Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja nie wątpię, że jest tu w grze intryga...
— Kiereńskij...
— Może być, że i Kiereńskij... Ale przedewszystkiem wy między sobą macie wrogów własnego wojska i oni psują... Bo jednakże was chciano rozbrajać... Któż do tego doprowadził?
— Przyznam się, że w to „rozbrojenie“ niebardzo wierzę...
— Sam widziałem rozkaz do naszych wojsk objęcia broni i rynsztunku po was...
— W głowie mi się pomieścić nie może...
Niwiński oparł głowę na dłoni i odwróciwszy się od Czecha, zapatrzył się, zamyślony, w Funduklejewską ulicę. Kipiało w nim. Niezupełnie wierzył Czechowi, ale nie wątpił, że musi być w tem coś prawdy; uważano go trochę jakby za Czecha, miano do niego zaufanie, nie było przyczyny, dla której komisarz miałby zmyślać.
Jak trudno było wyłowić z odmętów zgniłego morza rosyjskiego tę garść uczciwych Polaków, zdolnych, dać życie za prawdę polską! Jak niezmiernie ostrożnie trzeba było z nimi postępować, by ich uchować jako małą komórkę wielkiego przyszłego organizmu! Niech się kłócą politycy o rację lub nie-rację, ale to przecie było polskie wojsko, naprzód ten legjon nieszczęsny, który tyle krwi przelał, później brygada, ledwo wlokąca swą egzystencję na tyłach, wreszcie dywizja... I jakieś ręce złe, ręce szatańskie, wciąż plączą nici, wciąż psują wszystko i niweczą i chcą utopić w błocie... Swoje własne, sprzedajne, podłe ręce...
— Do djabła, co to dziś jest z temi samochodami — przerwał naraz Czech milczenie.
— Albo co?