Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Rozdział V.
W PUSZCZY.

Zwykle nad wieczorem, kiedy się już robiło chłodniej, Niwiński wychodził z Helą na miasto, przyjrzeć się trochę życiu i ludziom.
Choć bywała najwyżej godzina szósta i dzień jeszcze jasny, śpiesznie zamykano wszystkie sklepy, prócz spożywczych. Zamierał wieczorny ruch handlowy w sklepach, których okna wystawowe, dawniej jaskrawo oświetlone i pełne towarów, teraz ślepły i powlekały się szarem bielmem blaszanych rolet.
Widok tych sklepów, w biały dzień zamkniętych, nadawał ulicy wygląd jakby świąteczny, martwotą swą odbijający dziwnie od żywego ruchu ulicznego, a zwłaszcza od rozpierającego się wszędzie ulicznego handlu i żebractwa. Na źle zamiecionych brukach, zaśmieconych proklamacjami, niedopałkami z papierosów i „siemiaczkami,“ na rogach ulic i pod ścianami domów, przekupki i przekupnie uliczni porozkładali swe towary — kosze pełne owoców, czerwonych raków, kwiatów, całe kramy przenośne z koronkami, guziczkami i rożnem innem „dobrem,“ i opluwając się łupinkami „siemiaczek,“ żartowali i „piererugiwaliś“ wzajemnie, lub z klientami, doprowadzonymi do rozpaczy przez bezczelne podnoszenie cen.