Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— O, wielkie rzeczy! — wzruszył Niwiński ramionami. — Straciło moc parę przepisów, które miały, na względzie wyłącznie wygodę, tak zwanej „czystej publiczności.“ To jeszcze nie jest żadna klęska. Za to o ile tu teraz żywiej, weselej! Przyjrzyj się tym żebrakom — co to za typy!
Usadowili się oni na widocznych miejscach, lecz zdala od przekupniów. Więc w jednem miejscu pod wysoką bramą wielkiego domu z szarego granitu stał jakiś ślepiec wysoki, w długim, zapiętym surducie czarnym, z przedziwnie uśmiechniętą, bladą, woskową twarzą, okoloną białą brodą. Milcząc i jakby zgięty w lekkim, wyczekującym półukłonie salonowym, starzec stał nieruchomo, dłoń wyciągniętą po datek trzymając na wysokości serca. Gdy jaki przechodzień wsunął mu w rękę papierową markę, starzec pół-ciałem pochylał się jeszcze bardziej, szybkim ruchem wkładał w zanadrze otrzymaną jałmużnę i powracał znowu do swego martwego półukłonu. Wyglądał istotnie poważnie i godnie.
— To musi być Polak — rzekła Hela, przyjrzawszy się mu.
— To jest żyd — odpowiedział Niwiński. — Ale wygląda stylowo i imponująco. Ja go przezwałem hrabią Respektem. Tak wyglądałby hrabia Respekt, gdyby poszedł z harfą w ręce na dziady...
Trochę dalej siedział w kuczki na ziemi ślepiec, ospowaty, z ogoloną głową, otulony żółtym „armiakiem,“ który rozkładał się dokoła niego, jak płaszcz tybetańskiego mnicha. Na kolanach miał rozłożoną wielką księgę, której wypukłe litery czytał palcami, w głos odmawiając modlitwy. Otaczało go i szczerze podziwiało wielu, kręcących głowami nad tem, że