Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na stopniach domów, zdala od innych przekupniów, siedzieli w zmroku milczący i zadumani Japończycy, w niezgrabnych, ale nowych ubraniach europejskich, w twardych, czarnych kapeluszach i z martwemi uśmiechami na żółtych twarzach. Koło nich leżało trochę towaru galanteryjnego, który uprzejmie pozwalali brać do rąk i oglądać, opędzając się tylko mężnie bosonogim malcom, z miną znawców pragnącym sprawdzić firmę japońskich, lub angielskich perfum, by zniknąć z niemi w tłumie.
— Wiesz? — przyznała się mężowi Hela. — Chciałam raz kupić od takiego Japończyka flakonik perfum. Myślałam, że będą tańsze, niż w sklepach galanteryjnych, bo zawsze to przecie handlarz uliczny...
— No?
— Wcale nie tańsze. Znacznie droższe. Ciekawa jestem, jakie oni mają obliczenie?
— Tacy to i kupcy! — odpowiedział Niwiński. — Popatrz, wszyscy mają zupełnie takie same kuferki, takiego samego kształtu, wielkości, koloru. Jak gdyby je dla nich „en masse“ kupiono od jakiejś fabryki i rozdano im je...
— A któżby to mógł zrobić?
— Ten, kto ich tu wysłał.
— Co tam za zgromadzenie na środku chodnika?
— To „indywiduum w mundurze wojskowym“ — jak delikatnie pisze się o bandytach - żołnierzach — zgromadziło dokoła siebie tłum amatorów okazyjnego kupna. Co za kieszenie musi mieć ten człowiek! Patrz, ile on z nich wyciąga rewolwerów, zegarków i lornetek!