Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dalej znów młodzi obywatele sprzedawali pieśni rewolucyjne i podobizny Szewczenki i Kiereńskiego, podczas gdy kobiety wiejskie przemykały się wśród publiczności z wielkiemi koszami „bublików“ i białego chleba, chroniąc go bacznie przed okiem dość sparaliżowanej władzy, reprezentowanej przez niepewnych siebie milicjantów.
Tu i owdzie jakiś śmielszy stróż porządku i bezpieczeństwa puszczał się w pogoń za babą, lub próbował usunąć z bruku przekupki, zbyt hałaśliwie i bezwzględnie sadowiące się w najmniej odpowiednich miejscach, w tej chwili jednak otaczał go gęsty tłum, przypominający mu w sposób bardzo stanowczy że „tiepier swoboda“ i grożący samosądem. Milicjant zmykał, a baby, triumfalnie umacniając się na zdobytych stanowiskach, przez długi jeszcze czas sypały w stronę milicjanta salwy mocnych wyzwisk, co wyglądało, jak gdyby lżyły przechodzącą koło nich wyparadowaną i uśmiechniętą publiczność. Czasami jednak zdarzało się, iż ktoś kłótliwszy, słysząc „silne słowa,“ a nie widząc adresata, brał je do siebie i rozpoczynał z babami szermierkę słowną, mogącą w osłupienie wprowadzić bohaterów Homera.
Wśród tłumu krążyły małe Chinki w granatowych bluzach, błękitnych szarawarach i w czarnych pantofelkach na maleńkich nóżkach i krzywiąc kwaśno swe cytrynowe twarze o czarnych, robaczywych zębach, podsuwały kosze, pełne subtelnych fraszek z bibułki, podobnych do nigdy nie widzianych kwiatów fantastycznych, w bladych, pięknie i wykwintnie tonowanych barwach.
— Popatrz, jaki dziś nieporządek na ulicach — narzekała Helenka.