kokardą i z „hemoroidalnym wyrazem twarzy“ oliwkowej, nadętej, a sennej. Za nimi kilku posępnych Tatarów w czarnych, długich surdutach i w czarnych, wysokich skopkach na głowach. Tuż