Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dzielni ludzie! — westchnął Niwiński. — Jeśli tak było jak pan mówi, nie zdobyli wprawdzie Somosierry, ale uratowali honor żołnierza polskiego.
— Co nam z tego? — płaczliwie skarżył się Kijowianin. — Tylu młodych chłopców zginęło!
Tej nocy spał Niwiński bardzo źle. Śniło mu się, że słyszy ryk bataljonów niemieckich, lecących na rozproszonych, napół wystrzelanych ułanów. Sen był tak przykry, że Niwiński zbudził się.
Ryki rozlegały się na pobliskim placu Dumskim.
— Samosąd!
Na drugi dzień straty ułanów im. księcia Józefa zmalały do 50%. Mówiono też, że dywizja bardzo dobrze stawała, a tylko jeden pułk uzależnił swe wystąpienie od uchwały Zjazdu w Piotrogrodzie, w czem można było dopatrzyć się ręki oficerów-agitatorów, bo żołnierze mało się tym zjazdem zajmowali.
— Cóż to? Oficerowie bawiliby się w takie igranie z ogniem? — zaniepokoił się Niwiński. — I to polscy oficerowie? Niepodobna.
Podrażniony, zaczął po mieście szukać kogoś, od kogo możnaby się czegoś pewnego dowiedzieć. Postanowił bezwarunkowo dojść, ile w tem wszystkiem jest prawdy. Nie było to łatwem.
W polskich kołach wojskowych w Kijowie albo nic nie wiedziano, albo nie chciano mówić. Ryszan, który miał dużo stosunków z wojskowymi, wyjechał do Piotrogrodu. Trzeba było samemu latać po różnych instytucjach polskich i podstępnie wyłudzać informacje, lub też okruchy prawdy wyławiać z opowiadań oficerów czeskich, powracających z frontu,